"W przypadku braku rozwiązań wspierających sektor, można prognozować spadek liczby rozpoczynanych mieszkań w budownictwie deweloperskim z poziomu ok. 80 tys. rocznie do poziomu ok. 30-40 tys. w 2009 r." - napisał w analizie Kirejczyk. "W połączeniu ze zjawiskiem upadłości firm spowoduje to załamanie rynku zleceń dla firm zajmujących się budownictwem wielorodzinnym. To z kolei oznaczać musi wzrost bezrobocia, o ile nie pojawią się inne zamówienia dla firm wykonawczych" - dodał.
W opinii prezesa REAS spadek podaży na rynku nieruchomości może skutkować w długoterminowej perspektywie wzrostem cen. "Dane GUS o liczbie ponad 700 tys. mieszkań i domów znajdujących się w budowie są nierealistyczne: część z nich to budowy zakończone i zasiedlone, część - zamrożone, a z pozostałych większość to domy jednorodzinne. Zahamowanie produkcji w budownictwie wielorodzinnym zaowocuje w kilkuletniej perspektywie spadkiem podaży, a w konsekwencji wzrostem cen" - uważa Kirejczyk.
Według danych GUS, liczba mieszkań w budowie w okresie styczeń- grudzień 2008 roku wyniosła 686,8 tys. i jest to o 1,3 proc. więcej niż w analogicznym czasie przed rokiem.
źródło informacji: PAP Sobota, 31 stycznia (06:00)
"W przypadku braku rozwiązań wspierających sektor, można prognozować spadek liczby rozpoczynanych mieszkań w budownictwie deweloperskim z poziomu ok. 80 tys. rocznie do poziomu ok. 30-40 tys. w 2009 r." - napisał w analizie Kirejczyk. "W połączeniu ze zjawiskiem upadłości firm spowoduje to załamanie rynku zleceń dla firm zajmujących się budownictwem wielorodzinnym. To z kolei oznaczać musi wzrost bezrobocia, o ile nie pojawią się inne zamówienia dla firm wykonawczych" - dodał.
W opinii prezesa REAS spadek podaży na rynku nieruchomości może skutkować w długoterminowej perspektywie wzrostem cen. "Dane GUS o liczbie ponad 700 tys. mieszkań i domów znajdujących się w budowie są nierealistyczne: część z nich to budowy zakończone i zasiedlone, część - zamrożone, a z pozostałych większość to domy jednorodzinne. Zahamowanie produkcji w budownictwie wielorodzinnym zaowocuje w kilkuletniej perspektywie spadkiem podaży, a w konsekwencji wzrostem cen" - uważa Kirejczyk.
Według danych GUS, liczba mieszkań w budowie w okresie styczeń- grudzień 2008 roku wyniosła 686,8 tys. i jest to o 1,3 proc. więcej niż w analogicznym czasie przed rokiem.
źródło informacji: PAP Sobota, 31 stycznia (06:00)
W Warszawie cena wynajmu kawalerki to około 1,5 tys. zł. Nie rzadko jest to cena zaporowa. W przedziale od 2 do 2,5 tys. zł znajdziemy najwięcej mieszkań dwu- i trzypokojowych. W tym segmencie ceny osiągają pułap nawet 3,5 tys. zł za mieszkanie trzypokojowe. Mieszkania cztero- i pięciopokojowe w cenach powyżej 4,5 tys. zł cieszą się najmniejszym zainteresowaniem. Częstokroć nazywane apartamentami, rzadko spełniają jednak założenia konstrukcyjne i jakościowe. Segment apartamentów z prawdziwego zdarzenia będzie cieszył się dużym wzięciem wśród firm oraz cudzoziemców. Jest to jednak rynek bardzo specyficzny, wręcz sezonowy.
Osoby zainteresowane wynajmem mieszkania, można przypisać do trzech grup: studenci, młode małżeństwa oraz przedstawiciele firm. Jeśli najemcami mają być studenci, najwłaściwsza będzie lokalizacja w okolicy uczelni. Jeśli mieszkanie nie będzie w bezpośrednim sąsiedztwie centrum akademickiego znaczenia nabiera dogodny dojazd zarówno w dzień, jak i w nocy. Ważnym atutem może być również bliskość miejsc rozrywki.
Młode małżeństwa oprócz dobrej komunikacji, przy wyborze mieszkania zwracają uwagę na infrastrukturę miejską oraz sąsiedztwo obiektów użyteczności publicznej, jak szkoły, przedszkola, czy centra handlowe. Przedstawiciel firm, szukają przede wszystkim spokoju i komfortu. Dlatego też chętnie wynajmują lokale i apartamenty na osiedlach zamkniętych, gdzie mogą liczyć na dyskrecję, spokój i dobre warunki do pracy.
Do grupy oferujących mieszkania do wynajęcia, dołączyli w ostatnim czasie deweloperzy. Oferują mieszkania, które nie znalazły nabywców w drodze sprzedaży. Lokale takie nierzadko charakteryzują się słabszą lokalizacją, która nadal jest głównym czynnikiem kształtującym cenę i szybkość znalezienia najemcy. Deweloperzy decydujący się na wynajem, nie stanowią zagrożenia przejęcia rynku, ponieważ w Polsce nadal brakuje mieszkań. W przypadku inwestycji perspektywicznych, w większej mierze decydują się na przemianę budynku na potrzeby powierzchni biurowej.
Jeśli chodzi o opłacalność wynajmu, w najkorzystniejszej sytuacji znajdują się osoby, które nabyły mieszkanie ze środków własnych. Po odjęciu kosztu czynszu i mediów pozostaje zysk. Ci natomiast, którzy posiłkowali się kredytem, muszą liczyć się z kosztami raty. W tym przypadku dobrze jest, aby cena najmu równoważyła nam koszty raty.
Sebastian Saliński
interia.pl Sobota, 31 stycznia (06:00)
W Warszawie cena wynajmu kawalerki to około 1,5 tys. zł. Nie rzadko jest to cena zaporowa. W przedziale od 2 do 2,5 tys. zł znajdziemy najwięcej mieszkań dwu- i trzypokojowych. W tym segmencie ceny osiągają pułap nawet 3,5 tys. zł za mieszkanie trzypokojowe. Mieszkania cztero- i pięciopokojowe w cenach powyżej 4,5 tys. zł cieszą się najmniejszym zainteresowaniem. Częstokroć nazywane apartamentami, rzadko spełniają jednak założenia konstrukcyjne i jakościowe. Segment apartamentów z prawdziwego zdarzenia będzie cieszył się dużym wzięciem wśród firm oraz cudzoziemców. Jest to jednak rynek bardzo specyficzny, wręcz sezonowy.
Osoby zainteresowane wynajmem mieszkania, można przypisać do trzech grup: studenci, młode małżeństwa oraz przedstawiciele firm. Jeśli najemcami mają być studenci, najwłaściwsza będzie lokalizacja w okolicy uczelni. Jeśli mieszkanie nie będzie w bezpośrednim sąsiedztwie centrum akademickiego znaczenia nabiera dogodny dojazd zarówno w dzień, jak i w nocy. Ważnym atutem może być również bliskość miejsc rozrywki.
Młode małżeństwa oprócz dobrej komunikacji, przy wyborze mieszkania zwracają uwagę na infrastrukturę miejską oraz sąsiedztwo obiektów użyteczności publicznej, jak szkoły, przedszkola, czy centra handlowe. Przedstawiciel firm, szukają przede wszystkim spokoju i komfortu. Dlatego też chętnie wynajmują lokale i apartamenty na osiedlach zamkniętych, gdzie mogą liczyć na dyskrecję, spokój i dobre warunki do pracy.
Do grupy oferujących mieszkania do wynajęcia, dołączyli w ostatnim czasie deweloperzy. Oferują mieszkania, które nie znalazły nabywców w drodze sprzedaży. Lokale takie nierzadko charakteryzują się słabszą lokalizacją, która nadal jest głównym czynnikiem kształtującym cenę i szybkość znalezienia najemcy. Deweloperzy decydujący się na wynajem, nie stanowią zagrożenia przejęcia rynku, ponieważ w Polsce nadal brakuje mieszkań. W przypadku inwestycji perspektywicznych, w większej mierze decydują się na przemianę budynku na potrzeby powierzchni biurowej.
Jeśli chodzi o opłacalność wynajmu, w najkorzystniejszej sytuacji znajdują się osoby, które nabyły mieszkanie ze środków własnych. Po odjęciu kosztu czynszu i mediów pozostaje zysk. Ci natomiast, którzy posiłkowali się kredytem, muszą liczyć się z kosztami raty. W tym przypadku dobrze jest, aby cena najmu równoważyła nam koszty raty.
Sebastian Saliński
interia.pl Sobota, 31 stycznia (06:00)
Rzecznik nie podjął jednak interwencji w tej sprawie, ze względu na samodzielność spółdzielni w tym zakresie - powiedziała PAP dyrektor Zespołu Prawa Administracyjnego i Spraw Mieszkaniowych Biura RPO, Kamilla Dołowska.
Po wydzieleniu własności nieruchomości, spółdzielnie zmieniają zasady ustalania opłat za korzystnie z windy i wywóz śmieci. Uzależniają je od liczby metrów kwadratowych mieszkania, a nie osób zamieszkujących lokal, tak jak robiły to przed wydzieleniem własności. Jeżeli zatem osoba samotna ma np. 70-metrowe mieszkanie a czteroosobowa rodzina np. 40-metrowe, to ta pierwsza za windę i wywóz śmieci zapłaci prawie dwa razy więcej - wynika z informacji o podwyżkach czynszu przysyłanych lokatorom przez spółdzielnie mieszkaniowe.
Złożenie interpelacji w tej sprawie zapowiedział poseł PiS, Grzegorz Tobiszowski. "Przecież jedna osoba jeździ windą rzadziej i gromadzi mniej śmieci niż kilkuosobowa rodzina. Prawo, które prowadzi do takich absurdów, powinno być jak najszybciej zmienione, niezależnie od tego czy zostało zapisane w ustawie czy w statucie spółdzielni" - powiedział PAP.
- Spółdzielnie mieszkaniowe powinny wreszcie nauczyć się zarządzać majątkiem tak jak inne podmioty gospodarcze. Na razie większość ich władz chce mieć tylko korzyści, bez jakichkolwiek starań, np. o obniżenie kosztów - dodał.
Także senator PO, Mieczysław Augustyn, obiecał, że "klub Platformy przyjrzy się problemowi podwyżki opłat za widny i wywóz śmieci w spółdzielniach".
Zdaniem dyrektor Wydziału Lustracji Krajowej Rady Spółdzielczej Danuty Świerżewskiej, gdyby lokatorzy na bieżąco interesowali się sprawami spółdzielni, w wielu przypadkach nie doszłoby do podwyżek opłat za windy i wywóz śmieci.
Osoby szukające pomocy u RPO twierdzą, że w swoich spółdzielniach dowiadują się, iż po wydzieleniu własności, to prawo każe liczyć opłaty za windę i wywóz śmieci od metra kwadratowego mieszkania.
- Z ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych wynika, że koszty m.in. użytkowania windy i wywozu śmieci ponoszą mieszkańcy. Ani w niej, ani w przepisach ustawy o ochronie lokatorów nie ma jednak mowy, że opłaty trzeba uzależniać od metrażu, a nie od liczby osób - wyjaśniła Kamilla Dołowska.
Podkreśliła, że "zależy to wyłącznie od spółdzielni. Ich zarządy podejmują swobodne decyzje, zatwierdzane potem przez rady nadzorcze".
- Jeśli władze spółdzielni twierdzą, że jakakolwiek ustawa zmusza je do pobierania od samotnej osoby wyższych opłat za korzystanie z windy czy wywóz śmieci niż od kilkuosobowej rodziny tylko dlatego, że ma ona większe mieszkanie, to nie rozumieją ustawy o ochronie lokatorów" - stwierdziła Dołowska. Przypomniała, że "ustawa ta daje jedynie spółdzielniom swobodę w ustalaniu zasad naliczania opłat -.
Dlatego - zdaniem Tobiszowskiego - należy bardziej patrzeć na ręce zarządom spółdzielni mieszkaniowych, a być może potrzebne są rozwiązania ograniczające ich samodzielność, jeżeli ta szkodzi lokatorom.
Świerżewska z KRS zwróciła uwagę, że lokatorzy mogą odwołać się do Rady Nadzorczej spółdzielni. Jeśli nic to nie pomoże, to do Walnego Zgromadzenia Członków. Potem zostaje im już tylko skarga do sądu cywilnego.
Dołowska, pytana o szanse powodzenia takiej skargi powiedziała: - Jeśli władze spółdzielni udowodnią, że inna metoda się nie sprawdza, to lokator może sprawę przegrać. Aby wygrać, musi przekonać sąd, że rozwiązanie przyjęte przez spółdzielnię jest błędne i wykazać dlaczego - podkreśliła.
interia.pl Piątek, 30 stycznia (16:21)
Rzecznik nie podjął jednak interwencji w tej sprawie, ze względu na samodzielność spółdzielni w tym zakresie - powiedziała PAP dyrektor Zespołu Prawa Administracyjnego i Spraw Mieszkaniowych Biura RPO, Kamilla Dołowska.
Po wydzieleniu własności nieruchomości, spółdzielnie zmieniają zasady ustalania opłat za korzystnie z windy i wywóz śmieci. Uzależniają je od liczby metrów kwadratowych mieszkania, a nie osób zamieszkujących lokal, tak jak robiły to przed wydzieleniem własności. Jeżeli zatem osoba samotna ma np. 70-metrowe mieszkanie a czteroosobowa rodzina np. 40-metrowe, to ta pierwsza za windę i wywóz śmieci zapłaci prawie dwa razy więcej - wynika z informacji o podwyżkach czynszu przysyłanych lokatorom przez spółdzielnie mieszkaniowe.
Złożenie interpelacji w tej sprawie zapowiedział poseł PiS, Grzegorz Tobiszowski. "Przecież jedna osoba jeździ windą rzadziej i gromadzi mniej śmieci niż kilkuosobowa rodzina. Prawo, które prowadzi do takich absurdów, powinno być jak najszybciej zmienione, niezależnie od tego czy zostało zapisane w ustawie czy w statucie spółdzielni" - powiedział PAP.
- Spółdzielnie mieszkaniowe powinny wreszcie nauczyć się zarządzać majątkiem tak jak inne podmioty gospodarcze. Na razie większość ich władz chce mieć tylko korzyści, bez jakichkolwiek starań, np. o obniżenie kosztów - dodał.
Także senator PO, Mieczysław Augustyn, obiecał, że "klub Platformy przyjrzy się problemowi podwyżki opłat za widny i wywóz śmieci w spółdzielniach".
Zdaniem dyrektor Wydziału Lustracji Krajowej Rady Spółdzielczej Danuty Świerżewskiej, gdyby lokatorzy na bieżąco interesowali się sprawami spółdzielni, w wielu przypadkach nie doszłoby do podwyżek opłat za windy i wywóz śmieci.
Osoby szukające pomocy u RPO twierdzą, że w swoich spółdzielniach dowiadują się, iż po wydzieleniu własności, to prawo każe liczyć opłaty za windę i wywóz śmieci od metra kwadratowego mieszkania.
- Z ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych wynika, że koszty m.in. użytkowania windy i wywozu śmieci ponoszą mieszkańcy. Ani w niej, ani w przepisach ustawy o ochronie lokatorów nie ma jednak mowy, że opłaty trzeba uzależniać od metrażu, a nie od liczby osób - wyjaśniła Kamilla Dołowska.
Podkreśliła, że "zależy to wyłącznie od spółdzielni. Ich zarządy podejmują swobodne decyzje, zatwierdzane potem przez rady nadzorcze".
- Jeśli władze spółdzielni twierdzą, że jakakolwiek ustawa zmusza je do pobierania od samotnej osoby wyższych opłat za korzystanie z windy czy wywóz śmieci niż od kilkuosobowej rodziny tylko dlatego, że ma ona większe mieszkanie, to nie rozumieją ustawy o ochronie lokatorów" - stwierdziła Dołowska. Przypomniała, że "ustawa ta daje jedynie spółdzielniom swobodę w ustalaniu zasad naliczania opłat -.
Dlatego - zdaniem Tobiszowskiego - należy bardziej patrzeć na ręce zarządom spółdzielni mieszkaniowych, a być może potrzebne są rozwiązania ograniczające ich samodzielność, jeżeli ta szkodzi lokatorom.
Świerżewska z KRS zwróciła uwagę, że lokatorzy mogą odwołać się do Rady Nadzorczej spółdzielni. Jeśli nic to nie pomoże, to do Walnego Zgromadzenia Członków. Potem zostaje im już tylko skarga do sądu cywilnego.
Dołowska, pytana o szanse powodzenia takiej skargi powiedziała: - Jeśli władze spółdzielni udowodnią, że inna metoda się nie sprawdza, to lokator może sprawę przegrać. Aby wygrać, musi przekonać sąd, że rozwiązanie przyjęte przez spółdzielnię jest błędne i wykazać dlaczego - podkreśliła.
interia.pl Piątek, 30 stycznia (16:21)
Bolkowska wyjaśniła w czwartek na konferencji prasowej, że mimo sygnałów firm budowlanych o pogarszającej się koniunkturze, budownictwo osiągnęło w 2008 roku korzystniejsze wskaźniki wzrostu, niż przemysł oraz handel detaliczny. Było to odpowiednio 12,9 proc., 3,5 proc. oraz 6,6 proc.
Jej zdaniem, w 2009 roku inwestycje infrastrukturalne i drogowe mogą uchronić sektor budownictwa w 2009 roku od "głębokiego regresu".
Oceniła, że malejące tempo inwestycji w naszym kraju wpływa niekorzystnie na funkcjonowanie branży budowlanej.
- Na malejący poziom inwestowania w Polsce wpływa kryzys na rynkach finansowych, ograniczenie możliwości pozyskiwania kredytów, mniejszy napływ inwestycji zagranicznych, pogorszenie sytuacji finansowej przedsiębiorstw oraz psychologiczne bariery w podejmowaniu decyzji inwestycyjnych wobec niepewności, co do przyszłej sytuacji gospodarczej - wyjaśniła Bolkowska.
Według ekspertki, "budownictwo mieszkaniowe weszło już w sytuację kryzysową i to będzie się pogłębiało". Wyjaśniła, że deweloperzy mają trudności ze sprzedażą mieszkań.
Przypomniała jednak, że udział budownictwa mieszkaniowego w całym sektorze budowlanym wynosi mniej niż 20 proc.
Dyrektor Polskiej Izby Przemysłowo-Handlowej Budownictwa Zbigniew Bachman powiedział dziennikarzom w czwartek przed konferencją, że w tym roku należy się liczyć ze wzrostem cen materiałów budowlanych, szczególnie energochłonnych. Chodzi m.in. o cegłę, styropian, płytki ceramiczne. Bachman szacuje, że ceny tych wyrobów mogą wzrosnąć o 7-10 proc.
- Te materiały, które są w postaci zapasów w magazynach i hurtowniach, w pierwszym półroczu 2009 roku mogą stanieć. Mogą spaść ceny produktów chemii budowlanej, niektórych wyrobów konstrukcyjnych, które są mniej energochłonne - powiedział w czwartek dziennikarzom Bachman.
Jego zdaniem, "o dynamice wzrostu lub upadku produkcji budowlano- montażowej w 2009 roku" będą decydowały inwestycje w budownictwo infrastrukturalne i drogowe.
źródło informacji: PAP/onet.pl Piątek, 30 stycznia (06:00)
Bolkowska wyjaśniła w czwartek na konferencji prasowej, że mimo sygnałów firm budowlanych o pogarszającej się koniunkturze, budownictwo osiągnęło w 2008 roku korzystniejsze wskaźniki wzrostu, niż przemysł oraz handel detaliczny. Było to odpowiednio 12,9 proc., 3,5 proc. oraz 6,6 proc.
Jej zdaniem, w 2009 roku inwestycje infrastrukturalne i drogowe mogą uchronić sektor budownictwa w 2009 roku od "głębokiego regresu".
Oceniła, że malejące tempo inwestycji w naszym kraju wpływa niekorzystnie na funkcjonowanie branży budowlanej.
- Na malejący poziom inwestowania w Polsce wpływa kryzys na rynkach finansowych, ograniczenie możliwości pozyskiwania kredytów, mniejszy napływ inwestycji zagranicznych, pogorszenie sytuacji finansowej przedsiębiorstw oraz psychologiczne bariery w podejmowaniu decyzji inwestycyjnych wobec niepewności, co do przyszłej sytuacji gospodarczej - wyjaśniła Bolkowska.
Według ekspertki, "budownictwo mieszkaniowe weszło już w sytuację kryzysową i to będzie się pogłębiało". Wyjaśniła, że deweloperzy mają trudności ze sprzedażą mieszkań.
Przypomniała jednak, że udział budownictwa mieszkaniowego w całym sektorze budowlanym wynosi mniej niż 20 proc.
Dyrektor Polskiej Izby Przemysłowo-Handlowej Budownictwa Zbigniew Bachman powiedział dziennikarzom w czwartek przed konferencją, że w tym roku należy się liczyć ze wzrostem cen materiałów budowlanych, szczególnie energochłonnych. Chodzi m.in. o cegłę, styropian, płytki ceramiczne. Bachman szacuje, że ceny tych wyrobów mogą wzrosnąć o 7-10 proc.
- Te materiały, które są w postaci zapasów w magazynach i hurtowniach, w pierwszym półroczu 2009 roku mogą stanieć. Mogą spaść ceny produktów chemii budowlanej, niektórych wyrobów konstrukcyjnych, które są mniej energochłonne - powiedział w czwartek dziennikarzom Bachman.
Jego zdaniem, "o dynamice wzrostu lub upadku produkcji budowlano- montażowej w 2009 roku" będą decydowały inwestycje w budownictwo infrastrukturalne i drogowe.
źródło informacji: PAP/onet.pl Piątek, 30 stycznia (06:00)
W przedstawionym dziś raporcie ekonomiści prognozują, że w roku 2009 PKB Polski wzrośnie o 2,0 proc. W opinii IBnGR rok 2010 będzie jeszcze lepszy. Wtedy PKB wzrośnie o 3 proc.
Eksperci IBnGR oszacowali też średnioroczny kurs euro i dolara w latach 2009-2010. Ich zdaniem euro będzie kosztowało 4,3 zł w 2009 i 4,0 zł w 2010. Za dolara trzeba będzie zapłacić odpowiednio 3,3 zł i 3 zł.
W pierwszym i drugim kwartale br. dynamika PKB będzie wciąż spadała i wyniesie odpowiednio 1,5 proc. i 1,3 proc. Lepiej będzie - jak twierdzą ekonomiści Instytutu - już w drugiej połowie 2009 r., w III kwartale gospodarka będzie rosła w tempie 2,0 proc. a w IV o 2,8 proc.
Lata 2009-2010 to - ze względu na wolniejsze tempo wzrostu gospodarczego - niższa inflacja. W tym roku w ujęciu grudzień - grudzień wyniesie ona 2,2 proc., a w roku 2010 - 2,5 proc.
"W roku bieżącym wzrost bezrobocia jest nieunikniony" - powiedział ekspert IBnGR, Marcin Peterlik. Wyniesie ono 11 proc. "To o 1,5 proc. więcej, niż w roku 2008" - dodał ekspert. W roku 2010 bezrobocie zacznie maleć i wyniesie 10,5 proc.
Eksperci oszacowali również czwarty kwartał 2008 r. PKB wzrósł o 2,7 proc. w stosunku do analogicznego okresu roku poprzedniego. W skali rocznej PKB wzrósł o 4,8 proc.
Głównym czynnikiem wzrostu gospodarczego w roku 2008 był popyt krajowy. Tempo jego wzrostu w IV kwartale roku 2008 wyniosło 3,1 proc., co oznacza, że w ujęciu rocznym wyniosło ono 4,8 proc.
Najszybciej rozwijającym się sektorem, zarówno w IV kwartale, jak i w całym roku było budownictwo. W ocenie IBnGR w skali roku tempo wzrostu wartości dodanej wyniosło 11,3 proc.
Na koniec roku 2008 stopa bezrobocia wyniosła 9,5 proc. "Oznacza to, że pomimo obserwowanego osłabienia koniunktury gospodarczej, liczba zatrudnionych w gospodarce narodowej wzrosła w IV kwartale o 2,2 proc. a w całym roku 2008 o 3,5 proc." - czytamy w raporcie IBnGR.W przedstawionym dziś raporcie ekonomiści prognozują, że w roku 2009 PKB Polski wzrośnie o 2,0 proc. W opinii IBnGR rok 2010 będzie jeszcze lepszy. Wtedy PKB wzrośnie o 3 proc.
Eksperci IBnGR oszacowali też średnioroczny kurs euro i dolara w latach 2009-2010. Ich zdaniem euro będzie kosztowało 4,3 zł w 2009 i 4,0 zł w 2010. Za dolara trzeba będzie zapłacić odpowiednio 3,3 zł i 3 zł.
W pierwszym i drugim kwartale br. dynamika PKB będzie wciąż spadała i wyniesie odpowiednio 1,5 proc. i 1,3 proc. Lepiej będzie - jak twierdzą ekonomiści Instytutu - już w drugiej połowie 2009 r., w III kwartale gospodarka będzie rosła w tempie 2,0 proc. a w IV o 2,8 proc.
Lata 2009-2010 to - ze względu na wolniejsze tempo wzrostu gospodarczego - niższa inflacja. W tym roku w ujęciu grudzień - grudzień wyniesie ona 2,2 proc., a w roku 2010 - 2,5 proc.
"W roku bieżącym wzrost bezrobocia jest nieunikniony" - powiedział ekspert IBnGR, Marcin Peterlik. Wyniesie ono 11 proc. "To o 1,5 proc. więcej, niż w roku 2008" - dodał ekspert. W roku 2010 bezrobocie zacznie maleć i wyniesie 10,5 proc.
Eksperci oszacowali również czwarty kwartał 2008 r. PKB wzrósł o 2,7 proc. w stosunku do analogicznego okresu roku poprzedniego. W skali rocznej PKB wzrósł o 4,8 proc.
Głównym czynnikiem wzrostu gospodarczego w roku 2008 był popyt krajowy. Tempo jego wzrostu w IV kwartale roku 2008 wyniosło 3,1 proc., co oznacza, że w ujęciu rocznym wyniosło ono 4,8 proc.
Najszybciej rozwijającym się sektorem, zarówno w IV kwartale, jak i w całym roku było budownictwo. W ocenie IBnGR w skali roku tempo wzrostu wartości dodanej wyniosło 11,3 proc.
Na koniec roku 2008 stopa bezrobocia wyniosła 9,5 proc. "Oznacza to, że pomimo obserwowanego osłabienia koniunktury gospodarczej, liczba zatrudnionych w gospodarce narodowej wzrosła w IV kwartale o 2,2 proc. a w całym roku 2008 o 3,5 proc." - czytamy w raporcie IBnGR.Zgodnie z przedstawionymi wczoraj planami giełdowy Noble Bank przejmie Getin Bank. Głównym udziałowcem obu instytucji jest inna giełdowa spółka Getin Holding, którą kontroluje z kolei znany wrocławski biznesmen Leszek Czarnecki. Nowy Getin Noble Bank dzięki fuzji wskoczy do dziesiątki największych banków w Polsce (połączone aktywa obu banków to 29,5 mld zł, co dałoby mu dokładnie dziesiąte miejsce, tuż za Kredyt Bankiem, a przed Raiffeisen Bank Polska).
- Celem połączenia jest dalszy dynamiczny rozwój obu banków i wejście do pierwszej piątki banków działających w Polsce - tłumaczy Krzysztof Rosiński, prezes Getin Holding, a zarazem przewodniczący rad nadzorczych obu banków.
Fuzja oszczędnościowa
Jednak analitycy wskazują też na inny - ich zdaniem główny - powód tej transakcji.
- Fuzja ma bez wątpienia charakter oszczędnościowy. Obecnie wszystkie banki znajdują się pod presją kosztową: rosną wydatki zarówno rzeczowe, jak i osobowe, a przychody będą spadać. Z punktu widzenia Noble i Getinu nie było więc sensu dublowania kosztów - uważa Marcin Mazurek, analityk firmy badawczej Intelace Research.
Przyznają to też sami przedstawiciele Getinu i Noble.
- Według naszej oceny korzyści z efektu synergii połączenia obu banków mogą wynieść około 100 mln zł do 2012 roku. Pochodzić one będą głównie z poprawy efektywności działania oraz optymalizacji zasobów: na przykład jedna centrala, jeden system IT - dodaje Krzysztof Rosiński.
Zgodnie ze złożonymi wczoraj w Komisji Nadzoru Finansowego dokumentami dotychczasowi akcjonariusze Getin Banku (ponad 99,5 proc. jego akcji ma Getin Holding) otrzymają za każdy swój walor 2,85 nowych akcji Noble Banku. Dzięki temu fundusze Noble Banku wzrosną z 215 mln zł do kwoty 953,7 mln zł (dziewiąte pod tym względem miejsce wśród banków w Polsce). Getin Noble będzie dysponował łącznie 380 placówkami.
Cała fuzja ma się zakończyć do końca tego roku. Nowy bank będzie jednak funkcjonował pod dotychczasowymi markami handlowymi: Noble, dla zarządzania aktywami i obsługi zamożnych klientów, oraz Getin Bank, dla masowych klientów i firm. Nie ma natomiast decyzji, który z prezesów: Jarosław Augustyniak (Noble) czy Michał Handzlik (Getin) pokieruje połączoną instytucją.
Po połączeniu Getin Holding będzie miał 93,7 proc. akcji Getin Noble Banku. Inwestorzy jednak bez entuzjazmu przyjęli plany przekształceń w grupie Getin. Na początku wczorajszych notowań kurs akcji Noble Banku spadł o prawie 15 proc., a Getin Holdingu o 3 proc.
- Trzeba się jeszcze dokładnie przyjrzeć, ale zaproponowany parytet wymiany nie wydaje się specjalnie korzystny dla akcjonariuszy Noble Banku - zastrzega jeden z analityków.
Nadciąga fala konsolidacji
Zdaniem obserwatorów i samych uczestników rynku fuzja Getinu i Nobla to dopiero początek przetasowań w polskich finansach.
- Światowy kryzys przyśpieszy proces konsolidacji sektora bankowego także w Polsce. Prawdopodobnie jeszcze w tym roku rozpocznie się fala fuzji i przejęć. Częściowo będą one pochodną tego, co dzieje się na światowych rynkach, częściowo skutkiem zmiany polityki i szukania oszczędności przez niektórych inwestorów działających w Polsce - uważa Wojciech Sobieraj, prezes działającego od niedawna Alior Banku.
Aktywnej roli w konsolidacji nie wyklucza też sam Getin.
- Nowa struktura pomoże nam również w przyszłości przygotować się do ewentualnej akwizycji. W tej strukturze będziemy mogli nabyć dużo większy podmiot, dużo szybciej i nadal zachować kontrolę - przyznał Rosiński.
Sam Leszek Czarnecki, który nie komentuje planów fuzji kontrolowanych przez siebie spółek, niedawno przyznał, że nie wyklucza przejęć na rynku. Powiedział, że gdyby miał zapewnione finansowanie, a na sprzedaż wystawiony był na przykład BRE Bank nie wykluczałby kupna takiego banku.
- Choć na razie nikt poza amerykańskim AIG oficjalnie nie przyznał, że chce sprzedać jakieś aktywa bankowe w Polsce, to jestem przekonany, że w najbliższym czasie czeka nas głęboka konsolidacja. Trudno w tej chwili spekulować, który z zagranicznych inwestorów szukając oszczędności wycofa się z Polski - mówi Marcin Mazurek.
Jego zdaniem wyprzedaży należy spodziewać się przede wszystkim po instytucjach amerykańskich. Oprócz AIG, którego bank w Polsce chce kupić PKO BP, można się np. spodziewać sprzedaży Banku Handlowego przez Citigroup.
- Już rok temu, kiedy nie były jeszcze znane wszystkie kłopoty Citi, Amerykanie zdecydowali się na sprzedaż m.in. swojego banku w Niemczech - przypomina Mazurek.
Wśród potencjalnych kupców na banki w Polsce wymieniane są dwa podmioty - PZU i PKO BP.
- Obie instytucje mówią o zakupach. Obie mają też wolne środki na ten cel - kończy Marcin Mazurek.
NAJWAŻNIEJSZE FUZJE I PRZEJĘCIA BANKÓW W POLSCE
1996 rok Grupa Pekao. Decyzją rządu została utworzona grupa bankowa Pekao. W jej skład weszły cztery banki należące do Skarbu Państwa. Obok warszawskiego banku Pekao także lubelski Bank Depozytowo-Kredytowy, Pomorski Bank Kredytowy ze Szczecina oraz łódzki Powszechny Bank Gospodarczy. Połączone aktywa grupy stanowiły wtedy blisko 1/5 łącznych aktywów polskiego sektora bankowego.
1997 rok BIG - Bank Gdański. W 1995 r. w trakcie prywatyzacji BIG kupił prawie 24 proc. akcji znacznie od siebie większego Banku Gdańskiego. Do marca 1997 r. BIG zwiększył swój udział w gdańskim banku do ponad 63 proc. i do końca roku przeforsował fuzję obu banków. Przez kolejne lata bank działał jako BIG Bank Gdański (obecnie Millennium Bank).
2001 rok BPH - PBK. Połączenie krakowskiego Banku Przemysłowo-Handlowego i warszawskiego Powszechnego Banku Kredytowego było następstwem przejęcia przez niemiecki Bayerishe Hypo -und Verieinsbank (główny udziałowiec BPH) inwestora PBK, Banku Austria Creditanstalt. W efekcie powstał trzeci co do wielkości bank na polskim rynku ustępujący jedynie PKO BP i Pekao.
2007 rok Pekao - część Banku BPH. Po kupnie przez włoskiego inwestora Pekao, UniCredit, udziałów w Hypo -und Vereinsbanku, Włosi chcieli szybko połączyć Pekao i BPH. Nie zgodził się na to jednak polski rząd. Po trwających ponad rok targach osiągnięto kompromis: Pekao przejął jedynie część BPH (z 280 placówkami i większością klientów), resztę musiał odsprzedać nowemu inwestorowi. Isk
Zgodnie z przedstawionymi wczoraj planami giełdowy Noble Bank przejmie Getin Bank. Głównym udziałowcem obu instytucji jest inna giełdowa spółka Getin Holding, którą kontroluje z kolei znany wrocławski biznesmen Leszek Czarnecki. Nowy Getin Noble Bank dzięki fuzji wskoczy do dziesiątki największych banków w Polsce (połączone aktywa obu banków to 29,5 mld zł, co dałoby mu dokładnie dziesiąte miejsce, tuż za Kredyt Bankiem, a przed Raiffeisen Bank Polska).
- Celem połączenia jest dalszy dynamiczny rozwój obu banków i wejście do pierwszej piątki banków działających w Polsce - tłumaczy Krzysztof Rosiński, prezes Getin Holding, a zarazem przewodniczący rad nadzorczych obu banków.
Fuzja oszczędnościowa
Jednak analitycy wskazują też na inny - ich zdaniem główny - powód tej transakcji.
- Fuzja ma bez wątpienia charakter oszczędnościowy. Obecnie wszystkie banki znajdują się pod presją kosztową: rosną wydatki zarówno rzeczowe, jak i osobowe, a przychody będą spadać. Z punktu widzenia Noble i Getinu nie było więc sensu dublowania kosztów - uważa Marcin Mazurek, analityk firmy badawczej Intelace Research.
Przyznają to też sami przedstawiciele Getinu i Noble.
- Według naszej oceny korzyści z efektu synergii połączenia obu banków mogą wynieść około 100 mln zł do 2012 roku. Pochodzić one będą głównie z poprawy efektywności działania oraz optymalizacji zasobów: na przykład jedna centrala, jeden system IT - dodaje Krzysztof Rosiński.
Zgodnie ze złożonymi wczoraj w Komisji Nadzoru Finansowego dokumentami dotychczasowi akcjonariusze Getin Banku (ponad 99,5 proc. jego akcji ma Getin Holding) otrzymają za każdy swój walor 2,85 nowych akcji Noble Banku. Dzięki temu fundusze Noble Banku wzrosną z 215 mln zł do kwoty 953,7 mln zł (dziewiąte pod tym względem miejsce wśród banków w Polsce). Getin Noble będzie dysponował łącznie 380 placówkami.
Cała fuzja ma się zakończyć do końca tego roku. Nowy bank będzie jednak funkcjonował pod dotychczasowymi markami handlowymi: Noble, dla zarządzania aktywami i obsługi zamożnych klientów, oraz Getin Bank, dla masowych klientów i firm. Nie ma natomiast decyzji, który z prezesów: Jarosław Augustyniak (Noble) czy Michał Handzlik (Getin) pokieruje połączoną instytucją.
Po połączeniu Getin Holding będzie miał 93,7 proc. akcji Getin Noble Banku. Inwestorzy jednak bez entuzjazmu przyjęli plany przekształceń w grupie Getin. Na początku wczorajszych notowań kurs akcji Noble Banku spadł o prawie 15 proc., a Getin Holdingu o 3 proc.
- Trzeba się jeszcze dokładnie przyjrzeć, ale zaproponowany parytet wymiany nie wydaje się specjalnie korzystny dla akcjonariuszy Noble Banku - zastrzega jeden z analityków.
Nadciąga fala konsolidacji
Zdaniem obserwatorów i samych uczestników rynku fuzja Getinu i Nobla to dopiero początek przetasowań w polskich finansach.
- Światowy kryzys przyśpieszy proces konsolidacji sektora bankowego także w Polsce. Prawdopodobnie jeszcze w tym roku rozpocznie się fala fuzji i przejęć. Częściowo będą one pochodną tego, co dzieje się na światowych rynkach, częściowo skutkiem zmiany polityki i szukania oszczędności przez niektórych inwestorów działających w Polsce - uważa Wojciech Sobieraj, prezes działającego od niedawna Alior Banku.
Aktywnej roli w konsolidacji nie wyklucza też sam Getin.
- Nowa struktura pomoże nam również w przyszłości przygotować się do ewentualnej akwizycji. W tej strukturze będziemy mogli nabyć dużo większy podmiot, dużo szybciej i nadal zachować kontrolę - przyznał Rosiński.
Sam Leszek Czarnecki, który nie komentuje planów fuzji kontrolowanych przez siebie spółek, niedawno przyznał, że nie wyklucza przejęć na rynku. Powiedział, że gdyby miał zapewnione finansowanie, a na sprzedaż wystawiony był na przykład BRE Bank nie wykluczałby kupna takiego banku.
- Choć na razie nikt poza amerykańskim AIG oficjalnie nie przyznał, że chce sprzedać jakieś aktywa bankowe w Polsce, to jestem przekonany, że w najbliższym czasie czeka nas głęboka konsolidacja. Trudno w tej chwili spekulować, który z zagranicznych inwestorów szukając oszczędności wycofa się z Polski - mówi Marcin Mazurek.
Jego zdaniem wyprzedaży należy spodziewać się przede wszystkim po instytucjach amerykańskich. Oprócz AIG, którego bank w Polsce chce kupić PKO BP, można się np. spodziewać sprzedaży Banku Handlowego przez Citigroup.
- Już rok temu, kiedy nie były jeszcze znane wszystkie kłopoty Citi, Amerykanie zdecydowali się na sprzedaż m.in. swojego banku w Niemczech - przypomina Mazurek.
Wśród potencjalnych kupców na banki w Polsce wymieniane są dwa podmioty - PZU i PKO BP.
- Obie instytucje mówią o zakupach. Obie mają też wolne środki na ten cel - kończy Marcin Mazurek.
NAJWAŻNIEJSZE FUZJE I PRZEJĘCIA BANKÓW W POLSCE
1996 rok Grupa Pekao. Decyzją rządu została utworzona grupa bankowa Pekao. W jej skład weszły cztery banki należące do Skarbu Państwa. Obok warszawskiego banku Pekao także lubelski Bank Depozytowo-Kredytowy, Pomorski Bank Kredytowy ze Szczecina oraz łódzki Powszechny Bank Gospodarczy. Połączone aktywa grupy stanowiły wtedy blisko 1/5 łącznych aktywów polskiego sektora bankowego.
1997 rok BIG - Bank Gdański. W 1995 r. w trakcie prywatyzacji BIG kupił prawie 24 proc. akcji znacznie od siebie większego Banku Gdańskiego. Do marca 1997 r. BIG zwiększył swój udział w gdańskim banku do ponad 63 proc. i do końca roku przeforsował fuzję obu banków. Przez kolejne lata bank działał jako BIG Bank Gdański (obecnie Millennium Bank).
2001 rok BPH - PBK. Połączenie krakowskiego Banku Przemysłowo-Handlowego i warszawskiego Powszechnego Banku Kredytowego było następstwem przejęcia przez niemiecki Bayerishe Hypo -und Verieinsbank (główny udziałowiec BPH) inwestora PBK, Banku Austria Creditanstalt. W efekcie powstał trzeci co do wielkości bank na polskim rynku ustępujący jedynie PKO BP i Pekao.
2007 rok Pekao - część Banku BPH. Po kupnie przez włoskiego inwestora Pekao, UniCredit, udziałów w Hypo -und Vereinsbanku, Włosi chcieli szybko połączyć Pekao i BPH. Nie zgodził się na to jednak polski rząd. Po trwających ponad rok targach osiągnięto kompromis: Pekao przejął jedynie część BPH (z 280 placówkami i większością klientów), resztę musiał odsprzedać nowemu inwestorowi. Isk
Zbyt późna reakcja może być powodem podjęcia nietrafionych decyzji, czego przykładem mogą być inwestorzy kupujący akcje lub jednostki funduszy akcyjnych jesienią 2007 r. Gdy hossa, będąca już na wyczerpaniu, rzeczywiście się skończyła, ponieśli dotkliwe straty.
Zmiany początkowo są ledwie dostrzegalne i nie obejmują wszystkich instrumentów, na przykład akcji, czy jednostek funduszy. Wręcz przeciwnie, często pojawiają się w przypadku nielicznych i stopniowo rozszerzają na kolejne. Inwestor, nie zajmujący się rynkiem finansowym zawodowo, nie jest w stanie śledzić sytuacji zbyt wielu instrumentów i wychwytywać niewielkie zwłaszcza początkowo ruchy. Zwykle koncentruje się na jednej, dwóch grupach, np. akcjach i obligacjach. Ponadto, przy długo trwających tendencjach, przyzwyczajamy się do ruchu cen w jednym kierunku i zakładamy, że będzie on trwał jeszcze jakiś czas. To zaś często prowadzi do pogorszenia się efektów inwestycji, w skrajnym przypadku do strat, a przynajmniej przegapienia okazji, które pojawiają się w innych miejscach rynku.
Przegapienie zaś to utrata potencjalnego zysku, możliwego do osiągnięcia przy wykorzystaniu fachowej rady. Tej zaś nie uzyskamy u znajomego, ?przy okazji" czy nawet w bankowym okienku, gdzie dokonujemy zwykle prostych operacji.
Najnowsze przykłady obszarów rynku finansowego, w których z takimi ?nieoczekiwanymi" zmianami niedawno mieliśmy do czynienia, to obligacje i kursy walut. Z obligacjami przez kilka lat było podobnie, jak z lokatami bankowymi. Mało kto się nimi interesował. Powszechnie uważane były jako mało atrakcyjne w porównaniu z funduszami akcji, które wówczas biły rekordy popularności. Rzeczywiście, w czasie, gdy stopy procentowe są niskie i utrzymują się na takim poziomie przez dłuższy czas, lokaty bankowe, obligacje i fundusze obligacji nie dają wielkich zysków. Wówczas trzeba korzystać z innych możliwości. Gdy Rada Polityki Pieniężnej zaczęła stopy podnosić, sytuacja się zmieniła. Oprocentowanie obligacji w ciągu kilkunastu miesięcy wzrosło z niecałych 4 do ponad 6 proc. Gdy wydawało się, że stopy procentowe będą rosły nadal, a wraz z nimi odsetki od obligacji, znów nastąpiła zmiana. Teraz mamy do czynienia z początkiem cyklu obniżania stóp.
Czy więc znów nadchodzi zmierzch obligacji? Niekoniecznie.
Podobnie, jak w przypadku akcji, obligacja obligacji nierówna. Różnice są tu jeszcze większe, bo są takie rodzaje obligacji, które przynoszą zyski w czasie wzrostu stóp, są i takie, które dają nieźle zarobić, gdy stopy spadają. Analogicznie, jak w przypadku akcji, które przynoszą zysk lub stratę ze zmiany notowań oraz dochód z dywidendy, obligacje dają zarobić i na odsetkach i różnicach cen, w zależności od sytuacji na rynku. Warto zobaczyć jak w tych zmiennych czasach zachowują się ceny jednostek uczestnictwa funduszy obligacyjnych.
Okazuje się, że te niedoceniane przez kilka lat fundusze mogą przynosić zyski porównywalne do osiąganych przez fundusze akcji. Podobnie zresztą było siedem, osiem lat temu, gdy giełda przeżywała pęknięcie internetowej bańki i silne spadki na rynku akcji. Najlepsze z funduszy papierów dłużnych w dobrych dla siebie czasach są w stanie zarabiać po kilkanaście procent.
Choć zarabianie na obligacjach wydaje się prostsze, niż w przypadku akcji, indywidualny inwestor rzadko ma możliwość osiągania samodzielnie tak wysokich zysków. Fundusze mają tu zdecydowaną przewagę, wynikającą z możliwości wyboru większej różnorodności papierów dłużnych, kupowania ich po korzystniejszych cenach ?hurtowych" i dokonywania różnorodnych operacji tymi papierami w zależności od sytuacji. Jako jedyne mają też możliwość korzystania z obligacji zagranicznych, do których nie ma dostępu przeciętny inwestor indywidualny. To stwarza im znacznie większe możliwości, niezależnie od koniunktury panującej w jednym kraju.
Z równie dynamicznymi i nieoczekiwanymi zmianami mamy do czynienia na rynku walutowym. Ich skutki dotykają nie tylko importerów i eksporterów oraz walutowych graczy, ale także mogą być z powodzeniem wykorzystane przez inwestorów lokujących w funduszach i to zarówno obligacji jak i akcji. Rosnąca siła naszej waluty powodowała, że od kilku lat niezbyt opłacalne było inwestowanie w fundusze zagraniczne akcji i obligacji. Zyski osiągnięte na akcjach były w dużej części ?zjadane" przez niekorzystne różnice kursu walutowego. Teraz sytuacja radykalnie się odwróciła, co widać na wykresach cen jednostek tego typu funduszy. W przypadku funduszy obligacji zagranicznych mamy do czynienia z bardzo dynamicznym wzrostem. W przypadku funduszu akcji zagranicznych można zaobserwować znacznie mniejszą zwyżkę, ale osiągnięta ona została w okresie silnych spadków notowań akcji. Zysk był możliwy do osiągnięcia dzięki osłabieniu polskiej waluty.
Nawet w czasach, gdy i na krajowym i na światowych rynkach ceny akcji spadają, możliwe jest osiąganie zysków z korzystnych różnic kursowych, a przynajmniej uniknięcie strat i zajmowanie dogodnych pozycji przed wzrostem kursów akcji. Tego typu strategie dostępne są dla większości inwestorów za pośrednictwem funduszy inwestycyjnych.
Podobnie jest zresztą z innymi lokatami nominowanymi w walutach obcych, na przykład złotem. Zupełnie inaczej będą kształtowały się efekty inwestycji w tę uznawaną za pewną lokatę na ciężkie czasy, w zależności od tego, czy kupno i sprzedaż będziemy liczyć w złotówkach, czy w dolarach. Różnice te obrazuje prosty przykład. W lipcu 2007 r. można było uncję złota kupić za 650 dol. Dziś jest ona warta około 900 dol. Zysk inwestora wynosi więc 38 proc. Jednak zysk polskiego inwestora, który w chwili zakupu złota musiał w złotówkach zapłacić za nie 1787 zł (wówczas za dolara trzeba było zapłacić 2,75 zł) jest o wiele wyższy.
Dziś sprzedając uncję złota za 900 dol. i zamieniając dolary na złotówki (przy kursie 3,4 zł za dolara) otrzymałby 3060 zł. Jego zysk wyniósłby 72 proc. Ale nie zawsze różnice kursowe działają na naszą korzyść. W lipcu ubiegłego roku cena uncji złota dochodziła chwilami do 980 dol. Dawałoby to prawie 51 proc. zysku, licząc w dolarach. Przeliczając transakcję na złotówki nasz zysk wyniósłby zaledwie 15 proc. Wszystkiemu winne umocnienie złotego. Wówczas sprzedając dolary po 2,1 zł otrzymalibyśmy 2058 zł.
Jakie z tych obserwacji płyną wnioski?
Żeby znaleźć drogę do osiągnięcia zysków w każdych warunkach, trzeba dobrze wiedzieć skąd wieje wiatr. Zdaje sobie z tego sprawę każdy żeglarz i odpowiednio do tego ustawia żagle. Inwestor może także osiągać zysk w różnych warunkach rynkowych, niezależnie od tego, skąd wieje wiatr. Oprócz samodzielnej obserwacji i oceny pogody oraz kierunku wiatru, warto skorzystać z profesjonalnej busoli.
Maciej Dyja Główny Analityk Gold Finance
Zbyt późna reakcja może być powodem podjęcia nietrafionych decyzji, czego przykładem mogą być inwestorzy kupujący akcje lub jednostki funduszy akcyjnych jesienią 2007 r. Gdy hossa, będąca już na wyczerpaniu, rzeczywiście się skończyła, ponieśli dotkliwe straty.
Zmiany początkowo są ledwie dostrzegalne i nie obejmują wszystkich instrumentów, na przykład akcji, czy jednostek funduszy. Wręcz przeciwnie, często pojawiają się w przypadku nielicznych i stopniowo rozszerzają na kolejne. Inwestor, nie zajmujący się rynkiem finansowym zawodowo, nie jest w stanie śledzić sytuacji zbyt wielu instrumentów i wychwytywać niewielkie zwłaszcza początkowo ruchy. Zwykle koncentruje się na jednej, dwóch grupach, np. akcjach i obligacjach. Ponadto, przy długo trwających tendencjach, przyzwyczajamy się do ruchu cen w jednym kierunku i zakładamy, że będzie on trwał jeszcze jakiś czas. To zaś często prowadzi do pogorszenia się efektów inwestycji, w skrajnym przypadku do strat, a przynajmniej przegapienia okazji, które pojawiają się w innych miejscach rynku.
Przegapienie zaś to utrata potencjalnego zysku, możliwego do osiągnięcia przy wykorzystaniu fachowej rady. Tej zaś nie uzyskamy u znajomego, ?przy okazji" czy nawet w bankowym okienku, gdzie dokonujemy zwykle prostych operacji.
Najnowsze przykłady obszarów rynku finansowego, w których z takimi ?nieoczekiwanymi" zmianami niedawno mieliśmy do czynienia, to obligacje i kursy walut. Z obligacjami przez kilka lat było podobnie, jak z lokatami bankowymi. Mało kto się nimi interesował. Powszechnie uważane były jako mało atrakcyjne w porównaniu z funduszami akcji, które wówczas biły rekordy popularności. Rzeczywiście, w czasie, gdy stopy procentowe są niskie i utrzymują się na takim poziomie przez dłuższy czas, lokaty bankowe, obligacje i fundusze obligacji nie dają wielkich zysków. Wówczas trzeba korzystać z innych możliwości. Gdy Rada Polityki Pieniężnej zaczęła stopy podnosić, sytuacja się zmieniła. Oprocentowanie obligacji w ciągu kilkunastu miesięcy wzrosło z niecałych 4 do ponad 6 proc. Gdy wydawało się, że stopy procentowe będą rosły nadal, a wraz z nimi odsetki od obligacji, znów nastąpiła zmiana. Teraz mamy do czynienia z początkiem cyklu obniżania stóp.
Czy więc znów nadchodzi zmierzch obligacji? Niekoniecznie.
Podobnie, jak w przypadku akcji, obligacja obligacji nierówna. Różnice są tu jeszcze większe, bo są takie rodzaje obligacji, które przynoszą zyski w czasie wzrostu stóp, są i takie, które dają nieźle zarobić, gdy stopy spadają. Analogicznie, jak w przypadku akcji, które przynoszą zysk lub stratę ze zmiany notowań oraz dochód z dywidendy, obligacje dają zarobić i na odsetkach i różnicach cen, w zależności od sytuacji na rynku. Warto zobaczyć jak w tych zmiennych czasach zachowują się ceny jednostek uczestnictwa funduszy obligacyjnych.
Okazuje się, że te niedoceniane przez kilka lat fundusze mogą przynosić zyski porównywalne do osiąganych przez fundusze akcji. Podobnie zresztą było siedem, osiem lat temu, gdy giełda przeżywała pęknięcie internetowej bańki i silne spadki na rynku akcji. Najlepsze z funduszy papierów dłużnych w dobrych dla siebie czasach są w stanie zarabiać po kilkanaście procent.
Choć zarabianie na obligacjach wydaje się prostsze, niż w przypadku akcji, indywidualny inwestor rzadko ma możliwość osiągania samodzielnie tak wysokich zysków. Fundusze mają tu zdecydowaną przewagę, wynikającą z możliwości wyboru większej różnorodności papierów dłużnych, kupowania ich po korzystniejszych cenach ?hurtowych" i dokonywania różnorodnych operacji tymi papierami w zależności od sytuacji. Jako jedyne mają też możliwość korzystania z obligacji zagranicznych, do których nie ma dostępu przeciętny inwestor indywidualny. To stwarza im znacznie większe możliwości, niezależnie od koniunktury panującej w jednym kraju.
Z równie dynamicznymi i nieoczekiwanymi zmianami mamy do czynienia na rynku walutowym. Ich skutki dotykają nie tylko importerów i eksporterów oraz walutowych graczy, ale także mogą być z powodzeniem wykorzystane przez inwestorów lokujących w funduszach i to zarówno obligacji jak i akcji. Rosnąca siła naszej waluty powodowała, że od kilku lat niezbyt opłacalne było inwestowanie w fundusze zagraniczne akcji i obligacji. Zyski osiągnięte na akcjach były w dużej części ?zjadane" przez niekorzystne różnice kursu walutowego. Teraz sytuacja radykalnie się odwróciła, co widać na wykresach cen jednostek tego typu funduszy. W przypadku funduszy obligacji zagranicznych mamy do czynienia z bardzo dynamicznym wzrostem. W przypadku funduszu akcji zagranicznych można zaobserwować znacznie mniejszą zwyżkę, ale osiągnięta ona została w okresie silnych spadków notowań akcji. Zysk był możliwy do osiągnięcia dzięki osłabieniu polskiej waluty.
Nawet w czasach, gdy i na krajowym i na światowych rynkach ceny akcji spadają, możliwe jest osiąganie zysków z korzystnych różnic kursowych, a przynajmniej uniknięcie strat i zajmowanie dogodnych pozycji przed wzrostem kursów akcji. Tego typu strategie dostępne są dla większości inwestorów za pośrednictwem funduszy inwestycyjnych.
Podobnie jest zresztą z innymi lokatami nominowanymi w walutach obcych, na przykład złotem. Zupełnie inaczej będą kształtowały się efekty inwestycji w tę uznawaną za pewną lokatę na ciężkie czasy, w zależności od tego, czy kupno i sprzedaż będziemy liczyć w złotówkach, czy w dolarach. Różnice te obrazuje prosty przykład. W lipcu 2007 r. można było uncję złota kupić za 650 dol. Dziś jest ona warta około 900 dol. Zysk inwestora wynosi więc 38 proc. Jednak zysk polskiego inwestora, który w chwili zakupu złota musiał w złotówkach zapłacić za nie 1787 zł (wówczas za dolara trzeba było zapłacić 2,75 zł) jest o wiele wyższy.
Dziś sprzedając uncję złota za 900 dol. i zamieniając dolary na złotówki (przy kursie 3,4 zł za dolara) otrzymałby 3060 zł. Jego zysk wyniósłby 72 proc. Ale nie zawsze różnice kursowe działają na naszą korzyść. W lipcu ubiegłego roku cena uncji złota dochodziła chwilami do 980 dol. Dawałoby to prawie 51 proc. zysku, licząc w dolarach. Przeliczając transakcję na złotówki nasz zysk wyniósłby zaledwie 15 proc. Wszystkiemu winne umocnienie złotego. Wówczas sprzedając dolary po 2,1 zł otrzymalibyśmy 2058 zł.
Jakie z tych obserwacji płyną wnioski?
Żeby znaleźć drogę do osiągnięcia zysków w każdych warunkach, trzeba dobrze wiedzieć skąd wieje wiatr. Zdaje sobie z tego sprawę każdy żeglarz i odpowiednio do tego ustawia żagle. Inwestor może także osiągać zysk w różnych warunkach rynkowych, niezależnie od tego, skąd wieje wiatr. Oprócz samodzielnej obserwacji i oceny pogody oraz kierunku wiatru, warto skorzystać z profesjonalnej busoli.
Maciej Dyja Główny Analityk Gold Finance
Jak wynika z raportu przygotowanego przez Nationwide Building Society, cena przeciętnego domu w styczniu wyniosła 150,5 tys. funtów. Oznacza to, że domy potaniały o ponad 18 proc. w stosunku do szczytu hossy, który miał miejsce w lipcu 2007 roku.
W relacji rocznej ceny domów spadły w styczniu o 16,6 proc., wobec 15,9 proc. w grudniu 2008 roku. To największa ujemna dynamika cen w 17-letniej historii raportu przygotowywanego przez Nationwide.
Dane z brytyjskiego rynku nieruchomości w znaczący sposób nie odbiegały od rynkowych prognoz, które zakładały spadek cen o 1,7 proc. miesiąc do miesiąca i o 16,7 proc. rok do roku.
---
Marcin R. Kiepas
marcin.kiepas@xtb.pl
X-Trade Brokers DM S.A.
Jak wynika z raportu przygotowanego przez Nationwide Building Society, cena przeciętnego domu w styczniu wyniosła 150,5 tys. funtów. Oznacza to, że domy potaniały o ponad 18 proc. w stosunku do szczytu hossy, który miał miejsce w lipcu 2007 roku.
W relacji rocznej ceny domów spadły w styczniu o 16,6 proc., wobec 15,9 proc. w grudniu 2008 roku. To największa ujemna dynamika cen w 17-letniej historii raportu przygotowywanego przez Nationwide.
Dane z brytyjskiego rynku nieruchomości w znaczący sposób nie odbiegały od rynkowych prognoz, które zakładały spadek cen o 1,7 proc. miesiąc do miesiąca i o 16,7 proc. rok do roku.
---
Marcin R. Kiepas
marcin.kiepas@xtb.pl
X-Trade Brokers DM S.A.
Analizę bieżącej sytuacji na śląskim rynku nieruchomości przedstawili w czwartek eksperci katowickiej firmy Metropolis, wyspecjalizowanej m.in. w monitorowaniu tego rynku. Specjaliści podkreślają, że obserwowane obecnie tendencje w większości dotyczą nie tylko Śląska, ale również innych regionów kraju.
- Dodatkowym profitem w 2009 r. będzie także przyjęta ustawa dotycząca odrolnienia gruntów m.in. w miastach, gdzie ceny powinny być w tym roku jeszcze niższe - ocenił wiceprezes Metropolis, Marek Wollnik.
M.in. dlatego trwające na rynku nieruchomości spowolnienie specjaliści uważają za najlepszy czas na inwestowanie w działki przeznaczone pod budowę obiektów dla firm. Wywołany ogólnym kryzysem w gospodarce spadek cen dotyczy nie tylko gruntów, ale również mieszkań. Eksperci są przekonani, że spadek cen w stosunkowo krótkim czasie ożywi ruch na rynku.
Analitycy Metropolis przestrzegają jednak, że tańsze grunty nie gwarantują wysokiej jakości realizacji projektu. Podpowiadają, by nie kierować się jedynie ceną, ale przygotowywać projekty spójne pod kątem biznesowym, prawnym, planistycznym i technicznym. Ważna jest też atrakcyjność komunikacyjna terenu pod inwestycje.
Za spełniający takie wymagania eksperci uznali projekt Synergy Park, zlokalizowany - jak wynika z analizy - w jednym z najlepiej skomunikowanych miejsc w Europie - w okolicach węzła autostradowego Sośnica w Gliwicach, gdzie wkrótce przetną się autostrady: istniejąca A-4 i będąca w trakcie budowy A-1.
Według przedstawicieli Metropolis, pod względem atrakcyjności lokalizacji ten rejon porównywalny jest m.in. z obszarem euroregionu Moza-Ren w Niemczech. Jego dobre zagospodarowanie może podnieść rangę aglomeracji górnośląskiej do jednego z najważniejszych regionów Unii Europejskiej.
- Zachowuje on zarazem szansę na powtórzenie sukcesu tzw. Trójkąta Moza-Ren, w rejonie którego pojawiło się już ponad 250 tysięcy firm, na czele z takimi gigantami, jak Mercedes-Benz, Ericsson czy Vodafone - uważają analitycy Metropolis.
interia.pl Czwartek, 29 stycznia (11:25)
Analizę bieżącej sytuacji na śląskim rynku nieruchomości przedstawili w czwartek eksperci katowickiej firmy Metropolis, wyspecjalizowanej m.in. w monitorowaniu tego rynku. Specjaliści podkreślają, że obserwowane obecnie tendencje w większości dotyczą nie tylko Śląska, ale również innych regionów kraju.
- Dodatkowym profitem w 2009 r. będzie także przyjęta ustawa dotycząca odrolnienia gruntów m.in. w miastach, gdzie ceny powinny być w tym roku jeszcze niższe - ocenił wiceprezes Metropolis, Marek Wollnik.
M.in. dlatego trwające na rynku nieruchomości spowolnienie specjaliści uważają za najlepszy czas na inwestowanie w działki przeznaczone pod budowę obiektów dla firm. Wywołany ogólnym kryzysem w gospodarce spadek cen dotyczy nie tylko gruntów, ale również mieszkań. Eksperci są przekonani, że spadek cen w stosunkowo krótkim czasie ożywi ruch na rynku.
Analitycy Metropolis przestrzegają jednak, że tańsze grunty nie gwarantują wysokiej jakości realizacji projektu. Podpowiadają, by nie kierować się jedynie ceną, ale przygotowywać projekty spójne pod kątem biznesowym, prawnym, planistycznym i technicznym. Ważna jest też atrakcyjność komunikacyjna terenu pod inwestycje.
Za spełniający takie wymagania eksperci uznali projekt Synergy Park, zlokalizowany - jak wynika z analizy - w jednym z najlepiej skomunikowanych miejsc w Europie - w okolicach węzła autostradowego Sośnica w Gliwicach, gdzie wkrótce przetną się autostrady: istniejąca A-4 i będąca w trakcie budowy A-1.
Według przedstawicieli Metropolis, pod względem atrakcyjności lokalizacji ten rejon porównywalny jest m.in. z obszarem euroregionu Moza-Ren w Niemczech. Jego dobre zagospodarowanie może podnieść rangę aglomeracji górnośląskiej do jednego z najważniejszych regionów Unii Europejskiej.
- Zachowuje on zarazem szansę na powtórzenie sukcesu tzw. Trójkąta Moza-Ren, w rejonie którego pojawiło się już ponad 250 tysięcy firm, na czele z takimi gigantami, jak Mercedes-Benz, Ericsson czy Vodafone - uważają analitycy Metropolis.
interia.pl Czwartek, 29 stycznia (11:25)
Osłabienie złotego, które powoduje wzrost rat kredytów walutowych, to kłopot nie tylko dla kredytobiorców, ale i dla banków. W ich bilansach znacząco rośnie bowiem wartość kredytów, których duża część jest denominowana w walutach obcych. Nie idą za tym natomiast depozyty (oszczędzanie w walutach jest dużo mniej popularne).
Problem również największych
Właśnie spadek złotego spowodował pogłębienie niekorzystnej różnicy pomiędzy wielkością kredytów i depozytów zebranych przez banki. Ta luka miała w końcu 2008 r. wartość znacznie przekraczającą 60 mld zł. Rok wcześniej depozyty z grubsza odpowiadały kredytom. Problem dotyczy również największych banków, które jeszcze niedawno miały dużą przewagę depozytów nad kredytami, jak np. PKO BP. Niewykluczone, że już w grudniu portfel kredytów w tej instytucji był większy niż depozytów. Dwa lata temu PKO BP miał niemal 25 mld złotych nadwyżki depozytów. Perspektywa zrównania obu wielkości to główny powód uatrakcyjnienia oferty PKO BP, która jeszcze kilkanaście miesięcy temu należała do najmniej korzystnych na rynku.
Jak sobie poradzą
Proporcja depozytów do kredytów jest ważna, bo od niej zależą możliwości dalszego pożyczania pieniędzy przez banki. Część finansistów ostrzega, że po spowodowanym zmianami kursów walut przyroście wartości kredytów należy liczyć się z ograniczeniem ich przyznawania (zwłaszcza że banki będą starały się unikać ryzyka). Inni są zdania, że poradzą sobie z problemem, kontynuując politykę przyciągania pieniędzy klientów wysokim oprocentowaniem lokat. Jest jeszcze jedno rozwiązanie: można poczekać, aż złoty umocni się na tyle, że w bilansie depozyty znów zaczną dominować nad kredytami.
Łukasz Wilkowicz
interia.pl
Osłabienie złotego, które powoduje wzrost rat kredytów walutowych, to kłopot nie tylko dla kredytobiorców, ale i dla banków. W ich bilansach znacząco rośnie bowiem wartość kredytów, których duża część jest denominowana w walutach obcych. Nie idą za tym natomiast depozyty (oszczędzanie w walutach jest dużo mniej popularne).
Problem również największych
Właśnie spadek złotego spowodował pogłębienie niekorzystnej różnicy pomiędzy wielkością kredytów i depozytów zebranych przez banki. Ta luka miała w końcu 2008 r. wartość znacznie przekraczającą 60 mld zł. Rok wcześniej depozyty z grubsza odpowiadały kredytom. Problem dotyczy również największych banków, które jeszcze niedawno miały dużą przewagę depozytów nad kredytami, jak np. PKO BP. Niewykluczone, że już w grudniu portfel kredytów w tej instytucji był większy niż depozytów. Dwa lata temu PKO BP miał niemal 25 mld złotych nadwyżki depozytów. Perspektywa zrównania obu wielkości to główny powód uatrakcyjnienia oferty PKO BP, która jeszcze kilkanaście miesięcy temu należała do najmniej korzystnych na rynku.
Jak sobie poradzą
Proporcja depozytów do kredytów jest ważna, bo od niej zależą możliwości dalszego pożyczania pieniędzy przez banki. Część finansistów ostrzega, że po spowodowanym zmianami kursów walut przyroście wartości kredytów należy liczyć się z ograniczeniem ich przyznawania (zwłaszcza że banki będą starały się unikać ryzyka). Inni są zdania, że poradzą sobie z problemem, kontynuując politykę przyciągania pieniędzy klientów wysokim oprocentowaniem lokat. Jest jeszcze jedno rozwiązanie: można poczekać, aż złoty umocni się na tyle, że w bilansie depozyty znów zaczną dominować nad kredytami.
Łukasz Wilkowicz
interia.pl
Wczoraj późnym wieczorem pracowała także Izba Reprezentantów. Demokraci przegłosowali rekordowy plan stymulujący amerykańską gospodarkę Baracka Obamy, który ma kosztować 825 mld dolarów. Presja na spadek dolara jeszcze się zwiększy.
Pomimo historycznie niskich stóp procentowych za oceanem, dolar znajduje się najwyżej od prawie 4,5 roku w stosunku do naszej waluty. Od lipca ubiegłego roku amerykańska waluta wzrosła aż o 74 proc. ( z 2,01 zł do ok. 3,5 zł dziś) w stosunku do złotego. To najwyższy kurs od października 2004 roku.
Według danych NBP Polacy na koniec ubiegłego roku na lokatach zdeponowali ponad 28 mld zł w walutach. Jaka z tego część to dolary, dokładnie nie wiadomo. Z pewnością oprócz brytyjskich funtów zielony jest wciąż znaczącą walutą w naszych oszczędnościach (wiadomo, że w połowie 2007 r. Polacy posiadali ponad 5 mld dolarów).
Koniec tanich zakupów w USA
Wszyscy pamiętamy szał zakupów w USA, który miał miejsce właśnie w okolicach ubiegłorocznych wakacji. Gdy za dolara płacono 2 złote, na serwisach takich jak Amazon.com czy Ebay.com wszystko wydawało się tanie. Money.pl postanowił sprawdzić jak dziś kształtują się ceny najbardziej popularnych wówczas serii artykułów, czyli elektroniki i samochodów.
Ceny zostały przeliczone po kursie dolara równym 3,5 złotych. Jak widać, obecne poziomy kursu dolara skutecznie mogą zniechęcić kupujących. Po prostu się nie opłaca.
W przypadku samochodu, mimo że cena wynosi 21500 dol., czyli po przeliczeniu 75250 zł, musimy doliczyć jeszcze cło (10 proc. wartości celnej), akcyzę (w naszym przypadku 13,6 proc., gdyż auto ma powyżej 2 l. pojemności) oraz podatek. Uwzględniając te opłaty za przykładową Toyotę RAV4 musielibyśmy zapłacić już 114 719 złotych. Dodatkowo od marca cło ma wzrosnąć jeszcze bardziej, według nowej ustawy o stawkach celnych.
Dolar jeszcze stanieje
Umocnienie się amerykańskiej waluty przez ostatnie 7 miesięcy ma przyczyny głównie psychologiczne. Międzynarodowi inwestorzy uciekali z walut rynków wschodzących i kupowali dolara, jako wciąż najbezpieczniejszą walutę. Ogromny popyt pojawił się na instrumenty dłużne i papiery skarbowe gwarantowane przez rząd Stanów Zjednoczonych. Ceny, jeszcze dziś, są bardzo wysokie, a rentowność i oprocentowanie -przeciwnie - bardzo niskie:
Istnieje jednak szereg argumentów za tym, że siła dolara była zbyt duża.
Fed już na wcześniejszym posiedzeniu(16 grudnia minionego roku) ściął koszt pieniądza do przedziału 0 - 0,25 proc., co realnie umożliwia bankowi centralnemu pożyczanie bez żadnego oprocentowania.
Mocna zwyżka dolara w przeciągu ostatnich 7 miesięcy spowodowała, że zielony dotarł właśnie do mocnego punktu oporu, przy poziomie 3,5 złotych.Wczoraj późnym wieczorem pracowała także Izba Reprezentantów. Demokraci przegłosowali rekordowy plan stymulujący amerykańską gospodarkę Baracka Obamy, który ma kosztować 825 mld dolarów. Presja na spadek dolara jeszcze się zwiększy.
Pomimo historycznie niskich stóp procentowych za oceanem, dolar znajduje się najwyżej od prawie 4,5 roku w stosunku do naszej waluty. Od lipca ubiegłego roku amerykańska waluta wzrosła aż o 74 proc. ( z 2,01 zł do ok. 3,5 zł dziś) w stosunku do złotego. To najwyższy kurs od października 2004 roku.
Według danych NBP Polacy na koniec ubiegłego roku na lokatach zdeponowali ponad 28 mld zł w walutach. Jaka z tego część to dolary, dokładnie nie wiadomo. Z pewnością oprócz brytyjskich funtów zielony jest wciąż znaczącą walutą w naszych oszczędnościach (wiadomo, że w połowie 2007 r. Polacy posiadali ponad 5 mld dolarów).
Koniec tanich zakupów w USA
Wszyscy pamiętamy szał zakupów w USA, który miał miejsce właśnie w okolicach ubiegłorocznych wakacji. Gdy za dolara płacono 2 złote, na serwisach takich jak Amazon.com czy Ebay.com wszystko wydawało się tanie. Money.pl postanowił sprawdzić jak dziś kształtują się ceny najbardziej popularnych wówczas serii artykułów, czyli elektroniki i samochodów.
Ceny zostały przeliczone po kursie dolara równym 3,5 złotych. Jak widać, obecne poziomy kursu dolara skutecznie mogą zniechęcić kupujących. Po prostu się nie opłaca.
W przypadku samochodu, mimo że cena wynosi 21500 dol., czyli po przeliczeniu 75250 zł, musimy doliczyć jeszcze cło (10 proc. wartości celnej), akcyzę (w naszym przypadku 13,6 proc., gdyż auto ma powyżej 2 l. pojemności) oraz podatek. Uwzględniając te opłaty za przykładową Toyotę RAV4 musielibyśmy zapłacić już 114 719 złotych. Dodatkowo od marca cło ma wzrosnąć jeszcze bardziej, według nowej ustawy o stawkach celnych.
Dolar jeszcze stanieje
Umocnienie się amerykańskiej waluty przez ostatnie 7 miesięcy ma przyczyny głównie psychologiczne. Międzynarodowi inwestorzy uciekali z walut rynków wschodzących i kupowali dolara, jako wciąż najbezpieczniejszą walutę. Ogromny popyt pojawił się na instrumenty dłużne i papiery skarbowe gwarantowane przez rząd Stanów Zjednoczonych. Ceny, jeszcze dziś, są bardzo wysokie, a rentowność i oprocentowanie -przeciwnie - bardzo niskie:
Istnieje jednak szereg argumentów za tym, że siła dolara była zbyt duża.
Fed już na wcześniejszym posiedzeniu(16 grudnia minionego roku) ściął koszt pieniądza do przedziału 0 - 0,25 proc., co realnie umożliwia bankowi centralnemu pożyczanie bez żadnego oprocentowania.
Mocna zwyżka dolara w przeciągu ostatnich 7 miesięcy spowodowała, że zielony dotarł właśnie do mocnego punktu oporu, przy poziomie 3,5 złotych.W ten sposób szef resortu odniósł się do zarzutów Najwyższej Izby Kontroli, która uważa, że po zmianie planowanego przebiegu drogi S8 na terenie województwa łódzkiego Polska może stracić 760 mln zł z Funduszu Spójności UE. Raport w tej sprawie NIK przedstawiła w ub. tygodniu.
Według NIK, w umowie międzynarodowej ratyfikowanej przez Polskę w 1985 r., a następnie w traktacie akcesyjnym do Unii Europejskiej nakreślono przebieg transeuropejskiej sieci dróg obejmującej m.in. międzynarodową trasę - nazwaną później S8 - prowadzącą przez Piotrków Trybunalski i dalej przez Bełchatów, czyli tzw. wariant południowy. Jak twierdzi NIK, kolejne rządy, wbrew wcześniejszym umowom, "poprowadziły drogę przez Łódź".
Grabarczyk wyjaśnił, że resort infrastruktury i Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad, która odpowiada za realizację rządowego programu budowy dróg, traktuje system drogowy jako jedną całość. W związku z tym pieniądze, które były początkowo przeznaczone na budowę S8 w tzw. wariancie południowym zostały przesunięte na budowę drogi S19 (planowana droga szybkiego ruchu we wschodniej części kraju).
Według Grabarczyka, "łódzki" przebieg drogi S8 jest uzasadniony ekonomicznie, bo jej budowa będzie tańsza. Poza tym, minister uważa, że każda kolejna próba weryfikacji ustalonego już przebiegu S8 może opóźnić budowę autostrady A1 na odcinku Stryków - Przyrzowice oraz opóźni zaawansowane już prace przy wyborze koncesjonariusza na budowę i eksploatację autostrady A2 (Stryków - Konotopa).
Szef resortu jest przekonany, że budowa drogi ekspresowej S8 rozpocznie się w 2011 roku i zakończy dwa lata później.
źródło informacji: PAP
interia.p Poniedziałek, 26 stycznia (14:11)l
W ten sposób szef resortu odniósł się do zarzutów Najwyższej Izby Kontroli, która uważa, że po zmianie planowanego przebiegu drogi S8 na terenie województwa łódzkiego Polska może stracić 760 mln zł z Funduszu Spójności UE. Raport w tej sprawie NIK przedstawiła w ub. tygodniu.
Według NIK, w umowie międzynarodowej ratyfikowanej przez Polskę w 1985 r., a następnie w traktacie akcesyjnym do Unii Europejskiej nakreślono przebieg transeuropejskiej sieci dróg obejmującej m.in. międzynarodową trasę - nazwaną później S8 - prowadzącą przez Piotrków Trybunalski i dalej przez Bełchatów, czyli tzw. wariant południowy. Jak twierdzi NIK, kolejne rządy, wbrew wcześniejszym umowom, "poprowadziły drogę przez Łódź".
Grabarczyk wyjaśnił, że resort infrastruktury i Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad, która odpowiada za realizację rządowego programu budowy dróg, traktuje system drogowy jako jedną całość. W związku z tym pieniądze, które były początkowo przeznaczone na budowę S8 w tzw. wariancie południowym zostały przesunięte na budowę drogi S19 (planowana droga szybkiego ruchu we wschodniej części kraju).
Według Grabarczyka, "łódzki" przebieg drogi S8 jest uzasadniony ekonomicznie, bo jej budowa będzie tańsza. Poza tym, minister uważa, że każda kolejna próba weryfikacji ustalonego już przebiegu S8 może opóźnić budowę autostrady A1 na odcinku Stryków - Przyrzowice oraz opóźni zaawansowane już prace przy wyborze koncesjonariusza na budowę i eksploatację autostrady A2 (Stryków - Konotopa).
Szef resortu jest przekonany, że budowa drogi ekspresowej S8 rozpocznie się w 2011 roku i zakończy dwa lata później.
źródło informacji: PAP
interia.p Poniedziałek, 26 stycznia (14:11)l
Decyzje Rady Polityki Pieniężnej związane z systematycznym podwyższaniem stóp procentowych oraz wzrost marż kredytowych, zaburzyły dotychczasową równowagę między popytem a podażą w nieruchomościach. Tylko w I połowie 2008 roku główna stopa referencyjna WIBOR 4-krotnie zmieniła swoją wartość do poziomu 6,0 p.p. W połączeniu z marżą kredytową, dało to średnie oprocentowanie kredytów w PLN w wysokości 6,5-8%.
Część banków w obawie przed odzyskującą moc złotówką, zrezygnowała również z kredytowania w walutach obcych (CHF), co w przypadku wielu kredytobiorców było jedyną szansą na uzyskanie finansowania na miarę własnego portfela. Czynniki te już z początkiem roku obniżyły dynamikę sprzedaży mieszkań. W największych miastach Polski wynagrodzenie kredytobiorcy niezbędne do uzyskania pozytywnej rekomendacji banku (zdolności kredytowej) oraz umożliwiające zakup średniej wielkości lokalu (ok. 50 mkw.) musiało kształtować się na poziomie ok. 4 tys. netto (np. Warszawa - 5.2 tys., Poznań - 5 tys., Kraków - ok. 4.8 tys., Wrocław - 4.1 tys., Gdańsk - 4 tys.).
Kup mieszkanie, auto gratis
Nadpodaż zawładnęła krajowym "przemysłem" nieruchomości i wtargnęła drastycznie w działalność deweloperską. Przedsiębiorstwa budowlane zaangażowane w realizację rozpoczętych już inwestycji spotkały się z brakiem zainteresowania na swoje mieszkaniowe produkty, a dostrzegalne spowolnienie gospodarcze z miesiąca na miesiąc atakowało finansową stronę tej działalności. Opóźnienia związane z zakończeniem budów oraz niechęć banków do kredytowania branży deweloperskiej, uznanej za branżę wysokiego ryzyka, zmusiły przedsiębiorstwa do konsolidacji swych sił, niekiedy w bardziej dramatycznych sytuacjach ogłoszenia upadłości oraz wstrzymania zaplanowanych już dużo wcześniej inwestycji budowlanych.
Walka o względy nabywców w tym okresie rozegrała się więc na polu właściwie gotowych do oddania lokali, w dobrych lokalizacjach i z ciekawą infrastrukturą. Ożywienie po stronie popytu widoczne na początku II połowy roku było wynikiem promocyjnych upustów cen, darmowych garaży czy też gratisowych samochodów, wszystko z myślą o redukcji strat związanych z ewentualnym niepowodzeniem przedsięwzięcia. Zauważalny stał się również podział rynku nieruchomości - jego rozwarstwienie na segment popularny oraz mieszkań o podwyższonym standardzie, czy też budownictwa rodzinnego (podmiejskie osiedla domów jednorodzinnych, zabudowa bliźniacza), gdzie obserwowany był wzrost zainteresowania i jednocześnie cen.
Wielka stabilizacja
I połowa 2008 roku również była okresem rekordowym, jeśli chodzi o liczbę zaoferowanych do sprzedaży mieszkań (rynek pierwotny). W samej Warszawie oddano do użytku ponad 16 tys. lokali, ale dla porównania w Krakowie ponad 7.5 tys., we Wrocławiu 5.3 tys., w Poznaniu i Krakowie kolejno 3.5 i prawie 2.5 tys. Pod koniec 2008 roku wartość ta w całej Polsce osiągnęła poziom ponad 165 tys. (80% więcej niż w analogicznym okresie 2007 r.). Wysokie tempo wzrostu podaży nie zmienia jednak faktu, że nadal zapotrzebowanie na te dobra "luksusowe", czyli mieszkania w naszym kraju, to rząd wielkości ok. 1.5 mln lokali.
Barierą w realizacji marzeń o własnym M są nadal oczywiście ceny nieruchomości, niejednokrotnie znacznie przeszacowane. Rok 2008 był w tym przypadku okresem ich stabilizacji i chociaż nieznacznych, ale jednak korekt. Rosnąca podaż i zanikający okresowo popyt wymusiły zmiany w sposobie myślenia deweloperów oraz sprzedawców z rynku wtórnego. Nasycenie rynku i wyczekiwanie na zmiany cenowe, jak również te związane z zawirowaniami na rynku kredytów hipotecznych (obniżany przez banki poziom LTV, rosnące marże) udowodniły, że przy podejmowaniu decyzji o inwestycji lokalowej czas działa na korzyść kupujących.
Wielkomiejskie promocje
Z analiz rynku wynika, że ceny spadły w roku 2008 średnio o ok. 10 procent. Nie były to spektakularne spadki, ale okazało się, że mieszkania taniały w przeważającej większości dużych polskich miastach, gdzie ceny zostały najsilniej zawyżone w okresie boomu. Należały do nich przede wszystkim Kraków, Poznań i Rzeszów, w których to procentowa zmiana cen osiągnęła pułap 8-9%. W stolicy nieznacznie obniżyła się wartość mkw. o zaledwie 1,8%, ale uwzględniając fakt, że umieszczone w tabeli wartości odnoszą się do cen ofertowych, można spekulować, że ceny transakcyjne (wynegocjowane przez kupujących) mogły w niektórych przypadkach sięgać nawet 15-20%. W mniejszych aglomeracjach takich jak Bydgoszcz, Białystok, oraz na Pomorzu - Gdynia, Sopot, Szczecin ceny się nie zmieniły lub nieznacznie wzrosły. Mieszkania w popularnych nadmorskich miejscowościach podrożały nawet o 3,5-6%, w Białymstoku - stolicy województwa podlaskiego, oraz w Bydgoszczy różnica w cenach wyniosła ok. 1% na korzyść sprzedających.
więcej interia.pl
Sebastian Saliński
Decyzje Rady Polityki Pieniężnej związane z systematycznym podwyższaniem stóp procentowych oraz wzrost marż kredytowych, zaburzyły dotychczasową równowagę między popytem a podażą w nieruchomościach. Tylko w I połowie 2008 roku główna stopa referencyjna WIBOR 4-krotnie zmieniła swoją wartość do poziomu 6,0 p.p. W połączeniu z marżą kredytową, dało to średnie oprocentowanie kredytów w PLN w wysokości 6,5-8%.
Część banków w obawie przed odzyskującą moc złotówką, zrezygnowała również z kredytowania w walutach obcych (CHF), co w przypadku wielu kredytobiorców było jedyną szansą na uzyskanie finansowania na miarę własnego portfela. Czynniki te już z początkiem roku obniżyły dynamikę sprzedaży mieszkań. W największych miastach Polski wynagrodzenie kredytobiorcy niezbędne do uzyskania pozytywnej rekomendacji banku (zdolności kredytowej) oraz umożliwiające zakup średniej wielkości lokalu (ok. 50 mkw.) musiało kształtować się na poziomie ok. 4 tys. netto (np. Warszawa - 5.2 tys., Poznań - 5 tys., Kraków - ok. 4.8 tys., Wrocław - 4.1 tys., Gdańsk - 4 tys.).
Kup mieszkanie, auto gratis
Nadpodaż zawładnęła krajowym "przemysłem" nieruchomości i wtargnęła drastycznie w działalność deweloperską. Przedsiębiorstwa budowlane zaangażowane w realizację rozpoczętych już inwestycji spotkały się z brakiem zainteresowania na swoje mieszkaniowe produkty, a dostrzegalne spowolnienie gospodarcze z miesiąca na miesiąc atakowało finansową stronę tej działalności. Opóźnienia związane z zakończeniem budów oraz niechęć banków do kredytowania branży deweloperskiej, uznanej za branżę wysokiego ryzyka, zmusiły przedsiębiorstwa do konsolidacji swych sił, niekiedy w bardziej dramatycznych sytuacjach ogłoszenia upadłości oraz wstrzymania zaplanowanych już dużo wcześniej inwestycji budowlanych.
Walka o względy nabywców w tym okresie rozegrała się więc na polu właściwie gotowych do oddania lokali, w dobrych lokalizacjach i z ciekawą infrastrukturą. Ożywienie po stronie popytu widoczne na początku II połowy roku było wynikiem promocyjnych upustów cen, darmowych garaży czy też gratisowych samochodów, wszystko z myślą o redukcji strat związanych z ewentualnym niepowodzeniem przedsięwzięcia. Zauważalny stał się również podział rynku nieruchomości - jego rozwarstwienie na segment popularny oraz mieszkań o podwyższonym standardzie, czy też budownictwa rodzinnego (podmiejskie osiedla domów jednorodzinnych, zabudowa bliźniacza), gdzie obserwowany był wzrost zainteresowania i jednocześnie cen.
Wielka stabilizacja
I połowa 2008 roku również była okresem rekordowym, jeśli chodzi o liczbę zaoferowanych do sprzedaży mieszkań (rynek pierwotny). W samej Warszawie oddano do użytku ponad 16 tys. lokali, ale dla porównania w Krakowie ponad 7.5 tys., we Wrocławiu 5.3 tys., w Poznaniu i Krakowie kolejno 3.5 i prawie 2.5 tys. Pod koniec 2008 roku wartość ta w całej Polsce osiągnęła poziom ponad 165 tys. (80% więcej niż w analogicznym okresie 2007 r.). Wysokie tempo wzrostu podaży nie zmienia jednak faktu, że nadal zapotrzebowanie na te dobra "luksusowe", czyli mieszkania w naszym kraju, to rząd wielkości ok. 1.5 mln lokali.
Barierą w realizacji marzeń o własnym M są nadal oczywiście ceny nieruchomości, niejednokrotnie znacznie przeszacowane. Rok 2008 był w tym przypadku okresem ich stabilizacji i chociaż nieznacznych, ale jednak korekt. Rosnąca podaż i zanikający okresowo popyt wymusiły zmiany w sposobie myślenia deweloperów oraz sprzedawców z rynku wtórnego. Nasycenie rynku i wyczekiwanie na zmiany cenowe, jak również te związane z zawirowaniami na rynku kredytów hipotecznych (obniżany przez banki poziom LTV, rosnące marże) udowodniły, że przy podejmowaniu decyzji o inwestycji lokalowej czas działa na korzyść kupujących.
Wielkomiejskie promocje
Z analiz rynku wynika, że ceny spadły w roku 2008 średnio o ok. 10 procent. Nie były to spektakularne spadki, ale okazało się, że mieszkania taniały w przeważającej większości dużych polskich miastach, gdzie ceny zostały najsilniej zawyżone w okresie boomu. Należały do nich przede wszystkim Kraków, Poznań i Rzeszów, w których to procentowa zmiana cen osiągnęła pułap 8-9%. W stolicy nieznacznie obniżyła się wartość mkw. o zaledwie 1,8%, ale uwzględniając fakt, że umieszczone w tabeli wartości odnoszą się do cen ofertowych, można spekulować, że ceny transakcyjne (wynegocjowane przez kupujących) mogły w niektórych przypadkach sięgać nawet 15-20%. W mniejszych aglomeracjach takich jak Bydgoszcz, Białystok, oraz na Pomorzu - Gdynia, Sopot, Szczecin ceny się nie zmieniły lub nieznacznie wzrosły. Mieszkania w popularnych nadmorskich miejscowościach podrożały nawet o 3,5-6%, w Białymstoku - stolicy województwa podlaskiego, oraz w Bydgoszczy różnica w cenach wyniosła ok. 1% na korzyść sprzedających.
więcej interia.pl
Sebastian Saliński
Jak wynika z raportu przygotowanego przez Nationwide Building Society, cena przeciętnego domu w styczniu wyniosła 150,5 tys. funtów. Oznacza to, że domy potaniały o ponad 18 proc. w stosunku do szczytu hossy, który miał miejsce w lipcu 2007 roku.
W relacji rocznej ceny domów spadły w styczniu o 16,6 proc., wobec 15,9 proc. w grudniu 2008 roku. To największa ujemna dynamika cen w 17-letniej historii raportu przygotowywanego przez Nationwide.
Dane z brytyjskiego rynku nieruchomości w znaczący sposób nie odbiegały od rynkowych prognoz, które zakładały spadek cen o 1,7 proc. miesiąc do miesiąca i o 16,7 proc. rok do roku.
---
Marcin R. Kiepas
marcin.kiepas@xtb.pl
X-Trade Brokers DM S.A.
Jak wynika z raportu przygotowanego przez Nationwide Building Society, cena przeciętnego domu w styczniu wyniosła 150,5 tys. funtów. Oznacza to, że domy potaniały o ponad 18 proc. w stosunku do szczytu hossy, który miał miejsce w lipcu 2007 roku.
W relacji rocznej ceny domów spadły w styczniu o 16,6 proc., wobec 15,9 proc. w grudniu 2008 roku. To największa ujemna dynamika cen w 17-letniej historii raportu przygotowywanego przez Nationwide.
Dane z brytyjskiego rynku nieruchomości w znaczący sposób nie odbiegały od rynkowych prognoz, które zakładały spadek cen o 1,7 proc. miesiąc do miesiąca i o 16,7 proc. rok do roku.
---
Marcin R. Kiepas
marcin.kiepas@xtb.pl
X-Trade Brokers DM S.A.
Ecofys, porównując Polskę oraz wybrane kraje Europy, obliczył optymalne wartości współczynników przenikania ciepła dla ścian zewnętrznych budynków, poddaszy i stropów piwnic, przy których suma nakładów inwestycyjnych i kosztów eksploatacyjnych obiektów jest minimalna. W obliczeniach uwzględniono także:
- ceny materiałów i robót termoizolacyjnych,
analizy Ecofys wynika, że aby płacić niższe rachunki za ogrzewanie/klimatyzację nieruchomości, powinno się zainwestować w lepszą jej ochronę cieplną niż wymagają tego przepisy. Obecnie tylko szwedzkie prawo jest bardziej restrykcyjne w tym obszarze niż wynika to z rachunku ekonomicznego.
Pozostałe kraje, w tym szczególnie Polska, powinny natomiast rozważyć dostosowanie norm prawnych w zakresie optymalnej izolacyjności przegród budowlanych do późniejszych kosztów eksploatacji obiektu. Warto bowiem wydać nieco więcej na etapie budowy, by zminimalizować przyszłe rachunki za ogrzewanie czy klimatyzację, co staje się szczególnie ważne w kontekście stale rosnących cen energii.
W Polsce ważnym krokiem zmierzającym do poprawy efektywności energetycznej budynków może okazać się wdrożenie z 1 stycznia 2009 roku dyrektywy w sprawie charakterystyki energetycznej budynków tzw. EPBD. Poprzez nowelizację prawa budowlanego nakłada ona obowiązek posiadania świadectwa energetycznego na większość obiektów w Polsce.
interia.pl Czwartek, 29 stycznia (06:00)
Ecofys, porównując Polskę oraz wybrane kraje Europy, obliczył optymalne wartości współczynników przenikania ciepła dla ścian zewnętrznych budynków, poddaszy i stropów piwnic, przy których suma nakładów inwestycyjnych i kosztów eksploatacyjnych obiektów jest minimalna. W obliczeniach uwzględniono także:
- ceny materiałów i robót termoizolacyjnych,
analizy Ecofys wynika, że aby płacić niższe rachunki za ogrzewanie/klimatyzację nieruchomości, powinno się zainwestować w lepszą jej ochronę cieplną niż wymagają tego przepisy. Obecnie tylko szwedzkie prawo jest bardziej restrykcyjne w tym obszarze niż wynika to z rachunku ekonomicznego.
Pozostałe kraje, w tym szczególnie Polska, powinny natomiast rozważyć dostosowanie norm prawnych w zakresie optymalnej izolacyjności przegród budowlanych do późniejszych kosztów eksploatacji obiektu. Warto bowiem wydać nieco więcej na etapie budowy, by zminimalizować przyszłe rachunki za ogrzewanie czy klimatyzację, co staje się szczególnie ważne w kontekście stale rosnących cen energii.
W Polsce ważnym krokiem zmierzającym do poprawy efektywności energetycznej budynków może okazać się wdrożenie z 1 stycznia 2009 roku dyrektywy w sprawie charakterystyki energetycznej budynków tzw. EPBD. Poprzez nowelizację prawa budowlanego nakłada ona obowiązek posiadania świadectwa energetycznego na większość obiektów w Polsce.
interia.pl Czwartek, 29 stycznia (06:00)
- Już widać światło w tunelu. Przewidujemy, że poczynając od połowy 2009 r. gospodarka światowa zacznie powoli wychodzić z recesji. Głównym powodem takich oczekiwań jest szybka reakcja na szczeblu politycznym w większości krajów, mająca na celu przeciwdziałanie efektom kryzysu. Tego tematu będzie też z pewnością dotyczyć dzisiejsze przemówienie inauguracyjne prezydenta Baracka Obamy - mówi Główny Ekonomista Nordea, Helge J. Pedersen.
- Należy zdawać sobie sprawę z tego, że bezrobocie będzie dalej rosło jeszcze przez część 2010 r., a na przeżywającym trudności rynku nieruchomości ciągle nie widać poprawy. Ponadto obecne, o wiele bardziej rygorystyczne zasady udzielania kredytów, negatywnie odbiją się na tempie odnowy gospodarki - dodaje Pedersen.
więcej: interia.pl
- Już widać światło w tunelu. Przewidujemy, że poczynając od połowy 2009 r. gospodarka światowa zacznie powoli wychodzić z recesji. Głównym powodem takich oczekiwań jest szybka reakcja na szczeblu politycznym w większości krajów, mająca na celu przeciwdziałanie efektom kryzysu. Tego tematu będzie też z pewnością dotyczyć dzisiejsze przemówienie inauguracyjne prezydenta Baracka Obamy - mówi Główny Ekonomista Nordea, Helge J. Pedersen.
- Należy zdawać sobie sprawę z tego, że bezrobocie będzie dalej rosło jeszcze przez część 2010 r., a na przeżywającym trudności rynku nieruchomości ciągle nie widać poprawy. Ponadto obecne, o wiele bardziej rygorystyczne zasady udzielania kredytów, negatywnie odbiją się na tempie odnowy gospodarki - dodaje Pedersen.
więcej: interia.pl
średnia ocen: 4,5