Komisja Nadzoru Finansowego nareszcie chce złagodzić przepisy dotyczące kredytów. Ma być łatwiej oraz bez zbędnej biurokracji.
Przysłowiowy Kowalski, który będzie chciał zapożyczyć się w banku na ok. 7,3 tys. zł będzie mógł zrobić to niemal od ręki. Im dłużej bank będzie go znał, tym wyższy kredyt przydzieli.
Systematycznie gwałtownie spada liczba udzielanych kredytów konsumpcyjnych. Środowisko bankowe już od dawna apelowało o złagodzenie zasad w tym zakresie. Klienci, słysząc że nie mają zdolności kredytowej, coraz częściej zapożyczali się w instytucjach parabankowych. To jednak bywało niebezpieczne i drogie. Czara goryczy przelała się po aferze Amber Gold. Doszło też do sytuacji, w której banki, by uniknąć restrykcyjnych przepisów, chciały otwierać firmy parabankowe. Najważniejsza planowana zmiana dotyczy uproszczenia sposobu, w jaki banki sprawdzają wypłacalność osoby starającej się o pożyczkę. Zaświadczenie potwierdzone przez pracodawcę ma zostać zastąpione oświadczeniem klienta o wydatkach i dochodach. A to oznacza, że nie będzie trzeba iść do banku ze stosem dokumentów. Kredyty mają być też wyższe. Propozycja jest taka, by klient, który przychodzi do banku mógł uzyskać kredyt w wysokości do dwóch przeciętnych wynagrodzeń, czyli do 7,3 tys. zł. Jeżeli klient jest już znany i posiada rachunek od sześciu miesięcy, to ma szansę na 11 tys. zł. A po roku na sześciokrotne przeciętne wynagrodzenie, czyli około 22 tys. zł pożyczki. Zmiana rekomendacji to ukłon w stronę zaufanych klientów i nie należy spodziewać się udzielania kredytów "na hurra". Na pewno jednak będzie dużo łatwiej. Decyzja o złagodzeniu zaleceń rekomendacji to jednak krok w dobrym kierunku. Ma zniknąć też zasada, że banki mogą udzielać pożyczki tylko wtedy, gdy klient na spłatę raty przeznaczy nie więcej niż połowę swoich zarobków lub 65 proc., jeśli zarabia powyżej średniej krajowej. KNF chce, by banki same ustalały ten pułap. I część z nich pewnie go podniesie.