- Karać ich jak stadionowych zadymiarzy - proponują posłowie. To reakcje po ostatniej akcji ratunkowej GOPR w Bieszczadach, która kosztowała ok. 30 tys. zł. Pomysł na walkę z nieodpowiedzialnymi turystami ujawnia "Gazecie" małopolski poseł PO Ireneusz Raś, przewodniczący sejmowej komisji kultury fizycznej, sportu i turystyki. - Ten temat wraca od lat. Z jednej strony chcemy zachęcać ludzi do aktywnej turystyki, dlatego pomysł np. wprowadzenia obowiązkowych ubezpieczeń na pokrycie kosztów akcji ratowniczych może spowodować, że uboższe rodziny zrezygnują z wysłania dziecka na obóz. Takie ubezpieczenia podnosiłyby koszty wycieczek - mówi nam poseł Raś. Dlatego komisja sportu oraz sejmowa komisja bezpieczeństwa wewnętrznego mają inny pomysł, jak rozwiązać problem opłacania akcji ratowania ludzi, którzy wykazali się bezmyślnością w górach. - Jeżeli ratownicy GOPR lub TOPR stwierdziliby, że ratowane osoby naraziły siebie i ratowników na niebezpieczeństwo utraty zdrowia lub życia, to mogliby kierować sprawy do sądu i domagać się od nich pokrycia kosztów akcji ratunkowych. Takie rozwiązania dziś stosowane są wobec pseudokibiców na stadionach. Ratownikom GOPR i TOPR należałoby nadać uprawnienia do kierowania spraw do sądu. Jeszcze w tym sezonie zimowym komisja, której przewodniczę, oraz komisja spraw wewnętrznych spotkają się i będziemy na ten temat rozmawiać - zapowiada poseł Ireneusz Raś. Co o tym myślą ratownicy? - Dziś takie rozwiązanie jest niemożliwe. Chyba że z naszych struktur byłaby wydzielona służba zawodowa opłacana przez państwo, która zajmowałaby się restrykcjami. Dziś, gdy widzę na Połoninie Wetlińskiej kobietę, która na nogach ma klapki lub japonki, mogę co najwyżej zapytać: "Wygodnie pani?". A jak skręci nogę, to udzielamy pomocy - opowiada Grzegorz Chudzik, naczelnik bieszczadzkiej grupy GOPR. Dyskusja o tym, co zrobić z nieodpowiedzialnymi turystami w górach rozpętała się po niedawnej akcji goprowców, którzy ratowali w Bieszczadach 10-osobową grupę młodych ludzi z wrocławskiej szkoły przetrwania. Utknęli oni w okolicach Bukowego Berda. Akcja ratowników trwała siedem godzin. Zaangażowane były w nią dwa śmigłowce i ok. 30 ratowników. Organizatorzy obozu nie mają sobie nic do zarzucenia.