Ze świata nieruchomości - strona 162

NBP może obronić złotego. Dlaczego nie chce?

Gdyby NBP chciał, mógłby zatrzymać spadek kursu złotego. Ma na to ponad 59 mld dolarów.

Gdy za dolara płacono kilka dni temu 3,6 zł, a za euro 4,6 zł pojawiły się głosy, że NBP powinien interweniować na rynku walutowym. Money.pl sprawdził czy bank centralny na to stać i jakie byłyby konsekwencje takiej interwencji.

Rezerwy są wysokie

Na koniec stycznia tego roku aktywa rezerwowe NBP wynosiły 204,7 mld złotych. Z tego ok. 92 proc., stanowią rezerwy walutowe.

Główny udział (wg danych na koniec 2007 r.) mają: dolar amerykański (40 proc.) oraz euro (40 proc.). Natomiast 15 proc. brytyjski funt.

Innymi słowy, teoretycznie bank mógłby rzucić na rynek ponad 59 mld dolarów i bronić kursu złotego. Pytanie czy to dużo czy mało w porównaniu do obrotów na międzynarodowym rynku walutowym, Forex. Money.pl policzył i to. Okazuje się, że nasze rezerwy to całkiem pokaźna kwota.

Forex - złotym mało kto się interesuje

Forex (Foreign Stock Exchange) to międzynarodowy rynek, działający 24 godz. na dobę, na którym inwestorzy z całego świata mogą handlować walutami. W przeciwieństwie do np. GPW, nie ma on jednego centralnego ośrodka, platformy do handlowania. Tworzą go brokerzy z całego świata.

Notowania walut on-line na rynku Forex można przeglądać w dziale Pieniądze.

Raz na trzy lata międzynarodowa instytucja - Bank of International Settlements - podsumowuje wielkość rynku Forex. Ostatnie takie badanie miało miejsce w kwietniu 2007 roku.

2009-02-09 06:05:14/money.pl

NBP może obronić złotego. Dlaczego nie chce?

Gdyby NBP chciał, mógłby zatrzymać spadek kursu złotego. Ma na to ponad 59 mld dolarów.

Gdy za dolara płacono kilka dni temu 3,6 zł, a za euro 4,6 zł pojawiły się głosy, że NBP powinien interweniować na rynku walutowym. Money.pl sprawdził czy bank centralny na to stać i jakie byłyby konsekwencje takiej interwencji.

Rezerwy są wysokie

Na koniec stycznia tego roku aktywa rezerwowe NBP wynosiły 204,7 mld złotych. Z tego ok. 92 proc., stanowią rezerwy walutowe.

Główny udział (wg danych na koniec 2007 r.) mają: dolar amerykański (40 proc.) oraz euro (40 proc.). Natomiast 15 proc. brytyjski funt.

Innymi słowy, teoretycznie bank mógłby rzucić na rynek ponad 59 mld dolarów i bronić kursu złotego. Pytanie czy to dużo czy mało w porównaniu do obrotów na międzynarodowym rynku walutowym, Forex. Money.pl policzył i to. Okazuje się, że nasze rezerwy to całkiem pokaźna kwota.

Forex - złotym mało kto się interesuje

Forex (Foreign Stock Exchange) to międzynarodowy rynek, działający 24 godz. na dobę, na którym inwestorzy z całego świata mogą handlować walutami. W przeciwieństwie do np. GPW, nie ma on jednego centralnego ośrodka, platformy do handlowania. Tworzą go brokerzy z całego świata.

Notowania walut on-line na rynku Forex można przeglądać w dziale Pieniądze.

Raz na trzy lata międzynarodowa instytucja - Bank of International Settlements - podsumowuje wielkość rynku Forex. Ostatnie takie badanie miało miejsce w kwietniu 2007 roku.

2009-02-09 06:05:14/money.pl

Przy obniżkach stóp trudno obronić złotego

Spadek wartości złotego coraz bardziej grozi wzrostem inflacji i to może być bezpośredni powód zaostrzenia polityki pieniężnej. Nasi rozmówcy uważają, że rada stanie już w lutym przed wyborem: utrzymać stopy i liczyć na to, że złoty się przestanie osłabiać, albo je dalej obniżać, ryzykując deprecjację.
– Kurs walutowy jest elementem polityki monetarnej. Kurs i wielkość stóp wzajemnie się uzupełniają. Natomiast celem rady zawsze jest utrzymanie inflacji na odpowiednim poziomie. Skoro kurs spada, stopy nie muszą już spadać – mówi Jakub Borowski, ekonomista Invest Banku.

Nasi rozmówcy podkreślają, że nie ma mowy o skutecznej rynkowej interwencji walutowej w obronie złotego w trakcie cyklu obniżek stóp.

– Nie można jednocześnie obniżać stóp i interweniować, wspierając złotego. Obniżając stopy i interweniując, bank centralny wysyłałby sprzeczne sygnały. Sekwencja zdarzeń powinna być taka: najpierw bank centralny komunikuje, że słaby złoty szkodzi inflacji, więc koniec z obniżkami stóp, a jeśli to nic nie da, podejmuje interwencję w celu powstrzymania dalszego osłabiania się złotego – mówi Krzysztof Rybiński, były wiceprezes NBP, partner w Ernst & Young.

Kilka milionów euro wystarczy

Według Krzysztofa Rybińskiego sama bezpośrednia interwencja w obecnych warunkach rynkowych nie musiałaby być kosztowna, by przynieść oczekiwany skutek. Jak mówi, dużo ważniejszy byłby tu efekt psychologiczny, bo sam fakt, że NBP wszedłby na rynek po raz pierwszy od dziesięciu lat, nadałby temu wydarzeniu dużą rangę.

– Jeśli miałby to być tylko sygnał, kwota 1 mln czy 5 mln euro mogłaby wystarczyć, by powstrzymać trend – ocenia Rybiński.

Interwencja mogłaby być skuteczna przy zaangażowaniu niewielkich środków również ze względu na specyfikę polskiego rynku walutowego.

Na czym polega specyfika polskiego rynku walutowego? Co jest najważniejsze przy przeprowadzaniu interwencji walutowej? Dlaczego wejście NBP na rynek wiąże się dziś z dużym ryzykiem nasilenia gry spekulacyjnej?

Więcej: Gazeta Prawna 9.02.2009 (27) – str.A2
(Gazeta Prawna/09.02.2009, godz. 06:00)

Przy obniżkach stóp trudno obronić złotego

Spadek wartości złotego coraz bardziej grozi wzrostem inflacji i to może być bezpośredni powód zaostrzenia polityki pieniężnej. Nasi rozmówcy uważają, że rada stanie już w lutym przed wyborem: utrzymać stopy i liczyć na to, że złoty się przestanie osłabiać, albo je dalej obniżać, ryzykując deprecjację.
– Kurs walutowy jest elementem polityki monetarnej. Kurs i wielkość stóp wzajemnie się uzupełniają. Natomiast celem rady zawsze jest utrzymanie inflacji na odpowiednim poziomie. Skoro kurs spada, stopy nie muszą już spadać – mówi Jakub Borowski, ekonomista Invest Banku.

Nasi rozmówcy podkreślają, że nie ma mowy o skutecznej rynkowej interwencji walutowej w obronie złotego w trakcie cyklu obniżek stóp.

– Nie można jednocześnie obniżać stóp i interweniować, wspierając złotego. Obniżając stopy i interweniując, bank centralny wysyłałby sprzeczne sygnały. Sekwencja zdarzeń powinna być taka: najpierw bank centralny komunikuje, że słaby złoty szkodzi inflacji, więc koniec z obniżkami stóp, a jeśli to nic nie da, podejmuje interwencję w celu powstrzymania dalszego osłabiania się złotego – mówi Krzysztof Rybiński, były wiceprezes NBP, partner w Ernst & Young.

Kilka milionów euro wystarczy

Według Krzysztofa Rybińskiego sama bezpośrednia interwencja w obecnych warunkach rynkowych nie musiałaby być kosztowna, by przynieść oczekiwany skutek. Jak mówi, dużo ważniejszy byłby tu efekt psychologiczny, bo sam fakt, że NBP wszedłby na rynek po raz pierwszy od dziesięciu lat, nadałby temu wydarzeniu dużą rangę.

– Jeśli miałby to być tylko sygnał, kwota 1 mln czy 5 mln euro mogłaby wystarczyć, by powstrzymać trend – ocenia Rybiński.

Interwencja mogłaby być skuteczna przy zaangażowaniu niewielkich środków również ze względu na specyfikę polskiego rynku walutowego.

Na czym polega specyfika polskiego rynku walutowego? Co jest najważniejsze przy przeprowadzaniu interwencji walutowej? Dlaczego wejście NBP na rynek wiąże się dziś z dużym ryzykiem nasilenia gry spekulacyjnej?

Więcej: Gazeta Prawna 9.02.2009 (27) – str.A2
(Gazeta Prawna/09.02.2009, godz. 06:00)

Antykryzysowa pożyczka z MFW

Wiadomości Antykryzysowa pożyczka z MFW (PAP, ak/09.02.2009, godz. 06:23) Międzynarodowy Fundusz Walutowy nie wyklucza, że Polska będzie potrzebowała wsparcia, dlatego chce nam pożyczyć pieniądze - pisze "Rzeczpospolita". Chodzi prawdopodobnie o kwotę 5 mld euro.
Rząd przyznaje, że rozmawia z Funduszem o kilku miliardach euro pożyczki, ale jego zdaniem wsparcie nie jest nam pilnie konieczne. "Mamy instrumenty, aby w razie potrzeby interweniować na rynku walutowym" - ujawnia "Rz" wysoki urzędnik.

"Rząd potrzebuje pieniędzy na sfinansowanie deficytu budżetowego" - twierdzi były minister finansów Mirosław Gronicki.

O tym więcej w publikacji "Rzeczpospolitej".
onet.pl (PAP, ak/09.02.2009, godz. 06:23)

Antykryzysowa pożyczka z MFW

Wiadomości Antykryzysowa pożyczka z MFW (PAP, ak/09.02.2009, godz. 06:23) Międzynarodowy Fundusz Walutowy nie wyklucza, że Polska będzie potrzebowała wsparcia, dlatego chce nam pożyczyć pieniądze - pisze "Rzeczpospolita". Chodzi prawdopodobnie o kwotę 5 mld euro.
Rząd przyznaje, że rozmawia z Funduszem o kilku miliardach euro pożyczki, ale jego zdaniem wsparcie nie jest nam pilnie konieczne. "Mamy instrumenty, aby w razie potrzeby interweniować na rynku walutowym" - ujawnia "Rz" wysoki urzędnik.

"Rząd potrzebuje pieniędzy na sfinansowanie deficytu budżetowego" - twierdzi były minister finansów Mirosław Gronicki.

O tym więcej w publikacji "Rzeczpospolitej".
onet.pl (PAP, ak/09.02.2009, godz. 06:23)

W większości banków za politykę kredytową odpowiadają cudzoziemcy

W siedmiu z dziesięciu największych banków w Polsce za politykę kredytową odpowiadają bezpośrednio przedstawiciele zagranicznych inwestorów tych banków. Według danych KNF banki z przewagą kapitału zagranicznego kontrolują 65,5 proc. aktywów całego polskiego sektora bankowego. Odpowiadają też za 65,8 proc. kredytów udzielanych przez banki w naszym kraju.
– Kryzys wchodzi do Polski tylnymi drzwiami, przez odmowę kredytu. Nie może być tak, że decyzje o jego przyznaniu zapadają w Paryżu czy Mediolanie – uważa Andrzej Malinowski, prezes Konfederacji Pracodawców Polskich, która domaga się od KNF przeglądu polityki kredytowej banków.

Faktem jest, że większość banków znacznie zaostrzyła warunki udzielania kredytów. Faktem jest też, że w większości przypadków za politykę kredytową odpowiadają bezpośredni przedstawiciele zagranicznych inwestorów w zarządach polskich banków. O ile w samych zarządach banków pracowników oddelegowanych do pracy w Polsce (tzw. ekspatów) przez zagranicznych inwestorów jest stosunkowo niewielu – w największych bankach tylko jeden obcokrajowiec piastuje funkcję prezesa (Alexander Paklons w Fortis Bank Polska), o tyle regułą stało się, że to oni odpowiadają za zarządzaniem ryzykiem kredytowym.

W dziesięciu największych bankach w Polsce (pod względem funduszy własnych) jedynie w trzech na czele pionu zarządzającego ryzykiem nie stoi obcokrajowiec (w kontrolowanym przez państwo PKO BP, BRE Banku i Raiffeisen Banku Polska).

– Odpowiedzialność spoczywa nie tyle na jednej osobie, ile na całym zarządzie, nad którym dodatkowo sprawuje nadzór rada nadzorcza. Sygnalizowaliśmy bankom, że jako nadzór nie będziemy akceptować przenoszenia decyzji w tym zakresie na podmioty trzecie, niezgodnie z normami prawnymi, a w zarządzaniu ryzykiem zarząd powinien postępować w sposób niezależny – powiedziała nam Marta Chmielewska--Racławska z Komisji Nadzoru Finansowego.

Według KNF polityka kredytowa każdego banku musi uwzględniać obiektywną ocenę ryzyka, zmianę lokalnych i zewnętrznych warunków gospodarczych i własne możliwości zarządzania ryzykiem. – Nic dziwnego, że właściciele banków chcą mieć bezpośredni wpływ na politykę kredytową. To przecież oni ponoszą odpowiedzialność za działanie banku – mówi Wojciech Białek, zarządzający aktywami w SEB TFI.

Choć jego zdaniem zrozumiałe mogą być obawy, że decyzje zapadają poza Polską. – Z drugiej strony nie słychać, by akcję kredytową w jakiś widoczny sposób zwiększyły banki kontrolowane przez Skarb Państwa, jak PKO BP czy Bank Ochrony Środowiska, ani Getin Bank, w którym przewagę ma rodzimy kapitał. Tam za politykę kredytową odpowiadają Polacy – mówi jeden z analityków.

Jacek Iskra

Gazeta Prawna 9.02.2009 (27) – str.A9

W większości banków za politykę kredytową odpowiadają cudzoziemcy

W siedmiu z dziesięciu największych banków w Polsce za politykę kredytową odpowiadają bezpośrednio przedstawiciele zagranicznych inwestorów tych banków. Według danych KNF banki z przewagą kapitału zagranicznego kontrolują 65,5 proc. aktywów całego polskiego sektora bankowego. Odpowiadają też za 65,8 proc. kredytów udzielanych przez banki w naszym kraju.
– Kryzys wchodzi do Polski tylnymi drzwiami, przez odmowę kredytu. Nie może być tak, że decyzje o jego przyznaniu zapadają w Paryżu czy Mediolanie – uważa Andrzej Malinowski, prezes Konfederacji Pracodawców Polskich, która domaga się od KNF przeglądu polityki kredytowej banków.

Faktem jest, że większość banków znacznie zaostrzyła warunki udzielania kredytów. Faktem jest też, że w większości przypadków za politykę kredytową odpowiadają bezpośredni przedstawiciele zagranicznych inwestorów w zarządach polskich banków. O ile w samych zarządach banków pracowników oddelegowanych do pracy w Polsce (tzw. ekspatów) przez zagranicznych inwestorów jest stosunkowo niewielu – w największych bankach tylko jeden obcokrajowiec piastuje funkcję prezesa (Alexander Paklons w Fortis Bank Polska), o tyle regułą stało się, że to oni odpowiadają za zarządzaniem ryzykiem kredytowym.

W dziesięciu największych bankach w Polsce (pod względem funduszy własnych) jedynie w trzech na czele pionu zarządzającego ryzykiem nie stoi obcokrajowiec (w kontrolowanym przez państwo PKO BP, BRE Banku i Raiffeisen Banku Polska).

– Odpowiedzialność spoczywa nie tyle na jednej osobie, ile na całym zarządzie, nad którym dodatkowo sprawuje nadzór rada nadzorcza. Sygnalizowaliśmy bankom, że jako nadzór nie będziemy akceptować przenoszenia decyzji w tym zakresie na podmioty trzecie, niezgodnie z normami prawnymi, a w zarządzaniu ryzykiem zarząd powinien postępować w sposób niezależny – powiedziała nam Marta Chmielewska--Racławska z Komisji Nadzoru Finansowego.

Według KNF polityka kredytowa każdego banku musi uwzględniać obiektywną ocenę ryzyka, zmianę lokalnych i zewnętrznych warunków gospodarczych i własne możliwości zarządzania ryzykiem. – Nic dziwnego, że właściciele banków chcą mieć bezpośredni wpływ na politykę kredytową. To przecież oni ponoszą odpowiedzialność za działanie banku – mówi Wojciech Białek, zarządzający aktywami w SEB TFI.

Choć jego zdaniem zrozumiałe mogą być obawy, że decyzje zapadają poza Polską. – Z drugiej strony nie słychać, by akcję kredytową w jakiś widoczny sposób zwiększyły banki kontrolowane przez Skarb Państwa, jak PKO BP czy Bank Ochrony Środowiska, ani Getin Bank, w którym przewagę ma rodzimy kapitał. Tam za politykę kredytową odpowiadają Polacy – mówi jeden z analityków.

Jacek Iskra

Gazeta Prawna 9.02.2009 (27) – str.A9

Największe szwajcarskie banki z miliardowymi stratami

Dwa największe szwajcarskie banki, UBS i Credit Suisse, zamknęły zeszły rok łącznymi stratami w wysokości 29 miliardów franków szwajcarskich, czyli blisko 90 miliardów złotych. Informację taką podała szwajcarska gazeta "Neue Zürcher Zeitung am Sonntag".
Niemieckojęzyczny dziennik podkreśla, że jest największa w historii Szwajcarii strata. Złe wyniki UBS są efektem uwikłania się tego banku w niebezpieczne inwestycje kredytowe na rynku amerykańskim.
Rząd Szwajacarii podjął kroki, by ratować sektor bankowy. UBS został dokapitalizowany kwotą 6 miliardów franków, czyli około 18 miliardów złotych i dodatkowo zaciągnął kredyt dolarowy wart sto kilkadziesiąt miliardów złotych. Bank zwolni też od pięciu do ośmiu tysięcy pracowników.

Drugi z wielkich szwajcarskich banków - Credit Suisse ma wkrótce ogłosić straty w wysokości 8 miliardów franków, czyli blisko 25 miliardów złotych. Bank nie planuje jednak zwolnień.
IAR (19:10)/wp.pl

Największe szwajcarskie banki z miliardowymi stratami

Dwa największe szwajcarskie banki, UBS i Credit Suisse, zamknęły zeszły rok łącznymi stratami w wysokości 29 miliardów franków szwajcarskich, czyli blisko 90 miliardów złotych. Informację taką podała szwajcarska gazeta "Neue Zürcher Zeitung am Sonntag".
Niemieckojęzyczny dziennik podkreśla, że jest największa w historii Szwajcarii strata. Złe wyniki UBS są efektem uwikłania się tego banku w niebezpieczne inwestycje kredytowe na rynku amerykańskim.
Rząd Szwajacarii podjął kroki, by ratować sektor bankowy. UBS został dokapitalizowany kwotą 6 miliardów franków, czyli około 18 miliardów złotych i dodatkowo zaciągnął kredyt dolarowy wart sto kilkadziesiąt miliardów złotych. Bank zwolni też od pięciu do ośmiu tysięcy pracowników.

Drugi z wielkich szwajcarskich banków - Credit Suisse ma wkrótce ogłosić straty w wysokości 8 miliardów franków, czyli blisko 25 miliardów złotych. Bank nie planuje jednak zwolnień.
IAR (19:10)/wp.pl

Jest sposób na wzmocnienie złotego

Zdaniem ekonomistów jest szansa na skuteczne i bezpieczne wzmocnienie złotego bez interwencji banku centralnego - pisze Puls Biznesu. Do Polski zbliża się duża transza unijnych funduszy, których wymiana na złote można wesprzeć naszą walutę. Eksperci tłumaczą, że w ten sposób zainterweniowalibyśmy nie zadzierając z rynkiem.
Jednocześnie ekonomiści są zgodni, że klasyczna interwencja banku centralnego na rynku walutowym byłaby błędem. W ich opinii dzisiaj na osłabieniu złotego gra stosunkowo niewielu inwestorów, jednak gdyby w świat poszła informacja, że Polska zamierza interweniować, mogliby się dołączyć kolejni spekulanci.
To jednak nie jedyne narzędzie jakim dysponuje Ministerstwo Finansów - czytamy w dzienniku. Drugie to emisja obligacji na rynkach zagranicznych i wymiana zdobytych walut na rynku krajowym. Jednak według gazety ministerstwo nie zamierza w ten sposób umacniać złotego.
Więcej na temat sposóbów na wzmocnienie złotego w Pulsie Biznesu.
IAR (23:50)/wp.pl

Jest sposób na wzmocnienie złotego

Zdaniem ekonomistów jest szansa na skuteczne i bezpieczne wzmocnienie złotego bez interwencji banku centralnego - pisze Puls Biznesu. Do Polski zbliża się duża transza unijnych funduszy, których wymiana na złote można wesprzeć naszą walutę. Eksperci tłumaczą, że w ten sposób zainterweniowalibyśmy nie zadzierając z rynkiem.
Jednocześnie ekonomiści są zgodni, że klasyczna interwencja banku centralnego na rynku walutowym byłaby błędem. W ich opinii dzisiaj na osłabieniu złotego gra stosunkowo niewielu inwestorów, jednak gdyby w świat poszła informacja, że Polska zamierza interweniować, mogliby się dołączyć kolejni spekulanci.
To jednak nie jedyne narzędzie jakim dysponuje Ministerstwo Finansów - czytamy w dzienniku. Drugie to emisja obligacji na rynkach zagranicznych i wymiana zdobytych walut na rynku krajowym. Jednak według gazety ministerstwo nie zamierza w ten sposób umacniać złotego.
Więcej na temat sposóbów na wzmocnienie złotego w Pulsie Biznesu.
IAR (23:50)/wp.pl

Nie zamieszkamy w domu bez certyfikatu

Inwestorzy mają obowiązek sporządzić świadectwa dla wszystkich nowo wybudowanych obiektów. Certyfikaty określą, ile energii potrzeba do ogrzania i oświetlenia całego budynku. Rząd chce, aby świadectwa mogli wystawiać także inżynierowie budownictwa bez tytułu magistra.
Od 1 stycznia wszystkie nowo wybudowane budynki będą musiały posiadać certyfikaty energetyczne. Obowiązek taki przewiduje nowelizacja prawa budowlanego, która wchodzi w życie od początku 2009 roku. Bez świadectwa właściciel obiektu nie uzyska pozwolenia na jego użytkowanie. Jeżeli zatem ktoś zamieszka w nowo wybudowanym domu i nie sporządzi dla niego świadectwa energetycznego, to dopuści się nielegalnego użytkowania. Może zostać za to ukarany grzywną w wysokości 10 tys. zł.

- Obowiązek sporządzania świadectw pokazuje, że państwo jest zainteresowane zmniejszeniem zużycia energii - mówi Zbigniew Radomski, dyrektor Departamentu Rynku Budowlanego i Techniki w Ministerstwie Infrastruktury.

Decyduje nabywca

Poza nowo wybudowanymi obiektami świadectwa energetyczne będą musiały być sporządzane także dla budynków starych, które są już użytkowane, a które będą wprowadzane do obrotu, czyli wynajmowane lub sprzedawane. Nie oznacza to jednak, że nie będzie możliwa sprzedaż takich nieruchomości. Nowelizacja prawa budowlanego nie wprowadza sankcji za brak świadectwa. W praktyce zatem to kupujący lub wynajmujący zdecyduje o konieczności posiadania świadectwa.

- Nowelizacja prawa budowlanego nie przewiduje żadnych sankcji - ani wobec notariuszy, ani stron umowy - związanych ze sprzedażą lokalu lub budynku, który nie ma świadectwa. Notariusze nie mogą więc uzależniać obrotu nieruchomościami od przedstawienia świadectwa energetycznego - mówi Czesława Kołcun, prezes Rady Izby Notarialnej w Warszawie.
domy.wp

Nie zamieszkamy w domu bez certyfikatu

Inwestorzy mają obowiązek sporządzić świadectwa dla wszystkich nowo wybudowanych obiektów. Certyfikaty określą, ile energii potrzeba do ogrzania i oświetlenia całego budynku. Rząd chce, aby świadectwa mogli wystawiać także inżynierowie budownictwa bez tytułu magistra.
Od 1 stycznia wszystkie nowo wybudowane budynki będą musiały posiadać certyfikaty energetyczne. Obowiązek taki przewiduje nowelizacja prawa budowlanego, która wchodzi w życie od początku 2009 roku. Bez świadectwa właściciel obiektu nie uzyska pozwolenia na jego użytkowanie. Jeżeli zatem ktoś zamieszka w nowo wybudowanym domu i nie sporządzi dla niego świadectwa energetycznego, to dopuści się nielegalnego użytkowania. Może zostać za to ukarany grzywną w wysokości 10 tys. zł.

- Obowiązek sporządzania świadectw pokazuje, że państwo jest zainteresowane zmniejszeniem zużycia energii - mówi Zbigniew Radomski, dyrektor Departamentu Rynku Budowlanego i Techniki w Ministerstwie Infrastruktury.

Decyduje nabywca

Poza nowo wybudowanymi obiektami świadectwa energetyczne będą musiały być sporządzane także dla budynków starych, które są już użytkowane, a które będą wprowadzane do obrotu, czyli wynajmowane lub sprzedawane. Nie oznacza to jednak, że nie będzie możliwa sprzedaż takich nieruchomości. Nowelizacja prawa budowlanego nie wprowadza sankcji za brak świadectwa. W praktyce zatem to kupujący lub wynajmujący zdecyduje o konieczności posiadania świadectwa.

- Nowelizacja prawa budowlanego nie przewiduje żadnych sankcji - ani wobec notariuszy, ani stron umowy - związanych ze sprzedażą lokalu lub budynku, który nie ma świadectwa. Notariusze nie mogą więc uzależniać obrotu nieruchomościami od przedstawienia świadectwa energetycznego - mówi Czesława Kołcun, prezes Rady Izby Notarialnej w Warszawie.
domy.wp

Stop reklamom na budynkach!

"Mój dom, moje okno, moja własność" - to hasło dyskusji na temat wieszania wielkoformatowych reklam na budynkach mieszkalnych. Debatę zorganizowała Helsińska Fundacja Praw Człowieka.
Fundacja zajęła się sprawą w związku z pozwem, jaki do sądu złożyła mieszkanka warszawskiej Ochoty Małgorzata Falęcka, której duża reklama zasłoniła okna prywatnego mieszkania. Kobieta domaga się przed sądem ochrony swych dóbr osobistych, w tym prawa do prywatności, nietykalności mieszkania oraz wypoczynku.

Sprawa dotyczy coraz powszechniejszej praktyki zasłaniania olbrzymimi reklamami fasad domów mieszkalnych. W pozwie chodzi o mieszkanie na czwartym piętrze domu przy ul. Filtrowej w Warszawie. Wszystkie jej okna były zasłonięte siatką winylową, zawieszoną w odległości 20-30 cm od budynku.

Zdaniem lokatorki, która była uczestniczką czwartkowej debaty, w dzień reklama przysłaniała widok z okna i naturalne światło; z kolei przez całą noc reflektory o dużej mocy oświetlały reklamę w taki sposób, że w mieszkaniu było bardzo jasno. Według Falęckiej zastanawiające jest to, że reklama, która wisiała do czasu rozpoczęcia procesu, zasłoniła okna od drugiego piętra w górę. "W tym bloku na pierwszym piętrze mieszka prezes wspólnoty" - dodała.

Specjalista z zakresu prawa europejskiego dr Przemysław Mikłaszewicz tłumaczył, że prawo do poszanowania własności gwarantują nie tylko przepisy krajowe, ale także Europejska Konwencja Praw Człowieka.
domy.wp

Stop reklamom na budynkach!

"Mój dom, moje okno, moja własność" - to hasło dyskusji na temat wieszania wielkoformatowych reklam na budynkach mieszkalnych. Debatę zorganizowała Helsińska Fundacja Praw Człowieka.
Fundacja zajęła się sprawą w związku z pozwem, jaki do sądu złożyła mieszkanka warszawskiej Ochoty Małgorzata Falęcka, której duża reklama zasłoniła okna prywatnego mieszkania. Kobieta domaga się przed sądem ochrony swych dóbr osobistych, w tym prawa do prywatności, nietykalności mieszkania oraz wypoczynku.

Sprawa dotyczy coraz powszechniejszej praktyki zasłaniania olbrzymimi reklamami fasad domów mieszkalnych. W pozwie chodzi o mieszkanie na czwartym piętrze domu przy ul. Filtrowej w Warszawie. Wszystkie jej okna były zasłonięte siatką winylową, zawieszoną w odległości 20-30 cm od budynku.

Zdaniem lokatorki, która była uczestniczką czwartkowej debaty, w dzień reklama przysłaniała widok z okna i naturalne światło; z kolei przez całą noc reflektory o dużej mocy oświetlały reklamę w taki sposób, że w mieszkaniu było bardzo jasno. Według Falęckiej zastanawiające jest to, że reklama, która wisiała do czasu rozpoczęcia procesu, zasłoniła okna od drugiego piętra w górę. "W tym bloku na pierwszym piętrze mieszka prezes wspólnoty" - dodała.

Specjalista z zakresu prawa europejskiego dr Przemysław Mikłaszewicz tłumaczył, że prawo do poszanowania własności gwarantują nie tylko przepisy krajowe, ale także Europejska Konwencja Praw Człowieka.
domy.wp

Prąd i ciepło z glonów

Nie jest wykluczone, że za kilka lat będzie możliwa produkcja prądu i energii cieplnej we własnej mikrosiłowni zainstalowanej w domu. Jednym z surowców wykorzystanych do produkcji energii mają być glony pochodzące z zakwitów w akwenach.
Uniwersytet Warmińsko-Mazurski w Olsztynie rozpoczyna projekt finansowany z programu unijnego Innowacyjna Gospodarka. Koszt projektu zaplanowanego do 2013 roku to 40 mln zł. Olsztyńska uczelnia jest jednym z czterech partnerów projektu obok Instytutu Maszyn Przepływowych PAN z Gdańska (koordynator projektu), Instytutu Energetyki z Warszawy i Politechniki Wrocławskiej.

"Projekt dotyczy opracowania i wdrożenia technologii umożliwiającej przetworzenie biomasy jednocześnie na prąd i ciepło w tak zwanych mikro- i minisiłowniach, które mogą być zlokalizowane w gospodarstwach domowych, w małych przedsiębiorstwach i w gospodarstwach rolnych" - powiedział PAP prof. Janusz Gołaszewski, kierownik Centrum Badań Energii Odnawialnej w Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim i jednocześnie koordynator części projektu realizowanego przez UWM.

Centrum Badań Energii Odnawialnej realizuje tzw. część "agro" projektu, dotyczącą wytwarzania i pozyskiwania biomasy z roślin energetycznych: kukurydzy, miskantu (rodzaj trawy), sorgo (rodzaj zboża) oraz z glonów, sinic, a także z rzęsy wodnej. Efektem badań będzie opracowanie takiej technologii procesu fermentacji, w wyniku której powstanie biogaz o wysokiej zawartości metanu i wodoru.

Jak poinformował prof. Mirosław Krzemieniewski z Katedry Inżynierii Ochrony Środowiska UWM, w Polsce nie ma biogazowni na substrat z biomasy roślinnej, bo brakuje biomasy czyli wsadu, a jeśli jest już dostępny na rynku to osiąga wysokie ceny.

W Polsce z powodu warunków klimatycznych rośliny uznawane za energetyczne z upraw dedykowanych, czyli ukierunkowanych na wytworzenie biogazu nie mają tak dużych przyrostów jak w dogodnych warunkach klimatycznych np. w zachodniej czy południowej Europie.
domy.pl

Prąd i ciepło z glonów

Nie jest wykluczone, że za kilka lat będzie możliwa produkcja prądu i energii cieplnej we własnej mikrosiłowni zainstalowanej w domu. Jednym z surowców wykorzystanych do produkcji energii mają być glony pochodzące z zakwitów w akwenach.
Uniwersytet Warmińsko-Mazurski w Olsztynie rozpoczyna projekt finansowany z programu unijnego Innowacyjna Gospodarka. Koszt projektu zaplanowanego do 2013 roku to 40 mln zł. Olsztyńska uczelnia jest jednym z czterech partnerów projektu obok Instytutu Maszyn Przepływowych PAN z Gdańska (koordynator projektu), Instytutu Energetyki z Warszawy i Politechniki Wrocławskiej.

"Projekt dotyczy opracowania i wdrożenia technologii umożliwiającej przetworzenie biomasy jednocześnie na prąd i ciepło w tak zwanych mikro- i minisiłowniach, które mogą być zlokalizowane w gospodarstwach domowych, w małych przedsiębiorstwach i w gospodarstwach rolnych" - powiedział PAP prof. Janusz Gołaszewski, kierownik Centrum Badań Energii Odnawialnej w Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim i jednocześnie koordynator części projektu realizowanego przez UWM.

Centrum Badań Energii Odnawialnej realizuje tzw. część "agro" projektu, dotyczącą wytwarzania i pozyskiwania biomasy z roślin energetycznych: kukurydzy, miskantu (rodzaj trawy), sorgo (rodzaj zboża) oraz z glonów, sinic, a także z rzęsy wodnej. Efektem badań będzie opracowanie takiej technologii procesu fermentacji, w wyniku której powstanie biogaz o wysokiej zawartości metanu i wodoru.

Jak poinformował prof. Mirosław Krzemieniewski z Katedry Inżynierii Ochrony Środowiska UWM, w Polsce nie ma biogazowni na substrat z biomasy roślinnej, bo brakuje biomasy czyli wsadu, a jeśli jest już dostępny na rynku to osiąga wysokie ceny.

W Polsce z powodu warunków klimatycznych rośliny uznawane za energetyczne z upraw dedykowanych, czyli ukierunkowanych na wytworzenie biogazu nie mają tak dużych przyrostów jak w dogodnych warunkach klimatycznych np. w zachodniej czy południowej Europie.
domy.pl

Euro będzie po 5 złotych?

Złoty odrobił w piątek część strat do najważniejszych walut, ale analitycy twierdzą, że zanim nastąpi gwałtowne odbicie waluty, Polskę czeka kilka chudych miesięcy. Jeśli spekulacje nie ustaną, to według niektórych, za jedno euro będzie trzeba zapłacić nawet 5,5 zł - donosi "Dziennik".

Analitycy przypominają, że w ciągu zaledwie sześciu miesięcy polska waluta straciła więcej, niż zyskała przez ostatnie 3,5 roku.

- Nie można wykluczyć, że nastąpi efekt argentyński na rynkach całego regionu wschodniego, czyli wycofanie wszystkich inwestycji także z Polski - mówi "Dziennikowi" ekonomista Ryszard Petru. Jego zdaniem w takiej sytuacji jedno euro może kosztować nawet powyżej 5 złotych.

Ale są też optymiści. Marcin Kiepas z XTB nie wyklucza odbicia już w drugiej połowie lutego. Podobnego zdania jest Marek Zuber z Dexus Partners. Według niego w perspektywie kilku miesięcy złoty na pewno mocno się odbije.

Wszyscy jednak potwierdzają, że przy tak rozchwianym kursie polskiej waluty bardzo ciężko jest cokolwiek przewidzieć.

Większości Polaków pozostaje czekanie i nadzieja, że złoty w końcu się umocni, ponieważ niski kurs naszej waluty to nie tylko drogie kredyty, ale również wysokie ceny samochodów sprowadzanych z zagranicy, sprzętu elektronicznego, RTV czy AGD.

Jednak na słabym złotym można również zarobić. Jedynym wymogiem jest posiadanie sporej ilości gotówki. O sposobach zarabiania na słabości złotego informuje weekendowy "Dziennik".

źródło informacji: INTERIA.PL/Dziennik

Euro będzie po 5 złotych?

Złoty odrobił w piątek część strat do najważniejszych walut, ale analitycy twierdzą, że zanim nastąpi gwałtowne odbicie waluty, Polskę czeka kilka chudych miesięcy. Jeśli spekulacje nie ustaną, to według niektórych, za jedno euro będzie trzeba zapłacić nawet 5,5 zł - donosi "Dziennik".

Analitycy przypominają, że w ciągu zaledwie sześciu miesięcy polska waluta straciła więcej, niż zyskała przez ostatnie 3,5 roku.

- Nie można wykluczyć, że nastąpi efekt argentyński na rynkach całego regionu wschodniego, czyli wycofanie wszystkich inwestycji także z Polski - mówi "Dziennikowi" ekonomista Ryszard Petru. Jego zdaniem w takiej sytuacji jedno euro może kosztować nawet powyżej 5 złotych.

Ale są też optymiści. Marcin Kiepas z XTB nie wyklucza odbicia już w drugiej połowie lutego. Podobnego zdania jest Marek Zuber z Dexus Partners. Według niego w perspektywie kilku miesięcy złoty na pewno mocno się odbije.

Wszyscy jednak potwierdzają, że przy tak rozchwianym kursie polskiej waluty bardzo ciężko jest cokolwiek przewidzieć.

Większości Polaków pozostaje czekanie i nadzieja, że złoty w końcu się umocni, ponieważ niski kurs naszej waluty to nie tylko drogie kredyty, ale również wysokie ceny samochodów sprowadzanych z zagranicy, sprzętu elektronicznego, RTV czy AGD.

Jednak na słabym złotym można również zarobić. Jedynym wymogiem jest posiadanie sporej ilości gotówki. O sposobach zarabiania na słabości złotego informuje weekendowy "Dziennik".

źródło informacji: INTERIA.PL/Dziennik

Kryzys i co dalej?

W czasie kryzysu perspektywa ulega wyraźnemu skróceniu. Zasypywani jesteśmy ciągle nowymi informacjami o skali kryzysu i strat. Padają coraz większe liczby kolejnych odpisów: 720 mld odpisów strat w bankach amerykańskich, 30 bln strat na światowych giełdach, z tego 7,2 bln tylko na rynku amerykańskim.

Samą wartość wyemitowanych derywatów zbudowanych na pożyczkach zabezpieczonych nieruchomościami na amerykańskim rynku (CMO i CDS) Soros ocenia na ponad 40 bln dolarów (błahostka, trzykrotność amerykańskiego PKB). W dodatku straty te i odpisy narastają w miarę upływu czasu. Jim Rogers, kiedyś partner Sorosa w funduszu hedgingowym Quantum Fund twierdzi, że większość amerykańskich banków to bankruci, ale jeszcze o tym nie wiedzą.

Tłoczenie pieniądza

Reakcja rządu amerykańskiego (Departament Skarbu) i Fed jest zdecydowana: tłoczymy pieniądz do gospodarki. Budżet na obecny rok jest już szacowany na 1,4-1,6 bln dolarów i to bez kolejnych szykowanych programów. Ogółem zobowiązania rządu federalnego (nie tylko budżetu) zostały podliczone na 8,5 bln dolarów - to ok. 60 proc. obecnego PKB USA, nie licząc długu (10,4 bln dolarów - trzeba było przebudować tablicę świetlną na Times Square w Nowym Jorku, żeby dodać dodatkowe miejsce po przekroczeniu liczby 10 bilionów - amerykańskich trylionów - dolarów).

Fed, kierowana przez Bena S. Bernanke, realizuje konsekwentnie swoją strategię zwiększania płynności, aby nie powtórzyć błędu z Wielkiego Kryzysu. Otóż B.S. Bernanke, będąc czołowym autorytetem w analizie mechanizmu powstania Wielkiego Kryzysu z l929 r. jest przekonany, że błąd ówczesnych władz polegał na zbyt słabym i za późnym zasileniu gospodarki w pieniądz - i teraz nie chce powtórzyć tego błędu.

W 2002 r. B. Bernanke wygłosił słynne przemówienie w Radzie Gubernatorów:

- Jak złoto, dolar amerykański ma wartość tylko dopóki jego podaż jest ograniczona. Ale rząd amerykański ma technologię, zwaną prasą drukarską (obecnie jej elektronicznym odpowiednikiem), która pozwala wyprodukować tyle dolarów ile potrzebujemy, zasadniczo bez kosztu. Przez zwiększenie ilości dolarów w cyrkulacji lub nawet zwiększenie wiarygodności, rząd amerykański może także zredukować wartość dolara w stosunku do towarów i usług. Pod rządami pieniądza papierowego, zdeterminowany rząd może wygenerować większe wydatki i zatem - pozytywną inflację. Oczywiście rząd nie zamierza drukować pieniądza i dystrybuować chcąc nie chcąc (willy-nilly).

Dla podkreślenia determinacji Fedu Bernanke stwierdził, że "w razie potrzeby będzie nawet zrzucał pieniądze z helikoptera". Amerykanie lubią takie soczyste stwierdzenia. Od tego czasu przyczepiło się do niego określenie: Ben-helikopter.

I działa konsekwentnie: zwiększył sumę bilansową Fedu w ciągu drugiej połowy 2008 r. z 800 mld dolarów do 2,3 bln dolarów. Zakupuje już nie tylko papiery Skarbu Państwa, ale jako zabezpieczenie kredytów dla banków, różne obligacje zabezpieczone "mortgidżami (mortgages) z długów mieszkaniowych, a nawet długami z kart kredytowych". Jim Roberts - jeden z tych, którzy uważają tę drogę za ślepą uliczkę - w jednym z wywiadów na YouTube zażartował, że Bernanke wkrótce będzie sprzedawał zadłużone domy, stare samochody, robił eksmisje (foreclousure) i sprzedaż garażową.

Obserwatorzy rynków finansowych zastanawiają się, czy recesja w USA potrwa tylko rok, czy może koniunktura powoli wróci w 2010 r. - tak jak byśmy mieli do czynienia tylko z poważnym kryzysem i recesją. W takiej sytuacji zasilanie gospodarki i sektora bankowego w pieniądz wydaje się z krótkiej perspektywy oczywiste. Co prawda wciąż podnoszą się głosy (np. P.R. Krugmana), że dotychczasowe programy pomocy - w tym nowy prezydenta Baracka Obamy - są niewystarczające.

Ale to jest filozofia - więcej tego samego. Oczywiście szef Fedu zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa przekroczenia granicy bezpieczeństwa podaży pieniądza do gospodarki, ale wierzy, że walka z groźbą kryzysu jest najważniejsza, a Fed "zdąży zejść w porę z tygrysa inflacji".

Gazeta Bankowa

Niedziela, 8 lutego (06:00)

Kryzys i co dalej?

W czasie kryzysu perspektywa ulega wyraźnemu skróceniu. Zasypywani jesteśmy ciągle nowymi informacjami o skali kryzysu i strat. Padają coraz większe liczby kolejnych odpisów: 720 mld odpisów strat w bankach amerykańskich, 30 bln strat na światowych giełdach, z tego 7,2 bln tylko na rynku amerykańskim.

Samą wartość wyemitowanych derywatów zbudowanych na pożyczkach zabezpieczonych nieruchomościami na amerykańskim rynku (CMO i CDS) Soros ocenia na ponad 40 bln dolarów (błahostka, trzykrotność amerykańskiego PKB). W dodatku straty te i odpisy narastają w miarę upływu czasu. Jim Rogers, kiedyś partner Sorosa w funduszu hedgingowym Quantum Fund twierdzi, że większość amerykańskich banków to bankruci, ale jeszcze o tym nie wiedzą.

Tłoczenie pieniądza

Reakcja rządu amerykańskiego (Departament Skarbu) i Fed jest zdecydowana: tłoczymy pieniądz do gospodarki. Budżet na obecny rok jest już szacowany na 1,4-1,6 bln dolarów i to bez kolejnych szykowanych programów. Ogółem zobowiązania rządu federalnego (nie tylko budżetu) zostały podliczone na 8,5 bln dolarów - to ok. 60 proc. obecnego PKB USA, nie licząc długu (10,4 bln dolarów - trzeba było przebudować tablicę świetlną na Times Square w Nowym Jorku, żeby dodać dodatkowe miejsce po przekroczeniu liczby 10 bilionów - amerykańskich trylionów - dolarów).

Fed, kierowana przez Bena S. Bernanke, realizuje konsekwentnie swoją strategię zwiększania płynności, aby nie powtórzyć błędu z Wielkiego Kryzysu. Otóż B.S. Bernanke, będąc czołowym autorytetem w analizie mechanizmu powstania Wielkiego Kryzysu z l929 r. jest przekonany, że błąd ówczesnych władz polegał na zbyt słabym i za późnym zasileniu gospodarki w pieniądz - i teraz nie chce powtórzyć tego błędu.

W 2002 r. B. Bernanke wygłosił słynne przemówienie w Radzie Gubernatorów:

- Jak złoto, dolar amerykański ma wartość tylko dopóki jego podaż jest ograniczona. Ale rząd amerykański ma technologię, zwaną prasą drukarską (obecnie jej elektronicznym odpowiednikiem), która pozwala wyprodukować tyle dolarów ile potrzebujemy, zasadniczo bez kosztu. Przez zwiększenie ilości dolarów w cyrkulacji lub nawet zwiększenie wiarygodności, rząd amerykański może także zredukować wartość dolara w stosunku do towarów i usług. Pod rządami pieniądza papierowego, zdeterminowany rząd może wygenerować większe wydatki i zatem - pozytywną inflację. Oczywiście rząd nie zamierza drukować pieniądza i dystrybuować chcąc nie chcąc (willy-nilly).

Dla podkreślenia determinacji Fedu Bernanke stwierdził, że "w razie potrzeby będzie nawet zrzucał pieniądze z helikoptera". Amerykanie lubią takie soczyste stwierdzenia. Od tego czasu przyczepiło się do niego określenie: Ben-helikopter.

I działa konsekwentnie: zwiększył sumę bilansową Fedu w ciągu drugiej połowy 2008 r. z 800 mld dolarów do 2,3 bln dolarów. Zakupuje już nie tylko papiery Skarbu Państwa, ale jako zabezpieczenie kredytów dla banków, różne obligacje zabezpieczone "mortgidżami (mortgages) z długów mieszkaniowych, a nawet długami z kart kredytowych". Jim Roberts - jeden z tych, którzy uważają tę drogę za ślepą uliczkę - w jednym z wywiadów na YouTube zażartował, że Bernanke wkrótce będzie sprzedawał zadłużone domy, stare samochody, robił eksmisje (foreclousure) i sprzedaż garażową.

Obserwatorzy rynków finansowych zastanawiają się, czy recesja w USA potrwa tylko rok, czy może koniunktura powoli wróci w 2010 r. - tak jak byśmy mieli do czynienia tylko z poważnym kryzysem i recesją. W takiej sytuacji zasilanie gospodarki i sektora bankowego w pieniądz wydaje się z krótkiej perspektywy oczywiste. Co prawda wciąż podnoszą się głosy (np. P.R. Krugmana), że dotychczasowe programy pomocy - w tym nowy prezydenta Baracka Obamy - są niewystarczające.

Ale to jest filozofia - więcej tego samego. Oczywiście szef Fedu zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa przekroczenia granicy bezpieczeństwa podaży pieniądza do gospodarki, ale wierzy, że walka z groźbą kryzysu jest najważniejsza, a Fed "zdąży zejść w porę z tygrysa inflacji".

Gazeta Bankowa

Niedziela, 8 lutego (06:00)

"W Polsce dominują zboczone dzieci sukcesu"

Rozterki Polaków związane z akcesją do UE i dylematy w sprawie przyjęcia wspólnej waluty, Sienkiewicz tak by opisał: Kali wejść do Unii (zjeść ciastko) i nie podpisać traktatu (mieć ciastko) oraz Kali nie chcieć euro i mieć euro. Takie i podobne zdania można przypisać bardzo wielu politykom i znacznej części naszego społeczeństwa.

O ile zacieśnienie integracji politycznej i administracyjnej wedle traktatu lizbońskiego słusznie wywołuje - zarówno w Polsce jak i w innych krajach, które podpisały traktat z Maastricht - szereg wątpliwości, to korzyści wynikające z integracji gospodarczej w Europie są bezsporne a związana z tym potrzeba wprowadzenia euro jest oczywista.

Traktat lizboński jest potrzebny krajom dobrze wprowadzonym w arkana unijnej biurokracji, aby kontrolować politykę wewnętrzną nowych członków i narzucać krajom decyzje w sprawach gospodarczych. Jeśli administracja unijna uzyska większe uprawnienia, to z pewnością interesy krajów wielkich i silniejszych gospodarczo będą lepiej chronione a kraje pokrzywdzone niczego nie będą w stanie udowodnić. My z kolei, po próbach ratowania naszego przemysłu stoczniowego, zadajemy sobie pytanie, jak dalece Unia chce ingerować w nasze strategiczne decyzje gospodarcze i jaką będzie ponosiła za to odpowiedzialność.

Po wstąpieniu do UE mamy prawo być rozczarowani. Nadzieje, że restrykcje nałożone na działalność gospodarczą przez sejm i kolejne rządy III RP zostaną rychło zweryfikowane przez profesjonalną biurokrację brukselską okazały się płonne. Nowych zakazów, nakazów i przepisów przybywa a równocześnie powstają furtki do omijania tych rygorów.

Euro dla przedsiębiorców i konsumentów

Daleko ważniejsze dla całej Unii jest pogłębianie współpracy gospodarczej na niższych szczeblach. Zamiast miłych spotkań na szczycie i uroczystych obiadów dla szefów państw i rządów, Unia potrzebuje licznych roboczych spotkań przedsiębiorców i handlowców, które owocować będą nowymi kontraktami i umowami. Aby tak się działo potrzebna jest wspólna waluta do kalkulowania i rozliczania transakcji; obie strony muszą bowiem dobrze policzyć co im się opłaca lub nie. Tylko szersza, bezpośrednia współpraca naszych producentów i handlowców z unijnymi partnerami pozwoli Polsce łagodniej przetrwać kryzys.

Z powodu błędów i zaniedbań z lat poprzednich nie zdołamy jednak szybko wprowadzić euro. Dlatego stabilizacja kursu EUR/PLN to zadanie dla NBP i rządu najpilniejsze. Tani złoty (odpowiednio do stanu naszej gospodarki) to mało, potrzebny jest stabilny złoty aby zagraniczni turyści i kontrahenci unijni nie bali się ryzyka kursowego.

Ostatnia dyskusja w sejmie z udziałem ministra finansów upoważnia do stwierdzenia, że większość polityków i członków rządu wypowiada się w sprawie euro tak jak naczalstwo partii każe, ale wcale się do wspólnej waluty nie śpieszy. Dlatego do merytorycznych argumentów ministra finansów w zasadzie nikt się nie odniósł. W wypowiedziach dominowały truizmy o problemach związanych z przyjęciem euro i pytania do ministra czy aby wszystko dobrze jest wyliczone a mapa drogowa starannie zaprojektowana (to koalicjanci) oraz ataki na ministra, że źle ocenia sytuację, nie widzi zagrożeń i nie martwi się o biednych (to opozycja). W rezultacie zarysował się pogląd, że trzeba raczej opóźnić termin przyjęcia euro bo gospodarka zwalnia i grozi nam kryzys.

Kali mieć złotówki, euro, dolara, franka i funta

Nieformalna, ale zgodna współpraca posłów, banków, rządowego establishmentu, właścicieli kantorów, spekulantów walutowych, elit finansowych itp. w celu opóźnienia przyjęcia euro w Polsce jest całkiem logiczna. Wszystkie wymienione podmioty gospodarcze i grupy interesów nie tyle nie chcą euro co chcą pełnego koszyka walut do robienia dobrych interesów. Ten cichy front obrońców koszyka walut wspiera PiS i miliony ludzi, którzy nie mają żadnego koszyka a jedynie zaskórniaki w obcych walutach. Tłumaczyć ich może jedynie podatność na "szkolenie ekonomiczne" prowadzone dyskretnie przez media na rzecz wspomnianego frontu.

wp.pl Niedziela, 8 lutego (06:00)

"W Polsce dominują zboczone dzieci sukcesu"

Rozterki Polaków związane z akcesją do UE i dylematy w sprawie przyjęcia wspólnej waluty, Sienkiewicz tak by opisał: Kali wejść do Unii (zjeść ciastko) i nie podpisać traktatu (mieć ciastko) oraz Kali nie chcieć euro i mieć euro. Takie i podobne zdania można przypisać bardzo wielu politykom i znacznej części naszego społeczeństwa.

O ile zacieśnienie integracji politycznej i administracyjnej wedle traktatu lizbońskiego słusznie wywołuje - zarówno w Polsce jak i w innych krajach, które podpisały traktat z Maastricht - szereg wątpliwości, to korzyści wynikające z integracji gospodarczej w Europie są bezsporne a związana z tym potrzeba wprowadzenia euro jest oczywista.

Traktat lizboński jest potrzebny krajom dobrze wprowadzonym w arkana unijnej biurokracji, aby kontrolować politykę wewnętrzną nowych członków i narzucać krajom decyzje w sprawach gospodarczych. Jeśli administracja unijna uzyska większe uprawnienia, to z pewnością interesy krajów wielkich i silniejszych gospodarczo będą lepiej chronione a kraje pokrzywdzone niczego nie będą w stanie udowodnić. My z kolei, po próbach ratowania naszego przemysłu stoczniowego, zadajemy sobie pytanie, jak dalece Unia chce ingerować w nasze strategiczne decyzje gospodarcze i jaką będzie ponosiła za to odpowiedzialność.

Po wstąpieniu do UE mamy prawo być rozczarowani. Nadzieje, że restrykcje nałożone na działalność gospodarczą przez sejm i kolejne rządy III RP zostaną rychło zweryfikowane przez profesjonalną biurokrację brukselską okazały się płonne. Nowych zakazów, nakazów i przepisów przybywa a równocześnie powstają furtki do omijania tych rygorów.

Euro dla przedsiębiorców i konsumentów

Daleko ważniejsze dla całej Unii jest pogłębianie współpracy gospodarczej na niższych szczeblach. Zamiast miłych spotkań na szczycie i uroczystych obiadów dla szefów państw i rządów, Unia potrzebuje licznych roboczych spotkań przedsiębiorców i handlowców, które owocować będą nowymi kontraktami i umowami. Aby tak się działo potrzebna jest wspólna waluta do kalkulowania i rozliczania transakcji; obie strony muszą bowiem dobrze policzyć co im się opłaca lub nie. Tylko szersza, bezpośrednia współpraca naszych producentów i handlowców z unijnymi partnerami pozwoli Polsce łagodniej przetrwać kryzys.

Z powodu błędów i zaniedbań z lat poprzednich nie zdołamy jednak szybko wprowadzić euro. Dlatego stabilizacja kursu EUR/PLN to zadanie dla NBP i rządu najpilniejsze. Tani złoty (odpowiednio do stanu naszej gospodarki) to mało, potrzebny jest stabilny złoty aby zagraniczni turyści i kontrahenci unijni nie bali się ryzyka kursowego.

Ostatnia dyskusja w sejmie z udziałem ministra finansów upoważnia do stwierdzenia, że większość polityków i członków rządu wypowiada się w sprawie euro tak jak naczalstwo partii każe, ale wcale się do wspólnej waluty nie śpieszy. Dlatego do merytorycznych argumentów ministra finansów w zasadzie nikt się nie odniósł. W wypowiedziach dominowały truizmy o problemach związanych z przyjęciem euro i pytania do ministra czy aby wszystko dobrze jest wyliczone a mapa drogowa starannie zaprojektowana (to koalicjanci) oraz ataki na ministra, że źle ocenia sytuację, nie widzi zagrożeń i nie martwi się o biednych (to opozycja). W rezultacie zarysował się pogląd, że trzeba raczej opóźnić termin przyjęcia euro bo gospodarka zwalnia i grozi nam kryzys.

Kali mieć złotówki, euro, dolara, franka i funta

Nieformalna, ale zgodna współpraca posłów, banków, rządowego establishmentu, właścicieli kantorów, spekulantów walutowych, elit finansowych itp. w celu opóźnienia przyjęcia euro w Polsce jest całkiem logiczna. Wszystkie wymienione podmioty gospodarcze i grupy interesów nie tyle nie chcą euro co chcą pełnego koszyka walut do robienia dobrych interesów. Ten cichy front obrońców koszyka walut wspiera PiS i miliony ludzi, którzy nie mają żadnego koszyka a jedynie zaskórniaki w obcych walutach. Tłumaczyć ich może jedynie podatność na "szkolenie ekonomiczne" prowadzone dyskretnie przez media na rzecz wspomnianego frontu.

wp.pl Niedziela, 8 lutego (06:00)

Nowe kwestie u podłoża strajków starego typu

Zdjęcia nielegalnie strajkujących robotników zgrupowanych wokół koksowników podczas serii dzikich strajków w tym tygodniu przywodziły niektórym na myśl czasy decydującego sporu w przemyśle lat 1980-ych. ‘Obrazki jak ze strajku górników. Masowe protesty, zebrania na parkingach, niesprawne głośniki... antyzwiązkowe ustawy zostały bez namysłu odsunięte na bok’ – pisał w blogu członek Partii Socjalistycznej.
Strajki w skali z ubiegłego tygodnia z udziałem kilku tysięcy robotników kontraktowych w kilkudziesięciu miejscach mogą wzbudzać uczucie nostalgii wśród lewicowych radykałów. Jednak kwestia będąca istotą sporu – zatrudnianie pracowników spoza Wielkiej Brytanii – różni się zasadniczo od walki, jak toczyła się w latach osiemdziesiątych wokół praw przysługujących związkom. 

Jest to również sprawa drażliwa politycznie, bowiem w okresie recesji ministrowie bardzo chcieliby być widziani jako obrońcy brytyjskich pracowników. Parlamentarzyści z ramienia Partii Pracy opowiadają się po stronie związków wspierając żądania zmuszenia zagranicznych pracodawców do uwzględnienia miejscowej siły roboczej przy pracach na terenie Wielkiej Brytanii.

Rośnie nacisk na premiera, aby dążył do zmian w ustawodawstwie europejskim wprowadzających dla firm zagranicznych wymóg podpisania umów w skali całej branży określających szczegółowo warunki zatrudnienia i płacy. Związki argumentują, że zapobiegłoby to ‘społecznemu dumpingowi’, w ramach którego z trudem wywalczona ochrona praw pracowniczych jest podważana przez firmy korzystające z taniej siły roboczej.

Osoby mające rozeznanie w tej problematyce mówią jednak, że w grę wchodzi też inny czynnik i wskazują na dużą liczbę nieoficjalnych strajków w sektorze budowy maszyn. Kryje się za tym politycznie wybuchowa sugestia, że jednym z powodów, dla których zagraniczni pracodawcy wolą zatrudniać swoich pracowników zamiast brytyjskich, jest poprawa wydajności.

Wskazuje się na fakt, że IREM, włoski podwykonawca w centrum sporu wokół rafinerii naftowej Lindsey, który dał początek strajkom, otrzymał kontrakt dopiero po tym, gdy brytyjski podwykonawca Shaw’s postanowił nie podjąć się tego zadania. Shaw’s, który ma amerykańską firmę-matkę, odmówił skomentowania sugestii, że jego decyzja o wycofaniu się miała związek z problemami wydajności pracy w ramach tego projektu.

Osoby z branży wyrażają pogląd, że pracownicy firm brytyjskich są bardziej skłonni do uczestniczenia w akcjach poparcia dla strajkujących w Lindsey. Jako przykład wskazują na budowę elektrowni Marchwood w Southampton. W ubiegły piątek, poniedziałek i wtorek strajkowało tam od 100 do 140 pracowników na znak solidarności z uczestnikami sporu w Lindsey. Wszyscy trzej podwykonawcy, których pracownicy przerwali pracę, to firmy brytyjskie. Jednak większość spośród 800 zatrudnionych, wśród których 65 procent jest Brytyjczykami lub Irlandczykami, nie przyłączyła się do nich.   

Zdaniem osób poinformowanych, to, co wydarzyło się w Marchwood jest typowe dla nieoficjalnych akcji podejmowanych w tym sektorze. Tylko w ubiegłym miesiącu odbyła się tam trwająca pół dnia roboczego ‘przerwa na znak sympatii’, gdy 30 pracowników firmy malarskiej zeszło z placu budowy po śmierci przyjaciółki kolegi. Doszło także do trzech strajków pracowników podwykonawców brytyjskich, w tym budującej rusztowania firmy Cape, w proteście przeciwko brakom w dostawach wody i prądu do znajdujących się na terenie budowy baraków robotniczych.

Cape odmówił skomentowania tych działań. Jednak osoba zorientowana w sytuacji stwierdziła, że pracownicy zachowali się całkiem racjonalnie, bowiem ‘pracują oni na wybrzeżu koło Southampton w połowie stycznia w lodowatym deszczu i będąc przemoczeni nie mogą wysuszyć odzieży’. Osoba ta dodała, że polscy robotnicy na tej budowie, w barakach których nie było braków ciepłej wody, ‘gotowi są znosić warunki życia nie do przyjęcia dla Brytyjczyków...niektórzy śpią w swoich samochodach’.

Związki uważają, że potrzebna jest większa ochrona prawna, aby tego rodzaju różnice kulturowe nie podważyły praw pracowniczych. Jednak kręgi biznesu są zaniepokojone tym, co uważają za zapędy protekcjonistyczne, a także środkami jakimi posługują się pracownicy w walce o swoje interesy.  Miles Tempelman, dyrektor generalny Instytutu Dyrektorów powiedział: ‘Jesteśmy bardzo zaniepokojeni, że jeśli nielegalnym strajkom nie stawi się oporu, zagrożone będą kluczowe projekty infrastrukturalne w rodzaju Crossrail i następnego szeregu elektrowni jądrowych’.

Autor: Jean Eaglesham
© The Financial Times Limited 2009

Nowe kwestie u podłoża strajków starego typu

Zdjęcia nielegalnie strajkujących robotników zgrupowanych wokół koksowników podczas serii dzikich strajków w tym tygodniu przywodziły niektórym na myśl czasy decydującego sporu w przemyśle lat 1980-ych. ‘Obrazki jak ze strajku górników. Masowe protesty, zebrania na parkingach, niesprawne głośniki... antyzwiązkowe ustawy zostały bez namysłu odsunięte na bok’ – pisał w blogu członek Partii Socjalistycznej.
Strajki w skali z ubiegłego tygodnia z udziałem kilku tysięcy robotników kontraktowych w kilkudziesięciu miejscach mogą wzbudzać uczucie nostalgii wśród lewicowych radykałów. Jednak kwestia będąca istotą sporu – zatrudnianie pracowników spoza Wielkiej Brytanii – różni się zasadniczo od walki, jak toczyła się w latach osiemdziesiątych wokół praw przysługujących związkom. 

Jest to również sprawa drażliwa politycznie, bowiem w okresie recesji ministrowie bardzo chcieliby być widziani jako obrońcy brytyjskich pracowników. Parlamentarzyści z ramienia Partii Pracy opowiadają się po stronie związków wspierając żądania zmuszenia zagranicznych pracodawców do uwzględnienia miejscowej siły roboczej przy pracach na terenie Wielkiej Brytanii.

Rośnie nacisk na premiera, aby dążył do zmian w ustawodawstwie europejskim wprowadzających dla firm zagranicznych wymóg podpisania umów w skali całej branży określających szczegółowo warunki zatrudnienia i płacy. Związki argumentują, że zapobiegłoby to ‘społecznemu dumpingowi’, w ramach którego z trudem wywalczona ochrona praw pracowniczych jest podważana przez firmy korzystające z taniej siły roboczej.

Osoby mające rozeznanie w tej problematyce mówią jednak, że w grę wchodzi też inny czynnik i wskazują na dużą liczbę nieoficjalnych strajków w sektorze budowy maszyn. Kryje się za tym politycznie wybuchowa sugestia, że jednym z powodów, dla których zagraniczni pracodawcy wolą zatrudniać swoich pracowników zamiast brytyjskich, jest poprawa wydajności.

Wskazuje się na fakt, że IREM, włoski podwykonawca w centrum sporu wokół rafinerii naftowej Lindsey, który dał początek strajkom, otrzymał kontrakt dopiero po tym, gdy brytyjski podwykonawca Shaw’s postanowił nie podjąć się tego zadania. Shaw’s, który ma amerykańską firmę-matkę, odmówił skomentowania sugestii, że jego decyzja o wycofaniu się miała związek z problemami wydajności pracy w ramach tego projektu.

Osoby z branży wyrażają pogląd, że pracownicy firm brytyjskich są bardziej skłonni do uczestniczenia w akcjach poparcia dla strajkujących w Lindsey. Jako przykład wskazują na budowę elektrowni Marchwood w Southampton. W ubiegły piątek, poniedziałek i wtorek strajkowało tam od 100 do 140 pracowników na znak solidarności z uczestnikami sporu w Lindsey. Wszyscy trzej podwykonawcy, których pracownicy przerwali pracę, to firmy brytyjskie. Jednak większość spośród 800 zatrudnionych, wśród których 65 procent jest Brytyjczykami lub Irlandczykami, nie przyłączyła się do nich.   

Zdaniem osób poinformowanych, to, co wydarzyło się w Marchwood jest typowe dla nieoficjalnych akcji podejmowanych w tym sektorze. Tylko w ubiegłym miesiącu odbyła się tam trwająca pół dnia roboczego ‘przerwa na znak sympatii’, gdy 30 pracowników firmy malarskiej zeszło z placu budowy po śmierci przyjaciółki kolegi. Doszło także do trzech strajków pracowników podwykonawców brytyjskich, w tym budującej rusztowania firmy Cape, w proteście przeciwko brakom w dostawach wody i prądu do znajdujących się na terenie budowy baraków robotniczych.

Cape odmówił skomentowania tych działań. Jednak osoba zorientowana w sytuacji stwierdziła, że pracownicy zachowali się całkiem racjonalnie, bowiem ‘pracują oni na wybrzeżu koło Southampton w połowie stycznia w lodowatym deszczu i będąc przemoczeni nie mogą wysuszyć odzieży’. Osoba ta dodała, że polscy robotnicy na tej budowie, w barakach których nie było braków ciepłej wody, ‘gotowi są znosić warunki życia nie do przyjęcia dla Brytyjczyków...niektórzy śpią w swoich samochodach’.

Związki uważają, że potrzebna jest większa ochrona prawna, aby tego rodzaju różnice kulturowe nie podważyły praw pracowniczych. Jednak kręgi biznesu są zaniepokojone tym, co uważają za zapędy protekcjonistyczne, a także środkami jakimi posługują się pracownicy w walce o swoje interesy.  Miles Tempelman, dyrektor generalny Instytutu Dyrektorów powiedział: ‘Jesteśmy bardzo zaniepokojeni, że jeśli nielegalnym strajkom nie stawi się oporu, zagrożone będą kluczowe projekty infrastrukturalne w rodzaju Crossrail i następnego szeregu elektrowni jądrowych’.

Autor: Jean Eaglesham
© The Financial Times Limited 2009

Lichwiarskie karty kredytowe

Rada Polityki Pieniężnej, obcinając stopy procentowe, zmienia też wysokość maksymalnych odsetek, które mogą pobierać banki. Zgodnie z antylichwiarskimi przepisami oprocentowanie kredytów nie może przekraczać 23 proc.
Wysokość maksymalnych odsetek to zgodnie z Kodeksem Cywilnym czterokrotność stopy lombardowej NBP. Po ostatniej obniżce stóp przez Radę Polityki Pieniężnej (RPP) wynosi ona 5,75 proc., czyli oprocentowanie kredytu nie może być wyższe niż 23 proc. Tak wysokie stawki w praktyce pojawiają się głównie przy kartach kredytowych. Po ostatniej obniżce zmian musiało dokonać aż dziesięć banków, które miały karty z oprocentowaniem na poziomie 24-25 proc.

Sprawdziliśmy, jak szybko banki reagują na zmiany wprowadzane przez RPP, czyli jakie informacje o wysokości oprocentowania podają na swoich stronach internetowych czy na infolinii. Obniżki oprocentowania poniżej poziomu z przepisów antylichwiarskich udało się nam potwierdzić w Citibanku Handlowym, Banku BPH, Getin Banku, GE Money Banku i w Raiffeisen Banku - te instytucje sprawnie dostosowały się do zmian.
Nieco inna sytuacja jest w przypadku karty Visa Regata z Pekao, gdzie wysokość oprocentowania ustalona jest właśnie jako czterokrotność stopy lombardowej. W tym przypadku więc stawka zmienia się automatycznie. Niestety na stronie internetowej banku wciąż można znaleźć informację, że jej oprocentowanie wynosi 26 proc.

Zmian nie udało się zauważyć także w kilku innych instytucjach. Cetelem Bank, Kredyt Bank, Bank Millennium i Toyota Bank wciąż informują o oprocentowaniu kart tak, jakby RPP nie obniżyła stóp procentowych. Klienci tych banków nie mają jednak powodu do niepokoju, bo zgodnie z przepisami antylichwiarskimi jeśli odsetki są wyższe niż maksymalne, to i tak należą się odsetki maksymalne. Problem w tym, że z punktu widzenia klienta sprawdzenie, czy bank zmienił stopę procentową do naliczenia odsetek w odpowiednim czasie, może okazać się zbyt skomplikowane. Pozostaje mieć nadzieję, że banki, które nie informują o odpowiedniej obniżce oprocentowania, mają problem z komunikacją z klientami i z aktualizacją stron internetowych, a nie z przepisami polskiego prawa.

Pozostałe, nie wymienione powyżej banki mają karty, których oprocentowanie wciąż jest niższe niż czterokrotność stopy lombardowej. Dobra informacja jest taka, że i oni doczekają się obniżek. Kolejne cięcia stóp procentowych przez RPP będą bowiem dalej obniżać antylichwiarski limit. Prawdopodobne jest, że RPP zdecyduje się w tym roku na redukcję stóp o przynajmniej kolejne 0,75 punktu procentowego. To oznaczałoby, że czterokrotność stopy lombardowej będzie wynosić 20 proc., a taki limit dotknie już większości kart kredytowych w Polsce. Niestety jest też druga strona medalu. Na przełomie roku, zanim jeszcze banki natknęły się na antylichwiarski sufit, kilka z nich zdecydowało się na podwyższenie oprocentowania kart kredytowych. To pokazuje, że banki w ciężkich czasach szukają źródła dodatkowych dochodów. Można się więc spodziewać, że z jednej strony spadać będzie oprocentowanie tych droższych kart na skutek decyzji RPP, ale z drugiej bankowcy szukając możliwości dodatkowego zysku, podnosić będą oprocentowanie najtańszych kart, tych którym daleko jeszcze do maksymalnych odsetek. Obawiam się też, że w tym momencie banki zaczną szukać jeszcze innych dodatkowych dochodów związanych z plastikowymi pieniędzmi, i na przykład nie będą już tak chętnie wydawać ich za darmo.

Mateusz Ostrowski
analityk Open Finance

wp.pl

Lichwiarskie karty kredytowe

Rada Polityki Pieniężnej, obcinając stopy procentowe, zmienia też wysokość maksymalnych odsetek, które mogą pobierać banki. Zgodnie z antylichwiarskimi przepisami oprocentowanie kredytów nie może przekraczać 23 proc.
Wysokość maksymalnych odsetek to zgodnie z Kodeksem Cywilnym czterokrotność stopy lombardowej NBP. Po ostatniej obniżce stóp przez Radę Polityki Pieniężnej (RPP) wynosi ona 5,75 proc., czyli oprocentowanie kredytu nie może być wyższe niż 23 proc. Tak wysokie stawki w praktyce pojawiają się głównie przy kartach kredytowych. Po ostatniej obniżce zmian musiało dokonać aż dziesięć banków, które miały karty z oprocentowaniem na poziomie 24-25 proc.

Sprawdziliśmy, jak szybko banki reagują na zmiany wprowadzane przez RPP, czyli jakie informacje o wysokości oprocentowania podają na swoich stronach internetowych czy na infolinii. Obniżki oprocentowania poniżej poziomu z przepisów antylichwiarskich udało się nam potwierdzić w Citibanku Handlowym, Banku BPH, Getin Banku, GE Money Banku i w Raiffeisen Banku - te instytucje sprawnie dostosowały się do zmian.
Nieco inna sytuacja jest w przypadku karty Visa Regata z Pekao, gdzie wysokość oprocentowania ustalona jest właśnie jako czterokrotność stopy lombardowej. W tym przypadku więc stawka zmienia się automatycznie. Niestety na stronie internetowej banku wciąż można znaleźć informację, że jej oprocentowanie wynosi 26 proc.

Zmian nie udało się zauważyć także w kilku innych instytucjach. Cetelem Bank, Kredyt Bank, Bank Millennium i Toyota Bank wciąż informują o oprocentowaniu kart tak, jakby RPP nie obniżyła stóp procentowych. Klienci tych banków nie mają jednak powodu do niepokoju, bo zgodnie z przepisami antylichwiarskimi jeśli odsetki są wyższe niż maksymalne, to i tak należą się odsetki maksymalne. Problem w tym, że z punktu widzenia klienta sprawdzenie, czy bank zmienił stopę procentową do naliczenia odsetek w odpowiednim czasie, może okazać się zbyt skomplikowane. Pozostaje mieć nadzieję, że banki, które nie informują o odpowiedniej obniżce oprocentowania, mają problem z komunikacją z klientami i z aktualizacją stron internetowych, a nie z przepisami polskiego prawa.

Pozostałe, nie wymienione powyżej banki mają karty, których oprocentowanie wciąż jest niższe niż czterokrotność stopy lombardowej. Dobra informacja jest taka, że i oni doczekają się obniżek. Kolejne cięcia stóp procentowych przez RPP będą bowiem dalej obniżać antylichwiarski limit. Prawdopodobne jest, że RPP zdecyduje się w tym roku na redukcję stóp o przynajmniej kolejne 0,75 punktu procentowego. To oznaczałoby, że czterokrotność stopy lombardowej będzie wynosić 20 proc., a taki limit dotknie już większości kart kredytowych w Polsce. Niestety jest też druga strona medalu. Na przełomie roku, zanim jeszcze banki natknęły się na antylichwiarski sufit, kilka z nich zdecydowało się na podwyższenie oprocentowania kart kredytowych. To pokazuje, że banki w ciężkich czasach szukają źródła dodatkowych dochodów. Można się więc spodziewać, że z jednej strony spadać będzie oprocentowanie tych droższych kart na skutek decyzji RPP, ale z drugiej bankowcy szukając możliwości dodatkowego zysku, podnosić będą oprocentowanie najtańszych kart, tych którym daleko jeszcze do maksymalnych odsetek. Obawiam się też, że w tym momencie banki zaczną szukać jeszcze innych dodatkowych dochodów związanych z plastikowymi pieniędzmi, i na przykład nie będą już tak chętnie wydawać ich za darmo.

Mateusz Ostrowski
analityk Open Finance

wp.pl

Masz kredyt walutowy, nie wykonuj pochopnych ruchów

Jak w najbliższych miesiącach może zachowywać się kurs złotego?
Wśród analityków coraz częściej słychać głosy, że ostatnie zawirowania na rynku walutowym mają raczej charakter przejściowy, a spadki złotego – prędzej czy później – zostaną powstrzymane.

Jesteśmy już chyba blisko końca osłabienia złotego. Jeszcze w lutym–marcu można się spodziewać, że nasza waluta będzie słaba. W kolejnych miesiącach powinna nastąpić dynamiczna korekta – mówi Mikołaj Kusiakowski z TMS Brokers.
Nie możemy oczywiście założyć, że frank będzie kosztował 2 zł, a euro 3 zł. Jednak 4,1 zł za euro w połowie roku jest realne – dodaje.

Zdaniem analityka złoty może odrabiać straty, kiedy inwestorzy zaczną realizować duże zyski wynikające z ostatniego osłabienia naszej waluty.
Jeśli jedna instytucja zacznie to robić, ruszą za nią inne. To spowoduje lawinowe umocnienie złotego – mówi.

Poza tym zakładamy, że kryzys na rynku finansowym będzie powoli łagodzony. Trudno zakładać poprawę we wszystkich sferach, ale np. indeksy giełdowe powinny obronić dzisiejsze poziomy. Kolejnej fali spadków raczej nie będzie – dodaje Mikołaj Kusiakowski.

WNIOSEK: Analitycy nie są pewni, ale oczekują, że na wiosnę kurs złotego zacznie rosnąć

Czy można wierzyć w prognozy walutowe?

Przemysław Kwiecień, analityk X-Trade Brokers, zaleca jednak dużą ostrożność w traktowaniu prognoz walutowych.
Nie ma czegoś takiego jak prognozy walutowe. W przypadku kursów walut możemy mówić co najwyżej o oczekiwaniach – mówi.

Jego zdaniem, jeśli ktoś chce podejmować decyzje kredytowe na podstawie jakichś prognoz kursów walut, może się potem srodze rozczarować.

Według niego kredytobiorca nie powinien też sobie obecnie zaprzątać głowy np. prognozami makroekonomicznymi – bo rozwój sytuacji gospodarczej nie przekłada się wprost na kurs walutowy.

Szkoda zachodu, bo nie ma tutaj prostych zależności. To nie jest tak, że jeśli PKB wzrośnie o 3 proc., to złoty od razu się umocni – mówi.

Zdaniem Przemysława Kwietnia, podejmując decyzję, kredytobiorca musi być przede wszystkim świadomy ryzyka, na jakie się naraża przy pożyczce denominowanej w walutach.

WNIOSEK: Kredytobiorcy powinni z dużą rezerwą traktować wszelkie prognozy dotyczące rynku walutowego

Czy można sprzedać zadłużoną nieruchomość ? Co robić z kredytem we frankach ? Czy dziś jest dobry moment na zaciągniecie nowego kredytu walutowego ?

Katarzyna Wójcik-Adamska, Marek Chądzyński, Marcin Jaworski, Roman Grzyb
Więcej: Gazeta Prawna 6.02.2009 (26) - forsal.pl - str.A2-A3
Gazeta Prawna

Gazeta Prawna w internecie www.gazetaprawna.pl

Masz kredyt walutowy, nie wykonuj pochopnych ruchów

Jak w najbliższych miesiącach może zachowywać się kurs złotego?
Wśród analityków coraz częściej słychać głosy, że ostatnie zawirowania na rynku walutowym mają raczej charakter przejściowy, a spadki złotego – prędzej czy później – zostaną powstrzymane.

Jesteśmy już chyba blisko końca osłabienia złotego. Jeszcze w lutym–marcu można się spodziewać, że nasza waluta będzie słaba. W kolejnych miesiącach powinna nastąpić dynamiczna korekta – mówi Mikołaj Kusiakowski z TMS Brokers.
Nie możemy oczywiście założyć, że frank będzie kosztował 2 zł, a euro 3 zł. Jednak 4,1 zł za euro w połowie roku jest realne – dodaje.

Zdaniem analityka złoty może odrabiać straty, kiedy inwestorzy zaczną realizować duże zyski wynikające z ostatniego osłabienia naszej waluty.
Jeśli jedna instytucja zacznie to robić, ruszą za nią inne. To spowoduje lawinowe umocnienie złotego – mówi.

Poza tym zakładamy, że kryzys na rynku finansowym będzie powoli łagodzony. Trudno zakładać poprawę we wszystkich sferach, ale np. indeksy giełdowe powinny obronić dzisiejsze poziomy. Kolejnej fali spadków raczej nie będzie – dodaje Mikołaj Kusiakowski.

WNIOSEK: Analitycy nie są pewni, ale oczekują, że na wiosnę kurs złotego zacznie rosnąć

Czy można wierzyć w prognozy walutowe?

Przemysław Kwiecień, analityk X-Trade Brokers, zaleca jednak dużą ostrożność w traktowaniu prognoz walutowych.
Nie ma czegoś takiego jak prognozy walutowe. W przypadku kursów walut możemy mówić co najwyżej o oczekiwaniach – mówi.

Jego zdaniem, jeśli ktoś chce podejmować decyzje kredytowe na podstawie jakichś prognoz kursów walut, może się potem srodze rozczarować.

Według niego kredytobiorca nie powinien też sobie obecnie zaprzątać głowy np. prognozami makroekonomicznymi – bo rozwój sytuacji gospodarczej nie przekłada się wprost na kurs walutowy.

Szkoda zachodu, bo nie ma tutaj prostych zależności. To nie jest tak, że jeśli PKB wzrośnie o 3 proc., to złoty od razu się umocni – mówi.

Zdaniem Przemysława Kwietnia, podejmując decyzję, kredytobiorca musi być przede wszystkim świadomy ryzyka, na jakie się naraża przy pożyczce denominowanej w walutach.

WNIOSEK: Kredytobiorcy powinni z dużą rezerwą traktować wszelkie prognozy dotyczące rynku walutowego

Czy można sprzedać zadłużoną nieruchomość ? Co robić z kredytem we frankach ? Czy dziś jest dobry moment na zaciągniecie nowego kredytu walutowego ?

Katarzyna Wójcik-Adamska, Marek Chądzyński, Marcin Jaworski, Roman Grzyb
Więcej: Gazeta Prawna 6.02.2009 (26) - forsal.pl - str.A2-A3
Gazeta Prawna

Gazeta Prawna w internecie www.gazetaprawna.pl

Złoty w dołku, ale będzie lepiej

Ostatni miesiąc był bardzo trudny dla naszej waluty. Dawno spadek wartości złotego nie był tak dynamiczny. Choć ostatnie dwa dni były łaskawsze, to niektórzy eksperci już spekulują, że to dopiero początek. Wielu z nich uważa, że za euro przyjdzie nam płacić nawet 6 złotych. Padają głosy, że obecna sytuacja na rynku jest wynikiem spekulacji walutowych. W kraju brakowało ostatnio nowych danych, które miałyby zniechęcić do inwestycji w polską walutę.
Ostatni miesiąc był bardzo trudny dla naszej waluty. Dawno spadek wartości złotego nie był tak dynamiczny. Choć ostatnie dwa dni były łaskawsze, to niektórzy eksperci już spekulują, że to dopiero początek. Wielu z nich uważa, że za euro przyjdzie nam płacić nawet 6 złotych. Padają głosy, że obecna sytuacja na rynku jest wynikiem spekulacji walutowych. W kraju brakowało ostatnio nowych danych, które miałyby zniechęcić do inwestycji w polską walutę.
wp.pl | 06.02.2009 | 16:51

Złoty w dołku, ale będzie lepiej

Ostatni miesiąc był bardzo trudny dla naszej waluty. Dawno spadek wartości złotego nie był tak dynamiczny. Choć ostatnie dwa dni były łaskawsze, to niektórzy eksperci już spekulują, że to dopiero początek. Wielu z nich uważa, że za euro przyjdzie nam płacić nawet 6 złotych. Padają głosy, że obecna sytuacja na rynku jest wynikiem spekulacji walutowych. W kraju brakowało ostatnio nowych danych, które miałyby zniechęcić do inwestycji w polską walutę.
Ostatni miesiąc był bardzo trudny dla naszej waluty. Dawno spadek wartości złotego nie był tak dynamiczny. Choć ostatnie dwa dni były łaskawsze, to niektórzy eksperci już spekulują, że to dopiero początek. Wielu z nich uważa, że za euro przyjdzie nam płacić nawet 6 złotych. Padają głosy, że obecna sytuacja na rynku jest wynikiem spekulacji walutowych. W kraju brakowało ostatnio nowych danych, które miałyby zniechęcić do inwestycji w polską walutę.
wp.pl | 06.02.2009 | 16:51

NBP prognozuje: Ceny nieruchomości spadną o 20 procent

- Należy spodziewać się dalszego spadku cen na rynku nieruchomości, który wyniesie około 15-20 proc. - uważa prof. Jacek Łaszek, doradca kierujący Zespołem ds. Rynku Nieruchomości w Instytucie Ekonomicznym NBP.
- Jesteśmy w szczytowym punkcie fazy cyklu. Wygląda to tak, że mamy nadwyżkę niesprzedanych mieszkań, są wysokie ceny, dodatkowo - jako efekt zewnętrzny -  pojawiły się problemy z finansowaniem inwestycji oraz konsumentów  przez banki. Jeśli chodzi o prognozy to dostępne dane i prowadzone  przez nas analizy skłaniają do stwierdzenia, że nastąpi dalszy  spadek cen na rynku nieruchomości, który szacujemy na około 15-20  proc. - wyjaśnił Łaszek.

- Teoretycznie jest miejsce na większe spadki cen, ale sądzimy, że  deweloperzy będą działać racjonalnie, że większość  zdywersyfikowała produkcję i ma środki finansowe, aby przetrwać  złamanie. Znaczna część deweloperów to firmy, które przeżyły  poprzedni cykl w latach 2001-2002 i mają doświadczenie jak  działać. W III kwartale 2008 r. już zmniejszyła się liczba  pozwoleń na budowy i liczba budów nowo rozpoczynanych. W ciągu  2009 roku te tendencje nasilą się i będą kontynuowane jeszcze w  roku 2010. - dodaje pracownik NBP.
Łaszek ocenia, że ceny nieruchomości zaczną znów rosnąć około  roku 2012.

- Z naszych analiz wynika, że rozpoczyna się faza spadkowa, która  najprawdopodobniej potrwa 3-4 lata. W tym czasie większość  wybudowanych nieruchomości znajdzie nabywców. Około roku 2012  podaż może okazać się bardzo mała, a może nawet brak będzie nowych  mieszkań, co przy dość stabilnym popycie spowoduje, że ceny zaczną  rosnąć, deweloperzy zaczną +wchodzić na rynek+ z nowymi  mieszkaniami i zacznie się stopniowy wzrost cen - powiedział Łaszek.

Jego zdaniem dodatkowym impulsem będzie wejście do strefy euro, ale wtedy  trzeba będzie wprowadzać przepisy ostrożnościowe i zaostrzać  politykę mieszkaniową, aby nie mieć kolejnych problemów.
money.pl 2009-02-06 11:29:58

NBP prognozuje: Ceny nieruchomości spadną o 20 procent

- Należy spodziewać się dalszego spadku cen na rynku nieruchomości, który wyniesie około 15-20 proc. - uważa prof. Jacek Łaszek, doradca kierujący Zespołem ds. Rynku Nieruchomości w Instytucie Ekonomicznym NBP.
- Jesteśmy w szczytowym punkcie fazy cyklu. Wygląda to tak, że mamy nadwyżkę niesprzedanych mieszkań, są wysokie ceny, dodatkowo - jako efekt zewnętrzny -  pojawiły się problemy z finansowaniem inwestycji oraz konsumentów  przez banki. Jeśli chodzi o prognozy to dostępne dane i prowadzone  przez nas analizy skłaniają do stwierdzenia, że nastąpi dalszy  spadek cen na rynku nieruchomości, który szacujemy na około 15-20  proc. - wyjaśnił Łaszek.

- Teoretycznie jest miejsce na większe spadki cen, ale sądzimy, że  deweloperzy będą działać racjonalnie, że większość  zdywersyfikowała produkcję i ma środki finansowe, aby przetrwać  złamanie. Znaczna część deweloperów to firmy, które przeżyły  poprzedni cykl w latach 2001-2002 i mają doświadczenie jak  działać. W III kwartale 2008 r. już zmniejszyła się liczba  pozwoleń na budowy i liczba budów nowo rozpoczynanych. W ciągu  2009 roku te tendencje nasilą się i będą kontynuowane jeszcze w  roku 2010. - dodaje pracownik NBP.
Łaszek ocenia, że ceny nieruchomości zaczną znów rosnąć około  roku 2012.

- Z naszych analiz wynika, że rozpoczyna się faza spadkowa, która  najprawdopodobniej potrwa 3-4 lata. W tym czasie większość  wybudowanych nieruchomości znajdzie nabywców. Około roku 2012  podaż może okazać się bardzo mała, a może nawet brak będzie nowych  mieszkań, co przy dość stabilnym popycie spowoduje, że ceny zaczną  rosnąć, deweloperzy zaczną +wchodzić na rynek+ z nowymi  mieszkaniami i zacznie się stopniowy wzrost cen - powiedział Łaszek.

Jego zdaniem dodatkowym impulsem będzie wejście do strefy euro, ale wtedy  trzeba będzie wprowadzać przepisy ostrożnościowe i zaostrzać  politykę mieszkaniową, aby nie mieć kolejnych problemów.
money.pl 2009-02-06 11:29:58

Raport z rynku nieruchomości - styczeń 2009

Spadek cen nieruchomości oraz spadek oprocentowania rynkowego rekompensuje z nawiązką wzrost raty kredytowej związanej z wyższymi marżami. W efekcie rata nowego kredytu na zakup mieszkania o określonych parametrach może dziś być niższa - i to pomimo zaostrzenia warunków udzielania kredytów przez banki - niż rok temu - wynika z analizy Expandera.

Porównaliśmy wysokość raty na zakup mieszkania o powierzchni 60 m.kw. i średniej cenie za metr w wybranych miastach w styczniu 2009 roku i w styczniu 2008 roku. We wszystkich analizowanych miastach rata kredytu, zarówno w złotych, jak i we frankach, jest dziś niższa niż przed rokiem. W przypadku kredytu w złotych różnica sięga nawet 374 zł dla Sopotu, czy 284 zł dla Krakowa. Obniżenie raty to efekt spadku cen nieruchomości (w Krakowie o 11,44% r/r, w Sopocie o 10,73%) oraz obniżki stopy WIBOR (z poziomu 4,86% w styczniu 2008 r. do 0,53% w styczniu 2009 r.). Na drugim biegunie mamy wzrost marży ze średniego poziomu 1,29% w styczniu 2008 r. do 2,3% w styczniu 2009 r.

Wysokość rat kredytów zaciągniętych w złotych na zakup mieszkania o pow. 60 m2


Expander.pl

Niższa niż w przypadku kredytu zaciąganego przed rokiem jest też rata kredytu we frankach, chociaż tu różnica jest mniejsza niż dla złotych. Stopa LIBOR dla franka spadła co prawda z 2,76% w styczniu 2008 r. do 0,53% w styczniu 2009 r., jednak w tym samym czasie średnia marża podskoczyła z 1,57% do 4,2%. W efekcie dla Sopotu rata spadła o 268 zł, a dla Krakowa o 205 zł.

Jednocześnie jednak nie można pominąć tego, co stało się dziś z ratami kredytów zaciągniętych przed rokiem. Do wyliczeń przyjęliśmy aktualny poziom oprocentowania. W Sopocie rata spadła o 335 zł. W rzeczywistości zmiana może być jednak mniejsza, gdyż banki z opóźnieniem aktualizują wartość oprocentowania. W przypadku kredytów we frankach mamy z kolei wzrost raty z powodu wzrostu kursu walutowego. Maksymalnie, dla Sopotu, jest to 295 zł. W praktyce wzrost może być jednak większy z uwagi na opóźnienie w aktualizacji oprocentowania.

Stabilizacja oprocentowania

Średnie oprocentowanie nowoudzielanych kredytów we frankach wyniosło w styczniu 4,92%, a więc w porównaniu z grudniem prawie się nie zmieniło. Znacznie wzrosła jednak różnica między najniższą i najwyższą marżą. Główną tego przyczyną jest znaczny wzrost najwyższej marży, która podskoczyła z 5,6% aż do 7,6%. Tak wysoką marżę wprowadził do swojej oferty Multibank dla klientów, którzy nie skorzystali z promocji. Natomiast najniższą marżę oferował w styczniu Deutsche Bank i wynosiła ona 2,2%. W rezultacie różnica między najwyższą a najniższą marżą wzrosła w styczniu aż do 5,4 pkt. proc. z 3,8 pkt. proc. w grudniu.

W przypadku kredytów w złotych sytuacja wygląda podobnie. Również za sprawą Multibanku znacznie wzrosła najwyższa marża kredytowa. W grudniu wynosiła ona 5,78%, a w styczniu aż 6,6%. Natomiast najniższą marżę kredytów w złotych oferował Bank Pekao i wynosiła ona 1%. Daje to rozpiętość na poziomie 5,6 pkt. proc.(w grudniu 5 pkt. proc.), czyli jeszcze wyższą niż w przypadku kredytów we frankach.

Średnia marża dla kredytów w złotych wzrosła w porównaniu z grudniem z 2% do 2,3%. Mimo to średnie oprocentowanie kredytów w złotych spadło (z 8,53% do 8,24%) za sprawą znacznego obniżenia stopy WIBOR.


Expander.pl


Expander.pl

W kolejnych miesiącach średnie oprocentowanie kredytów będzie spadało. Część banków stosuje bowiem stawki bazowe (WIBOR, LIBOR) sprzed miesiąca, co zawyża średnie. Jeśli uwzględnimy bieżący poziom stóp rynkowych, to otrzymamy oprocentowanie kredytów we frankach na średnim poziomie 4,73%, a w złotych na średnim poziomie 7,16%.

Jeden bank pożyczy dwa razy więcej niż drugi

W styczniu, podobnie jak w grudniu, utrzymywała się bardzo duża rozpiętość między maksymalną kwotą, jaką gotowe są pożyczyć poszczególne banki. 4-osobowa rodzina o łącznym dochodzie netto na poziomie 3,5 tys. zł największy kredyt w złotych, na prawie 300 tys. zł, mogła uzyskać w BGŻ. Natomiast najbardziej restrykcyjny bank w przypadku kredytów w naszej walucie, GE Money Bank, był gotów pożyczyć tylko 128 tys. zł, zatem ponad dwukrotnie mniej niż BGŻ.

Podobnie wygląda sytuacja w przypadku kredytów we frankach. Największa kwotę deklarował Polbank - 262 tys. zł - a najmniejszą deklarowały mBank i Multibank, zaledwie 96 tys. zł. Z praktyki doradców Expandera wynika jednak, że uzyskanie kredytów mieszkaniowych w Polbanku jest obecnie bardzo trudne. Niska maksymalna zdolność badanej rodziny w mBanku i Multibanku wynika z kolej z najbardziej restrykcyjnego na rynku sposobu jej wyliczania (klient musi posiadać o połowę wyższa zdolność kredytową niż wynosi wnioskowana kwota kredytu w złotych).

Średnia zdolność kredytowa w złotych wyniosła w styczniu 203 tys. zł. Nieznacznie wzrosła więc w porównaniu z grudniem, kiedy wynosiła 195 tys. zł. Natomiast średnia zdolność we frankach spadła. W styczniu wyniosła 160 tys. zł a w grudniu 170 tys. zł.


Expander.pl
Franki z wkładem własnym

W styczniu niewiele zmieniło się natomiast pod względem wysokości wymaganego przez banki wkładu własnego. W dalszym ciągu, aby uzyskać kredyt we frankach, z kilkoma wyjątkami, trzeba było posiadać przynajmniej 20% środków własnych. Wciąż jednak można było wskazać banki, które udzielają kredytów we frankach osobom nie posiadającym wkładu własnego. Były to Deutsche Bank, DnB Nord, i Polbank. Do tego grona powróciły również mBank i Multibank, które po tym, jak w końcu listopada zaostrzyły wymagania do 20% wkładu własnego, w styczniu powróciły do udzielania kredytów na 100% wartości nieruchomości. Oferta była jednak dostępna tylko dla wąskiej grupy klientów. W Deutsche Banku i DnB Nord można uzyskać kredyt nawet na ponad 100% wartości nieruchomości, jeżeli kredytobiorca osiągał stosunkowo wysokie dochody (w DB 12 tys. zł netto, a w DnB Nord 10 tys. zł netto). mBank i Multibank stosowały z kolei wspominany wcześniej bardzo rygorystyczny sposób wyliczania zdolności kredytowej dla franka. Natomiast Polbank oficjalnie nieprzerwanie udziela kredytów na 100% wartości nieruchomości. W praktyce uzyskanie takiego kredytu w Polbanku nie jest jednak łatwe.

Śladem mBanku i Multibanku, które zmniejszyły wysokość wymaganego wkładu własnego, nie poszły jednak inne banki. Nie złagodził wymagań nawet BGŻ, który udziela kredytów we frankach tylko osobom, które posiadają aż 45% wkładu własnego.

Znacznie łagodniejsze wymagania mają banki w przypadku kredytów w złotych. Podobnie, jak w grudniu, ponad połowa banków udziela kredytów bez wkładu własnego. Obecnie aż w sześciu bankach istnieje możliwość zaciągniecie kredytu na ponad 100% wartości nieruchomości. Wkładu własnego przekraczającego 20% wymagają jedynie Invest Bank i Raiffeisen.


Expander.pl Piątek, 6 lutego (09:11)
interia.pl

Raport z rynku nieruchomości - styczeń 2009

Spadek cen nieruchomości oraz spadek oprocentowania rynkowego rekompensuje z nawiązką wzrost raty kredytowej związanej z wyższymi marżami. W efekcie rata nowego kredytu na zakup mieszkania o określonych parametrach może dziś być niższa - i to pomimo zaostrzenia warunków udzielania kredytów przez banki - niż rok temu - wynika z analizy Expandera.

Porównaliśmy wysokość raty na zakup mieszkania o powierzchni 60 m.kw. i średniej cenie za metr w wybranych miastach w styczniu 2009 roku i w styczniu 2008 roku. We wszystkich analizowanych miastach rata kredytu, zarówno w złotych, jak i we frankach, jest dziś niższa niż przed rokiem. W przypadku kredytu w złotych różnica sięga nawet 374 zł dla Sopotu, czy 284 zł dla Krakowa. Obniżenie raty to efekt spadku cen nieruchomości (w Krakowie o 11,44% r/r, w Sopocie o 10,73%) oraz obniżki stopy WIBOR (z poziomu 4,86% w styczniu 2008 r. do 0,53% w styczniu 2009 r.). Na drugim biegunie mamy wzrost marży ze średniego poziomu 1,29% w styczniu 2008 r. do 2,3% w styczniu 2009 r.

Wysokość rat kredytów zaciągniętych w złotych na zakup mieszkania o pow. 60 m2


Expander.pl

Niższa niż w przypadku kredytu zaciąganego przed rokiem jest też rata kredytu we frankach, chociaż tu różnica jest mniejsza niż dla złotych. Stopa LIBOR dla franka spadła co prawda z 2,76% w styczniu 2008 r. do 0,53% w styczniu 2009 r., jednak w tym samym czasie średnia marża podskoczyła z 1,57% do 4,2%. W efekcie dla Sopotu rata spadła o 268 zł, a dla Krakowa o 205 zł.

Jednocześnie jednak nie można pominąć tego, co stało się dziś z ratami kredytów zaciągniętych przed rokiem. Do wyliczeń przyjęliśmy aktualny poziom oprocentowania. W Sopocie rata spadła o 335 zł. W rzeczywistości zmiana może być jednak mniejsza, gdyż banki z opóźnieniem aktualizują wartość oprocentowania. W przypadku kredytów we frankach mamy z kolei wzrost raty z powodu wzrostu kursu walutowego. Maksymalnie, dla Sopotu, jest to 295 zł. W praktyce wzrost może być jednak większy z uwagi na opóźnienie w aktualizacji oprocentowania.

Stabilizacja oprocentowania

Średnie oprocentowanie nowoudzielanych kredytów we frankach wyniosło w styczniu 4,92%, a więc w porównaniu z grudniem prawie się nie zmieniło. Znacznie wzrosła jednak różnica między najniższą i najwyższą marżą. Główną tego przyczyną jest znaczny wzrost najwyższej marży, która podskoczyła z 5,6% aż do 7,6%. Tak wysoką marżę wprowadził do swojej oferty Multibank dla klientów, którzy nie skorzystali z promocji. Natomiast najniższą marżę oferował w styczniu Deutsche Bank i wynosiła ona 2,2%. W rezultacie różnica między najwyższą a najniższą marżą wzrosła w styczniu aż do 5,4 pkt. proc. z 3,8 pkt. proc. w grudniu.

W przypadku kredytów w złotych sytuacja wygląda podobnie. Również za sprawą Multibanku znacznie wzrosła najwyższa marża kredytowa. W grudniu wynosiła ona 5,78%, a w styczniu aż 6,6%. Natomiast najniższą marżę kredytów w złotych oferował Bank Pekao i wynosiła ona 1%. Daje to rozpiętość na poziomie 5,6 pkt. proc.(w grudniu 5 pkt. proc.), czyli jeszcze wyższą niż w przypadku kredytów we frankach.

Średnia marża dla kredytów w złotych wzrosła w porównaniu z grudniem z 2% do 2,3%. Mimo to średnie oprocentowanie kredytów w złotych spadło (z 8,53% do 8,24%) za sprawą znacznego obniżenia stopy WIBOR.


Expander.pl


Expander.pl

W kolejnych miesiącach średnie oprocentowanie kredytów będzie spadało. Część banków stosuje bowiem stawki bazowe (WIBOR, LIBOR) sprzed miesiąca, co zawyża średnie. Jeśli uwzględnimy bieżący poziom stóp rynkowych, to otrzymamy oprocentowanie kredytów we frankach na średnim poziomie 4,73%, a w złotych na średnim poziomie 7,16%.

Jeden bank pożyczy dwa razy więcej niż drugi

W styczniu, podobnie jak w grudniu, utrzymywała się bardzo duża rozpiętość między maksymalną kwotą, jaką gotowe są pożyczyć poszczególne banki. 4-osobowa rodzina o łącznym dochodzie netto na poziomie 3,5 tys. zł największy kredyt w złotych, na prawie 300 tys. zł, mogła uzyskać w BGŻ. Natomiast najbardziej restrykcyjny bank w przypadku kredytów w naszej walucie, GE Money Bank, był gotów pożyczyć tylko 128 tys. zł, zatem ponad dwukrotnie mniej niż BGŻ.

Podobnie wygląda sytuacja w przypadku kredytów we frankach. Największa kwotę deklarował Polbank - 262 tys. zł - a najmniejszą deklarowały mBank i Multibank, zaledwie 96 tys. zł. Z praktyki doradców Expandera wynika jednak, że uzyskanie kredytów mieszkaniowych w Polbanku jest obecnie bardzo trudne. Niska maksymalna zdolność badanej rodziny w mBanku i Multibanku wynika z kolej z najbardziej restrykcyjnego na rynku sposobu jej wyliczania (klient musi posiadać o połowę wyższa zdolność kredytową niż wynosi wnioskowana kwota kredytu w złotych).

Średnia zdolność kredytowa w złotych wyniosła w styczniu 203 tys. zł. Nieznacznie wzrosła więc w porównaniu z grudniem, kiedy wynosiła 195 tys. zł. Natomiast średnia zdolność we frankach spadła. W styczniu wyniosła 160 tys. zł a w grudniu 170 tys. zł.


Expander.pl
Franki z wkładem własnym

W styczniu niewiele zmieniło się natomiast pod względem wysokości wymaganego przez banki wkładu własnego. W dalszym ciągu, aby uzyskać kredyt we frankach, z kilkoma wyjątkami, trzeba było posiadać przynajmniej 20% środków własnych. Wciąż jednak można było wskazać banki, które udzielają kredytów we frankach osobom nie posiadającym wkładu własnego. Były to Deutsche Bank, DnB Nord, i Polbank. Do tego grona powróciły również mBank i Multibank, które po tym, jak w końcu listopada zaostrzyły wymagania do 20% wkładu własnego, w styczniu powróciły do udzielania kredytów na 100% wartości nieruchomości. Oferta była jednak dostępna tylko dla wąskiej grupy klientów. W Deutsche Banku i DnB Nord można uzyskać kredyt nawet na ponad 100% wartości nieruchomości, jeżeli kredytobiorca osiągał stosunkowo wysokie dochody (w DB 12 tys. zł netto, a w DnB Nord 10 tys. zł netto). mBank i Multibank stosowały z kolei wspominany wcześniej bardzo rygorystyczny sposób wyliczania zdolności kredytowej dla franka. Natomiast Polbank oficjalnie nieprzerwanie udziela kredytów na 100% wartości nieruchomości. W praktyce uzyskanie takiego kredytu w Polbanku nie jest jednak łatwe.

Śladem mBanku i Multibanku, które zmniejszyły wysokość wymaganego wkładu własnego, nie poszły jednak inne banki. Nie złagodził wymagań nawet BGŻ, który udziela kredytów we frankach tylko osobom, które posiadają aż 45% wkładu własnego.

Znacznie łagodniejsze wymagania mają banki w przypadku kredytów w złotych. Podobnie, jak w grudniu, ponad połowa banków udziela kredytów bez wkładu własnego. Obecnie aż w sześciu bankach istnieje możliwość zaciągniecie kredytu na ponad 100% wartości nieruchomości. Wkładu własnego przekraczającego 20% wymagają jedynie Invest Bank i Raiffeisen.


Expander.pl Piątek, 6 lutego (09:11)
interia.pl

Spółdzielnie mogą zażądać 9 mld zł odszkodowań

Od momentu wydania przez Trybunał Konstytucyjny wyroku w sprawie przekształceń lokali spółdzielczych, czyli od 17 grudnia 2008 r., wiele spółdzielni zapowiada, że będą dochodzić odszkodowań od Skarbu Państwa. Jak podkreśla Ryszard Jajszczyk, dyrektor Biura Związku Rewizyjnego Spółdzielni Mieszkaniowych RP, do tej pory na podstawie nowych zasad spółdzielnie przekształciły na własność ponad pół miliona mieszkań.

- Spółdzielnie straciły około 15 tys. zł na przekształceniu jednego mieszkania. Daje to ok. 9 mld zł - podkreśla.

Rekompensata za wywłaszczenie

O tym, że podczas przenoszenia odrębnej własności lokali na członków dochodziło do bezpodstawnego uszczuplenia majątku spółdzielni, przesądził Trybunał. Uznał, że spółdzielnie w zamian za utratę prawa własności lokali w momencie przekształcenia powinny dostawać ekwiwalent. Nie jest nim jednak zwrot faktycznych kosztów budowy nieruchomości. Dlatego niektóre spółdzielnie zaczynają liczyć kwoty utracone na skutek niekonstytucyjnych zapisów ustawy i szykują pozwy o odszkodowania, które miałby wypłacić Skarb Państwa. Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa oszacowała, że poniosła stratę 20 mln zł, SM w Tczewie 40 mln zł, a Poznańska Spółdzielnia Mieszkaniowa twierdzi, że zwróci się o 160 mln zł odszkodowania.

- Pozew będzie zgodny z interesem spółdzielni, bowiem taka kwota wpłynęłaby do spółdzielni na jej fundusz remontowy, gdyby obowiązywały poprzednie zasady przekształceń - wyjaśnia Michał Tokłowicz, wiceprezes Poznańskiej Spółdzielni Mieszkaniowej.

Podstawę prawną do występowania z takim roszczeniem daje art. 4171 par. 1 kodeksu cywilnego. Przewiduje on, że jeżeli szkoda została wyrządzona przez wydanie aktu normatywnego, jej naprawienia można żądać po stwierdzeniu we właściwym postępowaniu niezgodności tego aktu z konstytucją, umową międzynarodową lub ustawą.

Co będzie musiała udowodnić spółdzielnia, by uzyskać odszkodowanie? Jaką metodologię przyjęły spółdzielnie przy obliczaniu wysokości strat finansowych? Za jakie lokale będzie przysługiwała ewentualna rekompensata?

Adam Makosz

Więcej: Gazeta Prawna 6.02.2009 (26) - str.11

Spółdzielnie mogą zażądać 9 mld zł odszkodowań

Od momentu wydania przez Trybunał Konstytucyjny wyroku w sprawie przekształceń lokali spółdzielczych, czyli od 17 grudnia 2008 r., wiele spółdzielni zapowiada, że będą dochodzić odszkodowań od Skarbu Państwa. Jak podkreśla Ryszard Jajszczyk, dyrektor Biura Związku Rewizyjnego Spółdzielni Mieszkaniowych RP, do tej pory na podstawie nowych zasad spółdzielnie przekształciły na własność ponad pół miliona mieszkań.

- Spółdzielnie straciły około 15 tys. zł na przekształceniu jednego mieszkania. Daje to ok. 9 mld zł - podkreśla.

Rekompensata za wywłaszczenie

O tym, że podczas przenoszenia odrębnej własności lokali na członków dochodziło do bezpodstawnego uszczuplenia majątku spółdzielni, przesądził Trybunał. Uznał, że spółdzielnie w zamian za utratę prawa własności lokali w momencie przekształcenia powinny dostawać ekwiwalent. Nie jest nim jednak zwrot faktycznych kosztów budowy nieruchomości. Dlatego niektóre spółdzielnie zaczynają liczyć kwoty utracone na skutek niekonstytucyjnych zapisów ustawy i szykują pozwy o odszkodowania, które miałby wypłacić Skarb Państwa. Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa oszacowała, że poniosła stratę 20 mln zł, SM w Tczewie 40 mln zł, a Poznańska Spółdzielnia Mieszkaniowa twierdzi, że zwróci się o 160 mln zł odszkodowania.

- Pozew będzie zgodny z interesem spółdzielni, bowiem taka kwota wpłynęłaby do spółdzielni na jej fundusz remontowy, gdyby obowiązywały poprzednie zasady przekształceń - wyjaśnia Michał Tokłowicz, wiceprezes Poznańskiej Spółdzielni Mieszkaniowej.

Podstawę prawną do występowania z takim roszczeniem daje art. 4171 par. 1 kodeksu cywilnego. Przewiduje on, że jeżeli szkoda została wyrządzona przez wydanie aktu normatywnego, jej naprawienia można żądać po stwierdzeniu we właściwym postępowaniu niezgodności tego aktu z konstytucją, umową międzynarodową lub ustawą.

Co będzie musiała udowodnić spółdzielnia, by uzyskać odszkodowanie? Jaką metodologię przyjęły spółdzielnie przy obliczaniu wysokości strat finansowych? Za jakie lokale będzie przysługiwała ewentualna rekompensata?

Adam Makosz

Więcej: Gazeta Prawna 6.02.2009 (26) - str.11

BPH kupił od Pekao nieruchomość za 138,2 mln zł

Bank BPH podpisał z Bankiem Pekao SA umowę w sprawie zakupu za 138,2 mln zł nieruchomości w Warszawie, która ma być wykorzystywana jako warszawska centrala banku.
BPH kupił budynek zlokalizowany przy ulicy Towarowej w Warszawie. Po podziale Bank BPH wynajmował część tego budynku od Pekao i używał jako warszawską centralę.
interia.pl Piątek, 6 lutego (17:14)

BPH kupił od Pekao nieruchomość za 138,2 mln zł

Bank BPH podpisał z Bankiem Pekao SA umowę w sprawie zakupu za 138,2 mln zł nieruchomości w Warszawie, która ma być wykorzystywana jako warszawska centrala banku.
BPH kupił budynek zlokalizowany przy ulicy Towarowej w Warszawie. Po podziale Bank BPH wynajmował część tego budynku od Pekao i używał jako warszawską centralę.
interia.pl Piątek, 6 lutego (17:14)

Każdy chce być właścicielem

Poprawa sytuacji na rynku mieszkaniowym uzależniona jest przed wszystkim od zachowań sektora bankowego. Kredyty hipoteczne gwarantują wielu osobom dostęp do pieniędzy i tym samym umożliwiają zakup mieszkania. W Polsce wynajem mieszkania bardzo często traktowany jest jako forma zastępcza, tymczasowa.

Zdecydowana większość osób dąży do uzyskania prawa własności do lokalu (mowa tu o osobach, które rozpoczęły już samodzielne życie i których sytuacja finansowa pozwala na taki krok). Przywiązanie do własności sprawia, że zainteresowanie zakupem mieszkania w Polsce jest bardzo duże. Realizacja zamierzeń związanych z zakupem mieszkania zależeć będzie od podaży mieszkań oraz dostępności kredytów.

Z przeprowadzonej wśród 30 banków ankiety NBP wynika, że w ostatnim kwartale 2008 roku ponad 86 proc. banków zaostrzyło kryteria udzielania kredytów. 90 proc. banków podniosło marże i ograniczyło maksymalny poziom LTV. Banki wymagały też wyższego poziomu zabezpieczenia aniżeli w III kwartale 2008 roku. Zdecydowana większość banków (70 proc.) odczuła spadek popytu na kredyty mieszkaniowe, natomiast 20 proc. banków zaobserwowało wzrost popytu. Ostatni kwartał 2008 roku rzeczywiście przyniósł duże zmiany w polityce kredytowej, a przede wszystkim niepewność co do dalszej sytuacji na światowym rynku.

Ciężko obecnie przewidzieć, jaka będzie koniunktura na polskim rynku, a to sprawia, że trudno odzyskać podmiotom wzajemne zaufanie. Okazuje się, że tym razem rynkowi nie pomagają nawet decyzje Rady Polityki Pieniężnej.

27 listopada stopa referencyjna wynosiła 5,75 proc., dziś w związku z ostatnią obniżką, która miała miejsce 28 stycznia stopa ta wynosi 4,25 proc. Tak więc w ciągu ponad dwóch miesięcy główna stopa procentowa obniżyła się o 175 punktów bazowych. Z opóźnieniem zmniejsza się też najważniejszy wskaźnik kosztu pieniądza na rynku międzybankowym (WIBOR). Okazuje się jednak, że obniżki wcale nie oznaczają tańszego kredytu. Nowi kredytobiorcy, o ile spełnią wymagania banków, muszą się liczyć z wyższymi marżami. Tak więc na tańsze kredyty trzeba będzie jeszcze poczekać. Same banki przyznają, że w I kwartale 2009 roku spodziewają się dalszego, choć już słabszego, zaostrzenia polityki kredytowej. To pogłębi spadek popytu na nie i w konsekwencji negatywnie wpłynie na rynek mieszkaniowy. Obniżka stóp może więc cieszyć tych, którzy już zaciągnęli kredyty w złotych. Dla nich koszt obsługi kredytu rzeczywiście się zmniejszył.

Małgorzata Kędzierska

Analityk rynku nieruchomości Wynajem.pl

Sobota, 7 lutego (06:00)

interia.p-l

Każdy chce być właścicielem

Poprawa sytuacji na rynku mieszkaniowym uzależniona jest przed wszystkim od zachowań sektora bankowego. Kredyty hipoteczne gwarantują wielu osobom dostęp do pieniędzy i tym samym umożliwiają zakup mieszkania. W Polsce wynajem mieszkania bardzo często traktowany jest jako forma zastępcza, tymczasowa.

Zdecydowana większość osób dąży do uzyskania prawa własności do lokalu (mowa tu o osobach, które rozpoczęły już samodzielne życie i których sytuacja finansowa pozwala na taki krok). Przywiązanie do własności sprawia, że zainteresowanie zakupem mieszkania w Polsce jest bardzo duże. Realizacja zamierzeń związanych z zakupem mieszkania zależeć będzie od podaży mieszkań oraz dostępności kredytów.

Z przeprowadzonej wśród 30 banków ankiety NBP wynika, że w ostatnim kwartale 2008 roku ponad 86 proc. banków zaostrzyło kryteria udzielania kredytów. 90 proc. banków podniosło marże i ograniczyło maksymalny poziom LTV. Banki wymagały też wyższego poziomu zabezpieczenia aniżeli w III kwartale 2008 roku. Zdecydowana większość banków (70 proc.) odczuła spadek popytu na kredyty mieszkaniowe, natomiast 20 proc. banków zaobserwowało wzrost popytu. Ostatni kwartał 2008 roku rzeczywiście przyniósł duże zmiany w polityce kredytowej, a przede wszystkim niepewność co do dalszej sytuacji na światowym rynku.

Ciężko obecnie przewidzieć, jaka będzie koniunktura na polskim rynku, a to sprawia, że trudno odzyskać podmiotom wzajemne zaufanie. Okazuje się, że tym razem rynkowi nie pomagają nawet decyzje Rady Polityki Pieniężnej.

27 listopada stopa referencyjna wynosiła 5,75 proc., dziś w związku z ostatnią obniżką, która miała miejsce 28 stycznia stopa ta wynosi 4,25 proc. Tak więc w ciągu ponad dwóch miesięcy główna stopa procentowa obniżyła się o 175 punktów bazowych. Z opóźnieniem zmniejsza się też najważniejszy wskaźnik kosztu pieniądza na rynku międzybankowym (WIBOR). Okazuje się jednak, że obniżki wcale nie oznaczają tańszego kredytu. Nowi kredytobiorcy, o ile spełnią wymagania banków, muszą się liczyć z wyższymi marżami. Tak więc na tańsze kredyty trzeba będzie jeszcze poczekać. Same banki przyznają, że w I kwartale 2009 roku spodziewają się dalszego, choć już słabszego, zaostrzenia polityki kredytowej. To pogłębi spadek popytu na nie i w konsekwencji negatywnie wpłynie na rynek mieszkaniowy. Obniżka stóp może więc cieszyć tych, którzy już zaciągnęli kredyty w złotych. Dla nich koszt obsługi kredytu rzeczywiście się zmniejszył.

Małgorzata Kędzierska

Analityk rynku nieruchomości Wynajem.pl

Sobota, 7 lutego (06:00)

interia.p-l

W kryzysie nadzieja dla infrastruktury

Jednym z największych mankamentów naszego kraju jako miejsca dla inwestorów jest słaba infrastruktura. Ale to może ulec zmianie... dzięki kryzysowi. Pod jednym warunkiem - że uda się inwestycjom zapewnić finansowanie.

Ostanio o polskiej infrastrukturze napisano już setki artykułów, toczyły się dyskusje i organizowano panele. Nic dziwnego, mało jest krajów w UE o tak fatalnych drogach, zaniedbanej sieci kolejowej, gazowej sieci pełnej wielkich białych plam czy niewydolnej, od dziesięcioleci nie modernizowanej, awaryjnej energetycznej sieci przesyłowej. A przecież nie możemy wszystkich niedostatków w tej dziedzinie przypisać zapóźnieniom zawinionym przez komunizm czy trudnym warunkom geograficznym.

W końcu mamy kraj w większości równinny, a wolny rynek od prawie 20 lat.

Od lat o poprawę sytuacji walczy Towarzystwo Rozwoju Infrastruktury ProLinea skupiające podmioty, które chcą inicjować działania na rzecz rozwoju inwestycji infrastrukturalnych w Polsce. Jednak przeszkadza złe prawo, niechęć, lęki i opór mieszkańców, a czasem po prostu brak pieniędzy.

Paradoksalnie szansę na poprawę stanu infrastruktury może teraz stworzyć kryzys finansowy i gospodarczy. Jeszcze do niedawna ceny towarów i usług sięgały zenitu.

Podczas gdy kilka lat temu kilometr autostrady budowano za dwa miliony euro, to teraz firmy budowlane żądały wielokrotność tej liczby. Podobnie było z materiałami - tona asfaltu czy cementu zdrożała w ciągu kilku lat kilkakrotnie.

Dużo dotkliwszy był brak fachowców.

Ci najlepsi wyjechali za granicę, pozostali szukali lepiej płatnej pracy. Nic więc dziwnego, że rządy poważnie zastanawiały się, skąd wziąć ludzi do pracy. Wydawało się, że nasze drogi będą budowali Chińczycy lub Wietnamczycy.

Tymczasem teraz sytuacja uległa całkowitemu odwróceniu.

W kryzysie nadzieja?

Po pierwsze ze względu na kryzys finansowy i związany z tym utrudniony dostęp do kredytu mało kogo stać duże inwestycje infrastrukturalne. Mniejszy popyt na towary spowodował spadek ich cen. Stal zbrojeniowa, cement czy beton dawno nie były już tak tanie. Kryzys spowodował pojawienie się na rynku większej liczby specjalistów, zwłaszcza że jedną z pierwszych branż, jaką dosięgnęły problemy, jest budowlanka mieszkaniowa. Developerzy wstrzymują rozpoczęcie nowych budów, wykańczane są już tylko te, których pozostawienie naraziłoby na zniszczenia.

Zdaniem prof. Michała Kuleszy, jednego ze współautorów reformy samorządowej rządu Jerzego Buzka, taką sytuację na rynku pracy mogą wykorzystać samorządy, które niejako przy okazji mogą rozwiązać dwa problemy.

- Nie tylko mogą, ale i powinny. Na przykład kwestie inwestycji - należy rozpocząć takie, które będą dawały nowe miejsca pracy, np. drogi, infrastruktura. Dzięki nim samorządy nie tylko stworzą miejsca pracy, ale i polepszą życie mieszkańców. Co ważne, zyski będzie można zbierać natychmiast, gdy tylko poprawi się koniunktura - uważa prof. Kulesza. (Szerzej o roli samorządu jako inwestora w tekście "Inwestor z urzędu" - s. 58).

Jednak czy kryzys uda się wykorzystać na unowocześnienie infrastruktury? Niestety, możliwe jest, że kasy miast, pozbawione wpływów z kurczącej się gospodarki, będą świeciły pustkami. Pozostaje więc udanie się "po prośbie" do banków.

- We wszystkich branżach widać problem z pieniędzmi na inwestycje. Otrzymają je te firmy, których projekty inwestycyjne będą najwyżej ocenione - uważa Krzysztof Rozen, szef zespołu ds. energii i zasobów naturalnych w firmie doradczej KPMG.

- Po pierwsze na rynku jest mało pieniędzy, banki "oglądają" więc każdą złotówkę.

To także oznacza, że rywalizacja wśród firm, które chcą wziąć pożyczkę, jest także bardzo duża. Kredyty otrzymują inwestycje o najwyższej i szybkiej stopie zwrotu, a w przypadku infrastrukturalnych regułą nie jest błyskawiczny zwrot - podkreśla nasz rozmówca.

Jakie więc warunki musi spełnić firma, która ubiega się o pożyczkę? Kluczowe warunki to ustabilizowana pozycja kredytobiorcy oraz świetnie udokumentowany i przygotowany projekt. Zwłaszcza to ostatnie kryterium ma większe niż do niedawna znaczenie. To klient musi przygotować projekt i praktycznie udowodnić, że rzeczywiście jest on opłacalny.

Kłody pod druty

Mimo że inwestycje infrastrukturalne są kluczowe dla rozwoju kraju, to pod nogi chcących je realizować rzucane są kłody.

Największy problem związany jest z aspektami prawnymi inwestycji.

- Obowiązujące regulacje prawne, w odniesieniu do prowadzonej przez Gaz- System działalności, poprzez nadmierne ich zróżnicowanie i zawiłość utrudniają zarówno funkcjonowanie, jak i przyszłe planowanie inwestycji - przyznaje prezes potentata Igor Wasilewski.

Jako przykład może służyć dostęp do już eksploatowanych gazociągów.

- Problemy te wynikają często z niewłaściwie uregulowanego stanu prawnego, jako spuścizny po minionych epokach, i związanego z tym utrudnionego dostępu do urządzeń gazowych. Rozwiązanie tego problemu w znacznym zakresie możliwe byłoby przez dostosowanie zmian w Kodeksie Cywilnym - służebności przesyłu (która weszła w życie 1 sierpnia 2008 r.) - z przepisami Ustawy o gospodarce nieruchomościami, która też wymaga dostosowania do obecnych realiów gospodarczych i technicznych - wyjaśnia prezes Wasilewski.

Ale to przecież nie problem operatora.

- Istotną dla naszej spółki sprawą są także opłaty za usytuowanie naszej infrastruktury na terenach należących do państwa, wynikające m.in. z Ustawy o ochronie gruntów rolnych i leśnych, Ustawy o lasach lub ustawy Prawo wodne - dodaje nasz rozmówca.

Wszystkich zainteresowanych chcących inwestować w infrastrukturę denerwują także przepisy Ustawy o zagospodarowaniu i planowaniu przestrzennym, które komplikują procedury planowania, lokalizowania oraz uzgadniania projektowanych inwestycji liniowych. Realizacja inwestycji trwa długo, ponieważ ustawa Prawo zamówień publicznych dopuszcza możliwość wielokrotnego odwoływania się od decyzji oraz ich zaskarżania, przez co wstrzymywany jest wybór wykonawców.

- Z naszego punktu widzenia niezbędne do właściwego rozwoju infrastruktury jest usprawnienie i uproszczenie procesu budowlanego inwestycji liniowych, takich jak gazociągi, co wiąże się z koniecznością wprowadzenia zmian w ustawie Prawo budowlane - wyjaśnia prezes Wasilewski.

Dariusz Malinowski Sobota, 7 lutego (06:00)

W kryzysie nadzieja dla infrastruktury

Jednym z największych mankamentów naszego kraju jako miejsca dla inwestorów jest słaba infrastruktura. Ale to może ulec zmianie... dzięki kryzysowi. Pod jednym warunkiem - że uda się inwestycjom zapewnić finansowanie.

Ostanio o polskiej infrastrukturze napisano już setki artykułów, toczyły się dyskusje i organizowano panele. Nic dziwnego, mało jest krajów w UE o tak fatalnych drogach, zaniedbanej sieci kolejowej, gazowej sieci pełnej wielkich białych plam czy niewydolnej, od dziesięcioleci nie modernizowanej, awaryjnej energetycznej sieci przesyłowej. A przecież nie możemy wszystkich niedostatków w tej dziedzinie przypisać zapóźnieniom zawinionym przez komunizm czy trudnym warunkom geograficznym.

W końcu mamy kraj w większości równinny, a wolny rynek od prawie 20 lat.

Od lat o poprawę sytuacji walczy Towarzystwo Rozwoju Infrastruktury ProLinea skupiające podmioty, które chcą inicjować działania na rzecz rozwoju inwestycji infrastrukturalnych w Polsce. Jednak przeszkadza złe prawo, niechęć, lęki i opór mieszkańców, a czasem po prostu brak pieniędzy.

Paradoksalnie szansę na poprawę stanu infrastruktury może teraz stworzyć kryzys finansowy i gospodarczy. Jeszcze do niedawna ceny towarów i usług sięgały zenitu.

Podczas gdy kilka lat temu kilometr autostrady budowano za dwa miliony euro, to teraz firmy budowlane żądały wielokrotność tej liczby. Podobnie było z materiałami - tona asfaltu czy cementu zdrożała w ciągu kilku lat kilkakrotnie.

Dużo dotkliwszy był brak fachowców.

Ci najlepsi wyjechali za granicę, pozostali szukali lepiej płatnej pracy. Nic więc dziwnego, że rządy poważnie zastanawiały się, skąd wziąć ludzi do pracy. Wydawało się, że nasze drogi będą budowali Chińczycy lub Wietnamczycy.

Tymczasem teraz sytuacja uległa całkowitemu odwróceniu.

W kryzysie nadzieja?

Po pierwsze ze względu na kryzys finansowy i związany z tym utrudniony dostęp do kredytu mało kogo stać duże inwestycje infrastrukturalne. Mniejszy popyt na towary spowodował spadek ich cen. Stal zbrojeniowa, cement czy beton dawno nie były już tak tanie. Kryzys spowodował pojawienie się na rynku większej liczby specjalistów, zwłaszcza że jedną z pierwszych branż, jaką dosięgnęły problemy, jest budowlanka mieszkaniowa. Developerzy wstrzymują rozpoczęcie nowych budów, wykańczane są już tylko te, których pozostawienie naraziłoby na zniszczenia.

Zdaniem prof. Michała Kuleszy, jednego ze współautorów reformy samorządowej rządu Jerzego Buzka, taką sytuację na rynku pracy mogą wykorzystać samorządy, które niejako przy okazji mogą rozwiązać dwa problemy.

- Nie tylko mogą, ale i powinny. Na przykład kwestie inwestycji - należy rozpocząć takie, które będą dawały nowe miejsca pracy, np. drogi, infrastruktura. Dzięki nim samorządy nie tylko stworzą miejsca pracy, ale i polepszą życie mieszkańców. Co ważne, zyski będzie można zbierać natychmiast, gdy tylko poprawi się koniunktura - uważa prof. Kulesza. (Szerzej o roli samorządu jako inwestora w tekście "Inwestor z urzędu" - s. 58).

Jednak czy kryzys uda się wykorzystać na unowocześnienie infrastruktury? Niestety, możliwe jest, że kasy miast, pozbawione wpływów z kurczącej się gospodarki, będą świeciły pustkami. Pozostaje więc udanie się "po prośbie" do banków.

- We wszystkich branżach widać problem z pieniędzmi na inwestycje. Otrzymają je te firmy, których projekty inwestycyjne będą najwyżej ocenione - uważa Krzysztof Rozen, szef zespołu ds. energii i zasobów naturalnych w firmie doradczej KPMG.

- Po pierwsze na rynku jest mało pieniędzy, banki "oglądają" więc każdą złotówkę.

To także oznacza, że rywalizacja wśród firm, które chcą wziąć pożyczkę, jest także bardzo duża. Kredyty otrzymują inwestycje o najwyższej i szybkiej stopie zwrotu, a w przypadku infrastrukturalnych regułą nie jest błyskawiczny zwrot - podkreśla nasz rozmówca.

Jakie więc warunki musi spełnić firma, która ubiega się o pożyczkę? Kluczowe warunki to ustabilizowana pozycja kredytobiorcy oraz świetnie udokumentowany i przygotowany projekt. Zwłaszcza to ostatnie kryterium ma większe niż do niedawna znaczenie. To klient musi przygotować projekt i praktycznie udowodnić, że rzeczywiście jest on opłacalny.

Kłody pod druty

Mimo że inwestycje infrastrukturalne są kluczowe dla rozwoju kraju, to pod nogi chcących je realizować rzucane są kłody.

Największy problem związany jest z aspektami prawnymi inwestycji.

- Obowiązujące regulacje prawne, w odniesieniu do prowadzonej przez Gaz- System działalności, poprzez nadmierne ich zróżnicowanie i zawiłość utrudniają zarówno funkcjonowanie, jak i przyszłe planowanie inwestycji - przyznaje prezes potentata Igor Wasilewski.

Jako przykład może służyć dostęp do już eksploatowanych gazociągów.

- Problemy te wynikają często z niewłaściwie uregulowanego stanu prawnego, jako spuścizny po minionych epokach, i związanego z tym utrudnionego dostępu do urządzeń gazowych. Rozwiązanie tego problemu w znacznym zakresie możliwe byłoby przez dostosowanie zmian w Kodeksie Cywilnym - służebności przesyłu (która weszła w życie 1 sierpnia 2008 r.) - z przepisami Ustawy o gospodarce nieruchomościami, która też wymaga dostosowania do obecnych realiów gospodarczych i technicznych - wyjaśnia prezes Wasilewski.

Ale to przecież nie problem operatora.

- Istotną dla naszej spółki sprawą są także opłaty za usytuowanie naszej infrastruktury na terenach należących do państwa, wynikające m.in. z Ustawy o ochronie gruntów rolnych i leśnych, Ustawy o lasach lub ustawy Prawo wodne - dodaje nasz rozmówca.

Wszystkich zainteresowanych chcących inwestować w infrastrukturę denerwują także przepisy Ustawy o zagospodarowaniu i planowaniu przestrzennym, które komplikują procedury planowania, lokalizowania oraz uzgadniania projektowanych inwestycji liniowych. Realizacja inwestycji trwa długo, ponieważ ustawa Prawo zamówień publicznych dopuszcza możliwość wielokrotnego odwoływania się od decyzji oraz ich zaskarżania, przez co wstrzymywany jest wybór wykonawców.

- Z naszego punktu widzenia niezbędne do właściwego rozwoju infrastruktury jest usprawnienie i uproszczenie procesu budowlanego inwestycji liniowych, takich jak gazociągi, co wiąże się z koniecznością wprowadzenia zmian w ustawie Prawo budowlane - wyjaśnia prezes Wasilewski.

Dariusz Malinowski Sobota, 7 lutego (06:00)

Przyjmiemy euro po 4,5 złotego?

Rząd chce szybko rozpocząć rozmowy na temat sztywnego powiązania złotego i euro - wynika z wczorajszych zapowiedzi premiera Donalda Tuska. "Negocjacje z Europejskim Bankiem Centralnym o włączeniu naszej waluty do systemu rozpoczną się jeszcze w tym miesiącu" - twierdzi na łamach "Dziennika" pełnomocnik rządu do spraw euro.

Jego zdaniem rozmowy na temat wejścia polskiej waluty do węża ERM2 powinny się zakończyć już na przełomie maja i czerwca. To zmusza rząd do szybkiego działania.

Kluczowym czynnikiem będzie kurs, po jakim złoty będzie przeliczany na euro. To właśnie on zadecyduje na wiele lat, na co będzie nas stać we wspólnej Europie.

Czy euro będzie na stałe warte tyle, co obecnie - 4,5 złotego? Kotecki przyznaje, że "z punktu widzenia gospodarki obecny kurs jest korzystny". Według niego, wejście w obecnych warunkach do ERM2 zniechęciło by do ataków spekulacyjnych na naszą walutę.

Przeciwna tak szybkiemu wprowadzeniu w Polsce wspólnej waluty jest opozycja. Podobnego zdania są doradcy ekonomiczni prezydenta. Ich zdaniem powinniśmy przyjąć euro dopiero w 2015-2020 roku.

Więcej w dzisiejszym "Dzienniku"

źródło informacji: INTERIA.PL/Dziennik

Przyjmiemy euro po 4,5 złotego?

Rząd chce szybko rozpocząć rozmowy na temat sztywnego powiązania złotego i euro - wynika z wczorajszych zapowiedzi premiera Donalda Tuska. "Negocjacje z Europejskim Bankiem Centralnym o włączeniu naszej waluty do systemu rozpoczną się jeszcze w tym miesiącu" - twierdzi na łamach "Dziennika" pełnomocnik rządu do spraw euro.

Jego zdaniem rozmowy na temat wejścia polskiej waluty do węża ERM2 powinny się zakończyć już na przełomie maja i czerwca. To zmusza rząd do szybkiego działania.

Kluczowym czynnikiem będzie kurs, po jakim złoty będzie przeliczany na euro. To właśnie on zadecyduje na wiele lat, na co będzie nas stać we wspólnej Europie.

Czy euro będzie na stałe warte tyle, co obecnie - 4,5 złotego? Kotecki przyznaje, że "z punktu widzenia gospodarki obecny kurs jest korzystny". Według niego, wejście w obecnych warunkach do ERM2 zniechęciło by do ataków spekulacyjnych na naszą walutę.

Przeciwna tak szybkiemu wprowadzeniu w Polsce wspólnej waluty jest opozycja. Podobnego zdania są doradcy ekonomiczni prezydenta. Ich zdaniem powinniśmy przyjąć euro dopiero w 2015-2020 roku.

Więcej w dzisiejszym "Dzienniku"

źródło informacji: INTERIA.PL/Dziennik

Koniec wojny depozytowej. Oprocentowanie lokat ostro w dół

Lider polskiego rynku depozytowego ostro tnie oprocentowanie – czytamy w „Rzeczpospolitej”
Od poniedziałku trzymiesięczna lokata oszczędnościowa w PKO BP będzie oprocentowana już tylko na 6%. Jednak jak zauważa gazeta, to nie koniec nowości. Bank wprowadza także nowe lokaty – sześciomiesięczną i roczną. Ta pierwsza przy zmiennej stopie będzie oprocentowana na 6,25%, zaś przy stałej już tylko na 5,5%. Lokata roczna będzie mieć jeszcze niższe oprocentowanie – 5% w skali roku.

Gazeta informuje, że inne banki też rezygnują z wysokich procentów na lokatach. Jak podkreślają bankowcy, jest to elastyczna reakcja na to, co się dzieje na rynku.

Więcej w „Rzeczpospolitej”.
(Rzeczpospolita, tm/07.02.2009, godz. 09:22)

Koniec wojny depozytowej. Oprocentowanie lokat ostro w dół

Lider polskiego rynku depozytowego ostro tnie oprocentowanie – czytamy w „Rzeczpospolitej”
Od poniedziałku trzymiesięczna lokata oszczędnościowa w PKO BP będzie oprocentowana już tylko na 6%. Jednak jak zauważa gazeta, to nie koniec nowości. Bank wprowadza także nowe lokaty – sześciomiesięczną i roczną. Ta pierwsza przy zmiennej stopie będzie oprocentowana na 6,25%, zaś przy stałej już tylko na 5,5%. Lokata roczna będzie mieć jeszcze niższe oprocentowanie – 5% w skali roku.

Gazeta informuje, że inne banki też rezygnują z wysokich procentów na lokatach. Jak podkreślają bankowcy, jest to elastyczna reakcja na to, co się dzieje na rynku.

Więcej w „Rzeczpospolitej”.
(Rzeczpospolita, tm/07.02.2009, godz. 09:22)

Cudaczna polityka gospodarcza

Możemy mieć prostą receptę na cud gospodarczy. Przyspieszenie wydatków środków z UE na 100 mld zł zwróci się w postaci 40 mld podatków i składek. Zyskamy też 50 mld zwrotu z UE i wygenerujemy ok. 50 mld inwestycji prywatnych. Niestety, zamiast ogłaszać taki program, informujemy, że obetniemy 17 mld zł wydatków budżetowych.
Prezes Europejskiego Banku Centralnego 29 stycznia ogłosił, że "nie ma ryzyka rozpadu Europejskiej Unii Monetarnej", a nawet stwierdził: "myślę, że jest to kompletnie niemożliwe". Dodał, że "jesteśmy w sytuacji, gdzie wszystkie instytucje, wszystkie jednostki powinny być odpowiedzialne". Stwierdzenia potwierdzają powszechne zaniepokojenie o los euro w niedalekiej przyszłości.

Powyższe pytania nie są już odosobnionymi i nawet na łamach tak proeuropejsko nastawionego "Financial Times'a" toczy się debata, dotycząca tego, czy wskutek problemów gospodarczych, które przeżywa Europa, Unia Monetarna zostanie utrzymana w krajach Europy Południowej i Irlandii. Polityka monetarna EBC nie jest dopasowana do potrzeb tych krajów, a problemy ich systemów bankowych są najwyraźniej ukrywane, co wzbudza jeszcze większe obawy. Dlatego jako wyjątkowo kontrowersyjną należy uważać propozycję, by w tym okresie wejść do strefy euro i współuczestniczyć w problemach, które przeżywają Irlandia, Grecja, Włochy, Hiszpania i Portugalia. To są działania przeciwne i całkiem odmienne od tych, które mogłyby być rekomendowane.
Po co te obniżki?

Podobnie kompletnie ignorowane jest stanowisko noblisty z 2001 r. Michaela Spence’a, który uważa, że obniżka podatku to nie najlepsze rozwiązanie na czas kryzysu. Według niego oszczędności, które będą robili obywatele, nie muszą oznaczać zwiększonych wydatków, które napędzą koniunkturę, dlatego też nie są do końca narzędziem efektywnym. My w Polsce w tym samym czasie obniżamy znacząco, bo o prawie o 8 mld zł podatki i to, co najdziwniejsze, właśnie tym najbogatszym. Powodujemy więc tym większe zagrożenie, bo środki te nie zostaną przeznaczone na wsparcie konsumpcji, będą zaś służyły obniżce zadłużenia i co najwyżej zostaną zaoszczędzane po to, by w przyszłości kupić taniejące aktywa finansowe. Jednoczesne oczekiwanie wyrzeczeń ze strony uboższych obywateli, jak i redukowanie ich uprawnień, to działania, które fundują nam konflikty społeczne na masową skalę.

Zbędne dyskusje

„BusinessWeek” z 12 stycznia pisze, że państwa, które posiadają inwestorów strategicznych w swoich kluczowych przedsiębiorstwach i które nie wykonują presji politycznej na nich, doprowadzą do tego, że światowe koncerny właśnie w tych krajach doprowadzą do zamykania zakładów i zwolnień na masową skalę. Wprawdzie przykłady dotyczą południa Europy – Hiszpanii, Portugalii i Włoch – niemniej w tym samym okresie, jak twierdzi „Financial Times”, najefektywniejsze zakłady samochodowe to te, które są zlokalizowane w Polsce. Także właśnie w Polsce płace w tych przedsiębiorstwach są najtańsze. Właśnie brak presji politycznej i brak moralnej perswazji będzie powodował ograniczanie produkcji. Tymczasem zamiast wywierać presję, by te zakłady zgodnie z zasadami rynkowymi przetrwały, w naszym kraju toczy się debatę na temat tego, czy kryzys gospodarczy dotyka Polskę, czy też nie.
wp.pl/ Gazeta Finansowa | 05.02.2009 | 18:08

Cudaczna polityka gospodarcza

Możemy mieć prostą receptę na cud gospodarczy. Przyspieszenie wydatków środków z UE na 100 mld zł zwróci się w postaci 40 mld podatków i składek. Zyskamy też 50 mld zwrotu z UE i wygenerujemy ok. 50 mld inwestycji prywatnych. Niestety, zamiast ogłaszać taki program, informujemy, że obetniemy 17 mld zł wydatków budżetowych.
Prezes Europejskiego Banku Centralnego 29 stycznia ogłosił, że "nie ma ryzyka rozpadu Europejskiej Unii Monetarnej", a nawet stwierdził: "myślę, że jest to kompletnie niemożliwe". Dodał, że "jesteśmy w sytuacji, gdzie wszystkie instytucje, wszystkie jednostki powinny być odpowiedzialne". Stwierdzenia potwierdzają powszechne zaniepokojenie o los euro w niedalekiej przyszłości.

Powyższe pytania nie są już odosobnionymi i nawet na łamach tak proeuropejsko nastawionego "Financial Times'a" toczy się debata, dotycząca tego, czy wskutek problemów gospodarczych, które przeżywa Europa, Unia Monetarna zostanie utrzymana w krajach Europy Południowej i Irlandii. Polityka monetarna EBC nie jest dopasowana do potrzeb tych krajów, a problemy ich systemów bankowych są najwyraźniej ukrywane, co wzbudza jeszcze większe obawy. Dlatego jako wyjątkowo kontrowersyjną należy uważać propozycję, by w tym okresie wejść do strefy euro i współuczestniczyć w problemach, które przeżywają Irlandia, Grecja, Włochy, Hiszpania i Portugalia. To są działania przeciwne i całkiem odmienne od tych, które mogłyby być rekomendowane.
Po co te obniżki?

Podobnie kompletnie ignorowane jest stanowisko noblisty z 2001 r. Michaela Spence’a, który uważa, że obniżka podatku to nie najlepsze rozwiązanie na czas kryzysu. Według niego oszczędności, które będą robili obywatele, nie muszą oznaczać zwiększonych wydatków, które napędzą koniunkturę, dlatego też nie są do końca narzędziem efektywnym. My w Polsce w tym samym czasie obniżamy znacząco, bo o prawie o 8 mld zł podatki i to, co najdziwniejsze, właśnie tym najbogatszym. Powodujemy więc tym większe zagrożenie, bo środki te nie zostaną przeznaczone na wsparcie konsumpcji, będą zaś służyły obniżce zadłużenia i co najwyżej zostaną zaoszczędzane po to, by w przyszłości kupić taniejące aktywa finansowe. Jednoczesne oczekiwanie wyrzeczeń ze strony uboższych obywateli, jak i redukowanie ich uprawnień, to działania, które fundują nam konflikty społeczne na masową skalę.

Zbędne dyskusje

„BusinessWeek” z 12 stycznia pisze, że państwa, które posiadają inwestorów strategicznych w swoich kluczowych przedsiębiorstwach i które nie wykonują presji politycznej na nich, doprowadzą do tego, że światowe koncerny właśnie w tych krajach doprowadzą do zamykania zakładów i zwolnień na masową skalę. Wprawdzie przykłady dotyczą południa Europy – Hiszpanii, Portugalii i Włoch – niemniej w tym samym okresie, jak twierdzi „Financial Times”, najefektywniejsze zakłady samochodowe to te, które są zlokalizowane w Polsce. Także właśnie w Polsce płace w tych przedsiębiorstwach są najtańsze. Właśnie brak presji politycznej i brak moralnej perswazji będzie powodował ograniczanie produkcji. Tymczasem zamiast wywierać presję, by te zakłady zgodnie z zasadami rynkowymi przetrwały, w naszym kraju toczy się debatę na temat tego, czy kryzys gospodarczy dotyka Polskę, czy też nie.
wp.pl/ Gazeta Finansowa | 05.02.2009 | 18:08

Słaba złotówka uderzy we wszystkich

Gwałtowne osłabienie kursu złotego, jakie obserwujemy na przestrzeni ostatnich 10 dni oznacza kłopoty nie tylko dla osób, które zaciągnęły kredyt w walutach obcych, głównie we franku i euro. Deprecjacja waluty, czyli obniżenie jej wartości, niestety uderzy w nas wszystkich.
Opinie, że na słabym złotym zyskuje eksport są jedynie połowiczną prawdą. Istotnie przy wyższym kursie euro firmy handlujące z eurolandem mogą więcej zarobić. Jednak jest jeden bardzo ważny warunek, euroland musi chcieć kupować nasze produkty. Tymczasem w tym momencie, takiej chęci nie ma.

Niemieccy i francuscy konsumenci zwracają się, co całkiem normalne, ku własnym produktom, aby w ten sposób zapewnić produkcję, a tym samym miejsca pracy. Zatem zyski z eksportu będą dużo niższe, niż wynika to z osłabienia złotówki w sytuacji prosperity gospodarczej jaką obserwowaliśmy jeszcze rok temu.

Nie tylko drogie euro czy frank drenuje nasze portfele. Drogi, czyli mocny dolar oznacza wyższe ceny za surowce energetyczne, w tym ropę i gaz. To też należy brać pod uwagę. Według materiałów ministerstwa gospodarki filarem polskiego rynku nadal jest popyt wewnętrzny. Tłumacząc termin popyt wewnętrzny, można powiedzieć, że jest to chęć kupowania produktów wytwarzanych przez rodzimy przemysł. To głównie dzięki temu nasza gospodarka nadal się rozwija. Tymczasem słaba złotówka, głównie wobec dolara, błyskawicznie wpłynęła na cenę litera paliwa.
Dziś za benzynę E-95 musimy już zapłacić 3,80 zł/l, natomiast za E-98, będącą poniekąd luksusem już 3,99 zł/l. Olej napędowy również zdrożał z 3,35zł/l, 4 stycznia, do 3,79 - 5 lutego. Nie trzeba być prorokiem, aby przewidzieć, że w krótkiej perspektywie czekają nas liczne podwyżki, które nałożą się na obowiązujące już wyższe taryfy energii elektrycznej. Zatem życie podrożeje.

Ponadto obniżanie wpływów podatkowych w okresie recesji nie jest dobrym pomysłem. W aktualnej sytuacji ekonomicznej państwo powinno raczej gromadzić (akumulować) środki finansowe, aby móc je swobodnie przeznaczać na inwestycje strategiczne, dające zatrudnienie pracownikom, którzy na skutek zwalniana dynamiki eksportu będą tracili pracę. Tym bardziej, że środki uzyskiwane z podatków są pieniądzem czystym, czyli bezinflacyjnym.

Pozostaje jeszcze kwestia skali zysków płynących z niższych podatków. 50-100 zł miesięcznie jakie statystycznie uzyskamy ze zmniejszonych należności wobec fiskusa (zarabiając około 5000 zł brutto) nie jesteśmy w stanie odczuć, zwłaszcza, gdy nasza firma upadnie. Natomiast pieniądze uzyskane z tytułu niezmienionej skali podatkowej ok. 8 mld zł, administracja centralna mogłaby znacznie lepiej spożytkować. Szukanie na gwałt oszczędności w resortach to działanie zachęcające raczej do spekulacji wizerunkiem. Co powoli obserwujemy.

Zatem wydaje się, że w dłuższej perspektywie, wszyscy stracimy na nadmiernym osłabieniu złotówki. Należy się ponadto liczyć, że w niestabilnych ekonomicznie czasach jakie mamy obecnie, niechętnie będziemy wydawać pieniądze. Raczej skłonni będziemy do ich odkładania. Zatem popyt wewnętrzny jeszcze spadnie. Tym sposobem uruchamia się zaklęte koło kryzysu. Nie kupujemy, więc zakłady nie mają zbytu. Skoro tak, to zakłady szukając oszczędności dokonują redukcji etatów, tracimy zatem pracę. I tym bardziej nie mamy pieniędzy. Wyjściem z tego zaklętego kręgu mogą być inwestycje finansowane przez państwo. I tym sposobem znów jesteśmy w punkcie wyjścia.

Szymon Sikorki
POLSKA Gazeta Krakowska

wp.pl

Słaba złotówka uderzy we wszystkich

Gwałtowne osłabienie kursu złotego, jakie obserwujemy na przestrzeni ostatnich 10 dni oznacza kłopoty nie tylko dla osób, które zaciągnęły kredyt w walutach obcych, głównie we franku i euro. Deprecjacja waluty, czyli obniżenie jej wartości, niestety uderzy w nas wszystkich.
Opinie, że na słabym złotym zyskuje eksport są jedynie połowiczną prawdą. Istotnie przy wyższym kursie euro firmy handlujące z eurolandem mogą więcej zarobić. Jednak jest jeden bardzo ważny warunek, euroland musi chcieć kupować nasze produkty. Tymczasem w tym momencie, takiej chęci nie ma.

Niemieccy i francuscy konsumenci zwracają się, co całkiem normalne, ku własnym produktom, aby w ten sposób zapewnić produkcję, a tym samym miejsca pracy. Zatem zyski z eksportu będą dużo niższe, niż wynika to z osłabienia złotówki w sytuacji prosperity gospodarczej jaką obserwowaliśmy jeszcze rok temu.

Nie tylko drogie euro czy frank drenuje nasze portfele. Drogi, czyli mocny dolar oznacza wyższe ceny za surowce energetyczne, w tym ropę i gaz. To też należy brać pod uwagę. Według materiałów ministerstwa gospodarki filarem polskiego rynku nadal jest popyt wewnętrzny. Tłumacząc termin popyt wewnętrzny, można powiedzieć, że jest to chęć kupowania produktów wytwarzanych przez rodzimy przemysł. To głównie dzięki temu nasza gospodarka nadal się rozwija. Tymczasem słaba złotówka, głównie wobec dolara, błyskawicznie wpłynęła na cenę litera paliwa.
Dziś za benzynę E-95 musimy już zapłacić 3,80 zł/l, natomiast za E-98, będącą poniekąd luksusem już 3,99 zł/l. Olej napędowy również zdrożał z 3,35zł/l, 4 stycznia, do 3,79 - 5 lutego. Nie trzeba być prorokiem, aby przewidzieć, że w krótkiej perspektywie czekają nas liczne podwyżki, które nałożą się na obowiązujące już wyższe taryfy energii elektrycznej. Zatem życie podrożeje.

Ponadto obniżanie wpływów podatkowych w okresie recesji nie jest dobrym pomysłem. W aktualnej sytuacji ekonomicznej państwo powinno raczej gromadzić (akumulować) środki finansowe, aby móc je swobodnie przeznaczać na inwestycje strategiczne, dające zatrudnienie pracownikom, którzy na skutek zwalniana dynamiki eksportu będą tracili pracę. Tym bardziej, że środki uzyskiwane z podatków są pieniądzem czystym, czyli bezinflacyjnym.

Pozostaje jeszcze kwestia skali zysków płynących z niższych podatków. 50-100 zł miesięcznie jakie statystycznie uzyskamy ze zmniejszonych należności wobec fiskusa (zarabiając około 5000 zł brutto) nie jesteśmy w stanie odczuć, zwłaszcza, gdy nasza firma upadnie. Natomiast pieniądze uzyskane z tytułu niezmienionej skali podatkowej ok. 8 mld zł, administracja centralna mogłaby znacznie lepiej spożytkować. Szukanie na gwałt oszczędności w resortach to działanie zachęcające raczej do spekulacji wizerunkiem. Co powoli obserwujemy.

Zatem wydaje się, że w dłuższej perspektywie, wszyscy stracimy na nadmiernym osłabieniu złotówki. Należy się ponadto liczyć, że w niestabilnych ekonomicznie czasach jakie mamy obecnie, niechętnie będziemy wydawać pieniądze. Raczej skłonni będziemy do ich odkładania. Zatem popyt wewnętrzny jeszcze spadnie. Tym sposobem uruchamia się zaklęte koło kryzysu. Nie kupujemy, więc zakłady nie mają zbytu. Skoro tak, to zakłady szukając oszczędności dokonują redukcji etatów, tracimy zatem pracę. I tym bardziej nie mamy pieniędzy. Wyjściem z tego zaklętego kręgu mogą być inwestycje finansowane przez państwo. I tym sposobem znów jesteśmy w punkcie wyjścia.

Szymon Sikorki
POLSKA Gazeta Krakowska

wp.pl

EBC nie obniżył stóp, ale BoE tak

Europejski Bank Centralny, zgodnie z rynkowymi prognozami, nie zmienił stóp procentowych. Za to banki centralne zarówno w Wielkiej Brytanii jak i w Czechach zdecydowały o redukcji o 50 pkt. bazowych.
Nie wykluczam w tej chwili, że przy naszym następnym spotkaniu moglibyśmy obniżyć stopy - powiedział Trichet we Frankfurcie nad Menem bezpośrednio po spotkaniu rady zarządzającej. Od ubiegłej jesieni stopę tę zredukowano łącznie o 2,25 punktów procentowych

Aktualnie główna stopa w strefie euro kształtuje się na poziomie 2 proc. Ostatni raz EBC obniżył stopy w styczniu o 50 pkt. bazowych. Obecna decyzja nie oznacza jednak zakończenia cyklu łagodzenia polityki monetarnej w strefie euro. Rynek oczekuje kolejnego cięcia stóp w marcu. Naszym zdaniem EBC obniży koszt pieniądza o 50 pkt. bazowych. Znajdzie to swoje odzwierciedlenie w wysokości spłacanych rat przez kredytobiorców.

Tymczasem Bank Anglii (BoE), zgodnie z oczekiwaniami rynkowymi obniżył stopy procentowe o 50 pkt bazowych. Obecnie główna stopa procentowa w tym kraju wynosi 1 proc. Jest to już piąta redukcja w ostatnich czterech miesiącach. Łącznie BoE ściął stopy o 400 pkt. bazowych. Inwestorzy pozytywnie zareagowali na tą decyzję. Według rynku świadczy to o determinacji banku w walce z kryzysem finansowym i recesją. Inwestorzy oczekują więc kolejnych cięć ze strony BoE.

Również w Czechach bank narodowy zdecydował dzisiaj o obniżeniu stóp procentowych o 50 pkt. bazowych, co sprowadziło główną stopę do poziomu 1,75 proc. Taka decyzja również była oczekiwana przez rynek. Ostatni raz koszt pieniądza w Czechach został zmieniony na grudniowym posiedzeniu.

money.pl 2009-02-05 14:20:47

EBC nie obniżył stóp, ale BoE tak

Europejski Bank Centralny, zgodnie z rynkowymi prognozami, nie zmienił stóp procentowych. Za to banki centralne zarówno w Wielkiej Brytanii jak i w Czechach zdecydowały o redukcji o 50 pkt. bazowych.
Nie wykluczam w tej chwili, że przy naszym następnym spotkaniu moglibyśmy obniżyć stopy - powiedział Trichet we Frankfurcie nad Menem bezpośrednio po spotkaniu rady zarządzającej. Od ubiegłej jesieni stopę tę zredukowano łącznie o 2,25 punktów procentowych

Aktualnie główna stopa w strefie euro kształtuje się na poziomie 2 proc. Ostatni raz EBC obniżył stopy w styczniu o 50 pkt. bazowych. Obecna decyzja nie oznacza jednak zakończenia cyklu łagodzenia polityki monetarnej w strefie euro. Rynek oczekuje kolejnego cięcia stóp w marcu. Naszym zdaniem EBC obniży koszt pieniądza o 50 pkt. bazowych. Znajdzie to swoje odzwierciedlenie w wysokości spłacanych rat przez kredytobiorców.

Tymczasem Bank Anglii (BoE), zgodnie z oczekiwaniami rynkowymi obniżył stopy procentowe o 50 pkt bazowych. Obecnie główna stopa procentowa w tym kraju wynosi 1 proc. Jest to już piąta redukcja w ostatnich czterech miesiącach. Łącznie BoE ściął stopy o 400 pkt. bazowych. Inwestorzy pozytywnie zareagowali na tą decyzję. Według rynku świadczy to o determinacji banku w walce z kryzysem finansowym i recesją. Inwestorzy oczekują więc kolejnych cięć ze strony BoE.

Również w Czechach bank narodowy zdecydował dzisiaj o obniżeniu stóp procentowych o 50 pkt. bazowych, co sprowadziło główną stopę do poziomu 1,75 proc. Taka decyzja również była oczekiwana przez rynek. Ostatni raz koszt pieniądza w Czechach został zmieniony na grudniowym posiedzeniu.

money.pl 2009-02-05 14:20:47

Styczeń na GPW: Hitem okazali się deweloperzy

Styczeń nie okazał się łaskawy dla inwestorów. WI20 stracił 16 proc., a WIG 13 procent. Jeśli mówić o efekcie stycznia, to jak najbardziej negatywnym.
Sam początek roku dawał nadzieje, że nowy rok przyniesie lepsze nastroje na warszawskiej giełdzie. Inwestorzy pokładali nadzieje w nowym prezydencie USA oraz tzw. efekcie stycznia. Nic z tego - kryzys nadal ma wpływ na akcje. WIG stracił 12,87 proc., a WIG20 nawet 16 procent. Jak zawsze jednak - są tacy, którzy zarobili. I to niemało - w styczniu można było nawet podwoić majątek. Hitem minionego miesiąca okazali się spółki deweloperskie.
money.pl

Styczeń na GPW: Hitem okazali się deweloperzy

Styczeń nie okazał się łaskawy dla inwestorów. WI20 stracił 16 proc., a WIG 13 procent. Jeśli mówić o efekcie stycznia, to jak najbardziej negatywnym.
Sam początek roku dawał nadzieje, że nowy rok przyniesie lepsze nastroje na warszawskiej giełdzie. Inwestorzy pokładali nadzieje w nowym prezydencie USA oraz tzw. efekcie stycznia. Nic z tego - kryzys nadal ma wpływ na akcje. WIG stracił 12,87 proc., a WIG20 nawet 16 procent. Jak zawsze jednak - są tacy, którzy zarobili. I to niemało - w styczniu można było nawet podwoić majątek. Hitem minionego miesiąca okazali się spółki deweloperskie.
money.pl

Obniżki stóp nie rozruszały kredytów

Poprawa sytuacji na rynku mieszkaniowym uzależniona jest przed wszystkim od zachowań sektora bankowego.

Kredyty hipoteczne gwarantują wielu osobom dostęp do pieniędzy i tym samym umożliwiają zakup mieszkania. W Polsce wynajem mieszkania bardzo często traktowany jest jako forma zastępcza, tymczasowa. Zdecydowana większość osób dąży do uzyskania prawa własności do lokalu (mowa tu o osobach, które rozpoczęły już samodzielne życie i których sytuacja finansowa pozwala na taki krok).

Przywiązanie do własności sprawia, że zainteresowanie zakupem mieszkania w Polsce jest bardzo duże. Realizacja zamierzeń związanych z zakupem mieszkania zależeć będzie od podaży mieszkań oraz dostępności kredytów.

Z przeprowadzonej wśród 30 banków ankiety NBP wynika, że w ostatnim kwartale 2008 roku ponad 86 proc. banków zaostrzyło kryteria udzielania kredytów. 90 proc. banków podniosło marże i ograniczyło maksymalny poziom LTV. Banki wymagały też wyższego poziomu zabezpieczenia aniżeli w III kwartale 2008 roku. Zdecydowana większość banków (70 proc.) odczuła spadek popytu na kredyty mieszkaniowe, natomiast 20 proc. banków zaobserwowało wzrost popytu. Ostatni kwartał 2008 roku rzeczywiście przyniósł duże zmiany w polityce kredytowej, a przede wszystkim niepewność co do dalszej sytuacji na światowym rynku.

Ciężko obecnie przewidzieć, jaka będzie koniunktura na polskim rynku, a to sprawia, że trudno odzyskać podmiotom wzajemne zaufanie. Okazuje się, że tym razem rynkowi nie pomagają nawet decyzje Rady Polityki Pieniężnej.

27 listopada stopa referencyjna wynosiła 5,75 proc., dziś w związku z ostatnią obniżką, która miała miejsce 28 stycznia stopa ta wynosi 4,25 proc. Tak więc w ciągu ponad dwóch miesięcy główna stopa procentowa obniżyła się o 175 punktów bazowych. Z opóźnieniem zmniejsza się też najważniejszy wskaźnik kosztu pieniądza na rynku międzybankowym (WIBOR).

Okazuje się jednak, że obniżki wcale nie oznaczają tańszego kredytu. Nowi kredytobiorcy, o ile spełnią wymagania banków, muszą się liczyć z wyższymi marżami. Tak więc na tańsze kredyty trzeba będzie jeszcze poczekać.

Same banki przyznają, że w I kwartale 2009 roku spodziewają się dalszego, choć już słabszego, zaostrzenia polityki kredytowej. To pogłębi spadek popytu na nie i w konsekwencji negatywnie wpłynie na rynek mieszkaniowy. Obniżka stóp może więc cieszyć tych, którzy już zaciągnęli kredyty w złotych. Dla nich koszt obsługi kredytu rzeczywiście się zmniejszył.

 Małgorzata Kędzierska, Wynajem.pl

money.pl 2009-02-05 08:10:48

Obniżki stóp nie rozruszały kredytów

Poprawa sytuacji na rynku mieszkaniowym uzależniona jest przed wszystkim od zachowań sektora bankowego.

Kredyty hipoteczne gwarantują wielu osobom dostęp do pieniędzy i tym samym umożliwiają zakup mieszkania. W Polsce wynajem mieszkania bardzo często traktowany jest jako forma zastępcza, tymczasowa. Zdecydowana większość osób dąży do uzyskania prawa własności do lokalu (mowa tu o osobach, które rozpoczęły już samodzielne życie i których sytuacja finansowa pozwala na taki krok).

Przywiązanie do własności sprawia, że zainteresowanie zakupem mieszkania w Polsce jest bardzo duże. Realizacja zamierzeń związanych z zakupem mieszkania zależeć będzie od podaży mieszkań oraz dostępności kredytów.

Z przeprowadzonej wśród 30 banków ankiety NBP wynika, że w ostatnim kwartale 2008 roku ponad 86 proc. banków zaostrzyło kryteria udzielania kredytów. 90 proc. banków podniosło marże i ograniczyło maksymalny poziom LTV. Banki wymagały też wyższego poziomu zabezpieczenia aniżeli w III kwartale 2008 roku. Zdecydowana większość banków (70 proc.) odczuła spadek popytu na kredyty mieszkaniowe, natomiast 20 proc. banków zaobserwowało wzrost popytu. Ostatni kwartał 2008 roku rzeczywiście przyniósł duże zmiany w polityce kredytowej, a przede wszystkim niepewność co do dalszej sytuacji na światowym rynku.

Ciężko obecnie przewidzieć, jaka będzie koniunktura na polskim rynku, a to sprawia, że trudno odzyskać podmiotom wzajemne zaufanie. Okazuje się, że tym razem rynkowi nie pomagają nawet decyzje Rady Polityki Pieniężnej.

27 listopada stopa referencyjna wynosiła 5,75 proc., dziś w związku z ostatnią obniżką, która miała miejsce 28 stycznia stopa ta wynosi 4,25 proc. Tak więc w ciągu ponad dwóch miesięcy główna stopa procentowa obniżyła się o 175 punktów bazowych. Z opóźnieniem zmniejsza się też najważniejszy wskaźnik kosztu pieniądza na rynku międzybankowym (WIBOR).

Okazuje się jednak, że obniżki wcale nie oznaczają tańszego kredytu. Nowi kredytobiorcy, o ile spełnią wymagania banków, muszą się liczyć z wyższymi marżami. Tak więc na tańsze kredyty trzeba będzie jeszcze poczekać.

Same banki przyznają, że w I kwartale 2009 roku spodziewają się dalszego, choć już słabszego, zaostrzenia polityki kredytowej. To pogłębi spadek popytu na nie i w konsekwencji negatywnie wpłynie na rynek mieszkaniowy. Obniżka stóp może więc cieszyć tych, którzy już zaciągnęli kredyty w złotych. Dla nich koszt obsługi kredytu rzeczywiście się zmniejszył.

 Małgorzata Kędzierska, Wynajem.pl

money.pl 2009-02-05 08:10:48

Wiecha na wysokości 85 metrów

Zakończyły się prace konstrukcyjne flagowej inwestycji Atlas Estates - apartamentowca Platinum Towers. Pierwsze apartamenty zostaną oddane do użytku mieszkańców jeszcze w tym roku.

W czwartek, 5 lutego 2009 r., na placu budowy przy ul. Grzybowskiej 63 w Warszawie, odbędzie się uroczystość zawieszenia wiechy na dwóch dwudziestodwupiętrowych wieżach Platinum Towers. To zwieńczenie prac budowlanych, które rozpoczęły się pod koniec marca 2007 r. W następnych etapach realizacji tego projektu zostaną wykonane m.in. instalacje i prace wykończeniowe wewnątrz oraz na zewnątrz budynku. Spółka do 30 września 2009 r. zamierza wystąpić z wnioskiem o pozwolenie na użytkowanie. Termin przekazania mieszkań ich właścicielom zaplanowano na przełom 2009 i 2010 roku.

- Platinum Towers, to jedna z najważniejszych inwestycji Atlas Estates. Zakończenie prac konstrukcyjnych jest istotnym etapem w realizacji tego projektu, który znacząco przybliża nas do jego zakończenia i przekazania apartamentów ich mieszkańcom - komentuje Nahman Tsabar, prezes Atlas Management Company, spółki która odpowiedzialna jest za zarządzanie portfelem aktywów Atlas Estates. - Od początku rozpoczęcia projektu, mieszkania cieszą się dużym zainteresowaniem. Do tej pory podpisaliśmy wstępne umowy sprzedaży na niemal 85 proc. wszystkich apartamentów, które oferowane są w Platinum Towers.

O Platinum Towers

Inwestycja Platinum Towers jest częścią ekskluzywnego kompleksu apartamentowo-biurowo-hotelowego, usytuowanego u zbiegu ulic Grzybowskiej i Wroniej w Warszawie. Powierzchnia apartamentów oferowanych w Platinum Towers wynosi od 37 m2 do 100 m2. Na dwóch ostatnich piętrach zaprojektowane zostały przestronne penthouse`y o powierzchni od 147 m2 do 216 m2, z dużymi tarasami bądź ogrodami zimowymi. Na parterze budynków znajdą się przestrzenne recepcje o wysokości 9 metrów. Ponadto, budynek będzie strzeżony i monitorowany. Sprawną komunikację pomiędzy piętrami zapewnią cztery w pełni skomputeryzowane windy w każdej z wież. Do dyspozycji mieszkańców oraz pozostałych użytkowników kompleksu będzie największy w Warszawie 3-kondygnacyjny parking.

Dzięki zastosowaniu najlepszych materiałów budowlanych i wykończeniowych mieszkania są doskonale wyciszone. Penthousy, usytuowane na najwyższych kondygnacjach posiadają przestronne tarasy, z których można podziwiać piękną panoramę miasta.

Mieszkańcy luksusowych apartamentów Platinum Towers będą mieć dodatkowo do dyspozycji wiele udogodnień dostępnych jedynie w pięciogwiazdkowych hotelach.

Budowa konstrukcji dwóch dwudziestodwupiętrowych wież Platinum Towers, realizowanych w kompleksie z hotelem Hilton, rozpoczęła się 27.03.2007 roku i trwała 642 dni. Na placu budowy na pewnym etapie robót pracowało jednocześnie blisko 600 osób. Na dwudziestu jeden piętrach zaprojektowano 387 apartamentów, zajmujących łącznie powierzchnię 24 000 m2. W części parterowej budynku przewidziano 2 300 m2 powierzchni na lokale usługowo-handlowe.

Do budowy elewacji wykorzystano 10 000 m2 szkła i aluminium, 7 000 m2 okładziny ceramicznej oraz 1 500 m2 okładziny kamiennej. Dzięki zastosowaniu takich materiałów budynek ma nie tylko nowoczesny i elegancki wygląd, ale również znajdujące się w nim mieszkania są odpowiednio doświetlone. Budowa konstrukcji wież pochłonęła 37 500 m? betonu oraz 4000 ton stali. Objętość gruntu jaki należało wybrać pod fundamenty budynku równała się 7 tysiącom wywrotek.

W konstrukcji Platinum Towers po raz pierwszy w Polsce zastosowano technologię sprężonych stropów płytowych. Dzięki temu uzyskano możliwość podniesienia wysokości pomieszczeń oraz swobodnego ich podziału.

źródło informacji: Informacja prasowa

Czwartek, 5 lutego (12:53)

Wiecha na wysokości 85 metrów

Zakończyły się prace konstrukcyjne flagowej inwestycji Atlas Estates - apartamentowca Platinum Towers. Pierwsze apartamenty zostaną oddane do użytku mieszkańców jeszcze w tym roku.

W czwartek, 5 lutego 2009 r., na placu budowy przy ul. Grzybowskiej 63 w Warszawie, odbędzie się uroczystość zawieszenia wiechy na dwóch dwudziestodwupiętrowych wieżach Platinum Towers. To zwieńczenie prac budowlanych, które rozpoczęły się pod koniec marca 2007 r. W następnych etapach realizacji tego projektu zostaną wykonane m.in. instalacje i prace wykończeniowe wewnątrz oraz na zewnątrz budynku. Spółka do 30 września 2009 r. zamierza wystąpić z wnioskiem o pozwolenie na użytkowanie. Termin przekazania mieszkań ich właścicielom zaplanowano na przełom 2009 i 2010 roku.

- Platinum Towers, to jedna z najważniejszych inwestycji Atlas Estates. Zakończenie prac konstrukcyjnych jest istotnym etapem w realizacji tego projektu, który znacząco przybliża nas do jego zakończenia i przekazania apartamentów ich mieszkańcom - komentuje Nahman Tsabar, prezes Atlas Management Company, spółki która odpowiedzialna jest za zarządzanie portfelem aktywów Atlas Estates. - Od początku rozpoczęcia projektu, mieszkania cieszą się dużym zainteresowaniem. Do tej pory podpisaliśmy wstępne umowy sprzedaży na niemal 85 proc. wszystkich apartamentów, które oferowane są w Platinum Towers.

O Platinum Towers

Inwestycja Platinum Towers jest częścią ekskluzywnego kompleksu apartamentowo-biurowo-hotelowego, usytuowanego u zbiegu ulic Grzybowskiej i Wroniej w Warszawie. Powierzchnia apartamentów oferowanych w Platinum Towers wynosi od 37 m2 do 100 m2. Na dwóch ostatnich piętrach zaprojektowane zostały przestronne penthouse`y o powierzchni od 147 m2 do 216 m2, z dużymi tarasami bądź ogrodami zimowymi. Na parterze budynków znajdą się przestrzenne recepcje o wysokości 9 metrów. Ponadto, budynek będzie strzeżony i monitorowany. Sprawną komunikację pomiędzy piętrami zapewnią cztery w pełni skomputeryzowane windy w każdej z wież. Do dyspozycji mieszkańców oraz pozostałych użytkowników kompleksu będzie największy w Warszawie 3-kondygnacyjny parking.

Dzięki zastosowaniu najlepszych materiałów budowlanych i wykończeniowych mieszkania są doskonale wyciszone. Penthousy, usytuowane na najwyższych kondygnacjach posiadają przestronne tarasy, z których można podziwiać piękną panoramę miasta.

Mieszkańcy luksusowych apartamentów Platinum Towers będą mieć dodatkowo do dyspozycji wiele udogodnień dostępnych jedynie w pięciogwiazdkowych hotelach.

Budowa konstrukcji dwóch dwudziestodwupiętrowych wież Platinum Towers, realizowanych w kompleksie z hotelem Hilton, rozpoczęła się 27.03.2007 roku i trwała 642 dni. Na placu budowy na pewnym etapie robót pracowało jednocześnie blisko 600 osób. Na dwudziestu jeden piętrach zaprojektowano 387 apartamentów, zajmujących łącznie powierzchnię 24 000 m2. W części parterowej budynku przewidziano 2 300 m2 powierzchni na lokale usługowo-handlowe.

Do budowy elewacji wykorzystano 10 000 m2 szkła i aluminium, 7 000 m2 okładziny ceramicznej oraz 1 500 m2 okładziny kamiennej. Dzięki zastosowaniu takich materiałów budynek ma nie tylko nowoczesny i elegancki wygląd, ale również znajdujące się w nim mieszkania są odpowiednio doświetlone. Budowa konstrukcji wież pochłonęła 37 500 m? betonu oraz 4000 ton stali. Objętość gruntu jaki należało wybrać pod fundamenty budynku równała się 7 tysiącom wywrotek.

W konstrukcji Platinum Towers po raz pierwszy w Polsce zastosowano technologię sprężonych stropów płytowych. Dzięki temu uzyskano możliwość podniesienia wysokości pomieszczeń oraz swobodnego ich podziału.

źródło informacji: Informacja prasowa

Czwartek, 5 lutego (12:53)

UE:Rekordowa liczba pustych domów

Liczba pustych domów w USA, na sprzedaż lub do wynajęcia, wzrosła do rekordowego poziomu 19 mln - podaje Census Bureau.
Liczba właścicieli domów spadła o 67,5 procent, do poziomu nie notowanego od kiedy rozpoczął się boom na rynku nieruchomości w USA na początku 2001 r. Ceny domów w USA spadły o 18,2 proc. w roku kończącym się w listopadzie 2008 - wynika z raportu S&P/Case-Shiller.
INTERIA.PL/PAP

UE:Rekordowa liczba pustych domów

Liczba pustych domów w USA, na sprzedaż lub do wynajęcia, wzrosła do rekordowego poziomu 19 mln - podaje Census Bureau.
Liczba właścicieli domów spadła o 67,5 procent, do poziomu nie notowanego od kiedy rozpoczął się boom na rynku nieruchomości w USA na początku 2001 r. Ceny domów w USA spadły o 18,2 proc. w roku kończącym się w listopadzie 2008 - wynika z raportu S&P/Case-Shiller.
INTERIA.PL/PAP

Jesteśmy tuż przed załamaniem

Należy spodziewać się dalszego spadku cen na rynku nieruchomości, który wyniesie około 15-20 proc. - uważa prof. Jacek Łaszek, doradca kierujący Zespołem ds. Rynku Nieruchomości w Instytucie Ekonomicznym NBP.

- Jesteśmy w szczytowym punkcie fazy cyklu (jest to zsynchronizowany cykl na największych rynkach), tj. przed załamaniem. Wygląda to tak, że mamy nadwyżkę niesprzedanych mieszkań, są wysokie ceny, dodatkowo - jako efekt zewnętrzny - pojawiły się problemy z finansowaniem inwestycji oraz konsumentów przez banki. Jeśli chodzi o prognozy to dostępne dane i prowadzone przez nas analizy skłaniają do stwierdzenia, że nastąpi dalszy spadek cen na rynku nieruchomości, który szacujemy na około 15-20 proc. - powiedział w wywiadzie dla serwisu NBPNews Łaszek.

- Teoretycznie jest miejsce na większe spadki cen, ale sądzimy, że deweloperzy będą działać racjonalnie, że większość zdywersyfikowała produkcję i ma środki finansowe, aby przetrwać złamanie. Znaczna część deweloperów to firmy, które przeżyły poprzedni cykl w latach 2001-2002 i mają doświadczenie jak działać. W III kwartale 2008 r. już zmniejszyła się liczba pozwoleń na budowy i liczba budów nowo rozpoczynanych. W ciągu 2009 roku te tendencje nasilą się i będą kontynuowane jeszcze w roku 2010. - dodaje.

Łaszek ocenia, że ceny nieruchomości zaczną znów rosnąć około roku 2012.

- Z naszych analiz wynika, że rozpoczyna się faza spadkowa, która najprawdopodobniej potrwa 3-4 lata. W tym czasie większość wybudowanych nieruchomości znajdzie nabywców. Około roku 2012 podaż może okazać się bardzo mała, a może nawet brak będzie nowych mieszkań, co przy dość stabilnym popycie spowoduje, że ceny zaczną rosnąć, deweloperzy zaczną "wchodzić na rynek" z nowymi mieszkaniami i zacznie się stopniowy wzrost cen - powiedział.

- Wejście do strefy euro może być dodatkowym impulsem, ale wtedy trzeba będzie wprowadzać przepisy ostrożnościowe i zaostrzać politykę mieszkaniową, aby nie mieć kolejnych problemów - dodał.

interia.pl

Jesteśmy tuż przed załamaniem

Należy spodziewać się dalszego spadku cen na rynku nieruchomości, który wyniesie około 15-20 proc. - uważa prof. Jacek Łaszek, doradca kierujący Zespołem ds. Rynku Nieruchomości w Instytucie Ekonomicznym NBP.

- Jesteśmy w szczytowym punkcie fazy cyklu (jest to zsynchronizowany cykl na największych rynkach), tj. przed załamaniem. Wygląda to tak, że mamy nadwyżkę niesprzedanych mieszkań, są wysokie ceny, dodatkowo - jako efekt zewnętrzny - pojawiły się problemy z finansowaniem inwestycji oraz konsumentów przez banki. Jeśli chodzi o prognozy to dostępne dane i prowadzone przez nas analizy skłaniają do stwierdzenia, że nastąpi dalszy spadek cen na rynku nieruchomości, który szacujemy na około 15-20 proc. - powiedział w wywiadzie dla serwisu NBPNews Łaszek.

- Teoretycznie jest miejsce na większe spadki cen, ale sądzimy, że deweloperzy będą działać racjonalnie, że większość zdywersyfikowała produkcję i ma środki finansowe, aby przetrwać złamanie. Znaczna część deweloperów to firmy, które przeżyły poprzedni cykl w latach 2001-2002 i mają doświadczenie jak działać. W III kwartale 2008 r. już zmniejszyła się liczba pozwoleń na budowy i liczba budów nowo rozpoczynanych. W ciągu 2009 roku te tendencje nasilą się i będą kontynuowane jeszcze w roku 2010. - dodaje.

Łaszek ocenia, że ceny nieruchomości zaczną znów rosnąć około roku 2012.

- Z naszych analiz wynika, że rozpoczyna się faza spadkowa, która najprawdopodobniej potrwa 3-4 lata. W tym czasie większość wybudowanych nieruchomości znajdzie nabywców. Około roku 2012 podaż może okazać się bardzo mała, a może nawet brak będzie nowych mieszkań, co przy dość stabilnym popycie spowoduje, że ceny zaczną rosnąć, deweloperzy zaczną "wchodzić na rynek" z nowymi mieszkaniami i zacznie się stopniowy wzrost cen - powiedział.

- Wejście do strefy euro może być dodatkowym impulsem, ale wtedy trzeba będzie wprowadzać przepisy ostrożnościowe i zaostrzać politykę mieszkaniową, aby nie mieć kolejnych problemów - dodał.

interia.pl

Masz kredyt walutowy, nie wykonuj pochopnych ruchów

Jak w najbliższych miesiącach może zachowywać się kurs złotego? Wśród analityków coraz częściej słychać głosy, że ostatnie zawirowania na rynku walutowym mają raczej charakter przejściowy, a spadki złotego - prędzej czy później - zostaną powstrzymane.

- Jesteśmy już chyba blisko końca osłabienia złotego. Jeszcze w lutym-marcu można się spodziewać, że nasza waluta będzie słaba. W kolejnych miesiącach powinna nastąpić dynamiczna korekta - mówi Mikołaj Kusiakowski z TMS Brokers.

- Nie możemy oczywiście założyć, że frank będzie kosztował 2 zł, a euro 3 zł. Jednak 4,1 zł za euro w połowie roku jest realne - dodaje. Zdaniem analityka złoty może odrabiać straty, kiedy inwestorzy zaczną realizować duże zyski wynikające z ostatniego osłabienia naszej waluty. - Jeśli jedna instytucja zacznie to robić, ruszą za nią inne. To spowoduje lawinowe umocnienie złotego - mówi.

- Poza tym zakładamy, że kryzys na rynku finansowym będzie powoli łagodzony. Trudno zakładać poprawę we wszystkich sferach, ale np. indeksy giełdowe powinny obronić dzisiejsze poziomy. Kolejnej fali spadków raczej nie będzie - dodaje Mikołaj Kusiakowski.

WNIOSEK:

Analitycy nie są pewni, ale oczekują, że na wiosnę kurs złotego zacznie rosnąć

Czy można wierzyć w prognozy walutowe?

Przemysław Kwiecień, analityk X-Trade Brokers, zaleca jednak dużą ostrożność w traktowaniu prognoz walutowych. - Nie ma czegoś takiego jak prognozy walutowe. W przypadku kursów walut możemy mówić co najwyżej o oczekiwaniach - mówi. Jego zdaniem, jeśli ktoś chce podejmować decyzje kredytowe na podstawie jakichś prognoz kursów walut, może się potem srodze rozczarować.

Według niego kredytobiorca nie powinien też sobie obecnie zaprzątać głowy np. prognozami makroekonomicznymi - bo rozwój sytuacji gospodarczej nie przekłada się wprost na kurs walutowy. - Szkoda zachodu, bo nie ma tutaj prostych zależności. To nie jest tak, że jeśli PKB wzrośnie o 3 proc., to złoty od razu się umocni - mówi.

Zdaniem Przemysława Kwietnia, podejmując decyzję, kredytobiorca musi być przede wszystkim świadomy ryzyka, na jakie się naraża przy pożyczce denominowanej w walutach.

WNIOSEK:

Kredytobiorcy powinni z dużą rezerwą traktować wszelkie prognozy dotyczące rynku walutowego

Czy można sprzedać zadłużoną nieruchomość? Co robić z kredytem we frankach? Czy dziś jest dobry moment na zaciągniecie nowego kredytu walutowego?

Katarzyna Wójcik-Adamska, Marek Chądzyński, Marcin Jaworski, Roman Grzyb

Więcej: Gazeta Prawna 6.02.2009 (26) - forsal.pl - str.A2-A3

interia.pl Piątek, 6 lutego (06:00)

Masz kredyt walutowy, nie wykonuj pochopnych ruchów

Jak w najbliższych miesiącach może zachowywać się kurs złotego? Wśród analityków coraz częściej słychać głosy, że ostatnie zawirowania na rynku walutowym mają raczej charakter przejściowy, a spadki złotego - prędzej czy później - zostaną powstrzymane.

- Jesteśmy już chyba blisko końca osłabienia złotego. Jeszcze w lutym-marcu można się spodziewać, że nasza waluta będzie słaba. W kolejnych miesiącach powinna nastąpić dynamiczna korekta - mówi Mikołaj Kusiakowski z TMS Brokers.

- Nie możemy oczywiście założyć, że frank będzie kosztował 2 zł, a euro 3 zł. Jednak 4,1 zł za euro w połowie roku jest realne - dodaje. Zdaniem analityka złoty może odrabiać straty, kiedy inwestorzy zaczną realizować duże zyski wynikające z ostatniego osłabienia naszej waluty. - Jeśli jedna instytucja zacznie to robić, ruszą za nią inne. To spowoduje lawinowe umocnienie złotego - mówi.

- Poza tym zakładamy, że kryzys na rynku finansowym będzie powoli łagodzony. Trudno zakładać poprawę we wszystkich sferach, ale np. indeksy giełdowe powinny obronić dzisiejsze poziomy. Kolejnej fali spadków raczej nie będzie - dodaje Mikołaj Kusiakowski.

WNIOSEK:

Analitycy nie są pewni, ale oczekują, że na wiosnę kurs złotego zacznie rosnąć

Czy można wierzyć w prognozy walutowe?

Przemysław Kwiecień, analityk X-Trade Brokers, zaleca jednak dużą ostrożność w traktowaniu prognoz walutowych. - Nie ma czegoś takiego jak prognozy walutowe. W przypadku kursów walut możemy mówić co najwyżej o oczekiwaniach - mówi. Jego zdaniem, jeśli ktoś chce podejmować decyzje kredytowe na podstawie jakichś prognoz kursów walut, może się potem srodze rozczarować.

Według niego kredytobiorca nie powinien też sobie obecnie zaprzątać głowy np. prognozami makroekonomicznymi - bo rozwój sytuacji gospodarczej nie przekłada się wprost na kurs walutowy. - Szkoda zachodu, bo nie ma tutaj prostych zależności. To nie jest tak, że jeśli PKB wzrośnie o 3 proc., to złoty od razu się umocni - mówi.

Zdaniem Przemysława Kwietnia, podejmując decyzję, kredytobiorca musi być przede wszystkim świadomy ryzyka, na jakie się naraża przy pożyczce denominowanej w walutach.

WNIOSEK:

Kredytobiorcy powinni z dużą rezerwą traktować wszelkie prognozy dotyczące rynku walutowego

Czy można sprzedać zadłużoną nieruchomość? Co robić z kredytem we frankach? Czy dziś jest dobry moment na zaciągniecie nowego kredytu walutowego?

Katarzyna Wójcik-Adamska, Marek Chądzyński, Marcin Jaworski, Roman Grzyb

Więcej: Gazeta Prawna 6.02.2009 (26) - forsal.pl - str.A2-A3

interia.pl Piątek, 6 lutego (06:00)

Polska będzie centrum księgowym Europy

W czasach kryzysu finansowego i spowolnienia gospodarczego księgowi mogą spać spokojnie. Opublikowane w ostatnim czasie dane i rankingi pokazują, że Polska jest liderem w obsłudze księgowej w regionie Europy Środkowo-Wschodniej.
Już teraz w 300 największych centrach usługowych w Polsce zatrudnionych jest ok. 45 tys. osób, a Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych prognozuje, że w 2010 roku liczba ta wzrośnie do 70 tys. osób. Obsługą księgową zajmuje się obecnie ok. 10 tys. księgowych, ale w przyszłym roku również na ten rodzaj usług wzrośnie zapotrzebowanie, więc pracy dla polskich księgowych na pewno nie zabraknie.

W opublikowanym niedawno rankingu 50 miast outsourcingu, w którym oceniana jest atrakcyjność miast pod względem inwestycji w centra BPO (wydzielenie procesów biznesowych na zewnątrz), Kraków zajął 5. miejsce, a Warszawa 28. na świecie. Kraków wyprzedziły tylko dwa miasta chińskie (Pekin, Szanghaj), jedno wietnamskie i jedno filipińskie. Nawet Kalkuta z Indii, czyli kraju uważanego za centrum światowego outsourcingu usług, znalazła się tuż za polskim miastem.

Kraków jest więc niekwestionowanym liderem w Europie. Kolejne polskie miasta również starają się przyciągnąć inwestycje w centra usług, w tym również usług księgowych. Co roku powstaje od kilku do kilkudziesięciu takich centrów na terenie kraju. Jak twierdzą eksperci, kryzys spowoduje, że istniejące już centra będą obsługiwały więcej firm, zwłaszcza tych z Europy Zachodniej czy Stanów Zjednoczonych. Będą także powstawały nowe centra. Co skłania do takich prognoz?

- Paradoksalnie kryzys może wymusić działania zwiększające efektywność, a do takich należy przenoszenie centrów BPO do tańszych lokalizacji - wyjaśnia Paweł Wojciechowski, prezes Polskiej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych. Dodaje on, że Polska długo jeszcze pozostanie magnesem dla centrów usług wspólnych ze względu na duży zasób wykształconych specjalistów w wielu dziedzinach, także w obsłudze księgowej. - Rozwój rynku centrów BPO jest trendem globalnym wynikającym z poszukiwania efektywności i dlatego ma bardzo dobre perspektywy rozwoju w Polsce - mówi Paweł Wojciechowski.

Co przyciąga do Polski firmy i koncerny zagraniczne, które podejmują decyzje o wprowadzaniu oszczędności poprzez oddanie obsługi księgowej na zewnątrz ? W jakiej formie Państwo pomaga w rozwoju tej dziedziny usług ?

Więcej: Gazeta Prawna 6.02.2009 (26) - str.2-3

Łukasz Zalewski

wp.pl

Polska będzie centrum księgowym Europy

W czasach kryzysu finansowego i spowolnienia gospodarczego księgowi mogą spać spokojnie. Opublikowane w ostatnim czasie dane i rankingi pokazują, że Polska jest liderem w obsłudze księgowej w regionie Europy Środkowo-Wschodniej.
Już teraz w 300 największych centrach usługowych w Polsce zatrudnionych jest ok. 45 tys. osób, a Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych prognozuje, że w 2010 roku liczba ta wzrośnie do 70 tys. osób. Obsługą księgową zajmuje się obecnie ok. 10 tys. księgowych, ale w przyszłym roku również na ten rodzaj usług wzrośnie zapotrzebowanie, więc pracy dla polskich księgowych na pewno nie zabraknie.

W opublikowanym niedawno rankingu 50 miast outsourcingu, w którym oceniana jest atrakcyjność miast pod względem inwestycji w centra BPO (wydzielenie procesów biznesowych na zewnątrz), Kraków zajął 5. miejsce, a Warszawa 28. na świecie. Kraków wyprzedziły tylko dwa miasta chińskie (Pekin, Szanghaj), jedno wietnamskie i jedno filipińskie. Nawet Kalkuta z Indii, czyli kraju uważanego za centrum światowego outsourcingu usług, znalazła się tuż za polskim miastem.

Kraków jest więc niekwestionowanym liderem w Europie. Kolejne polskie miasta również starają się przyciągnąć inwestycje w centra usług, w tym również usług księgowych. Co roku powstaje od kilku do kilkudziesięciu takich centrów na terenie kraju. Jak twierdzą eksperci, kryzys spowoduje, że istniejące już centra będą obsługiwały więcej firm, zwłaszcza tych z Europy Zachodniej czy Stanów Zjednoczonych. Będą także powstawały nowe centra. Co skłania do takich prognoz?

- Paradoksalnie kryzys może wymusić działania zwiększające efektywność, a do takich należy przenoszenie centrów BPO do tańszych lokalizacji - wyjaśnia Paweł Wojciechowski, prezes Polskiej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych. Dodaje on, że Polska długo jeszcze pozostanie magnesem dla centrów usług wspólnych ze względu na duży zasób wykształconych specjalistów w wielu dziedzinach, także w obsłudze księgowej. - Rozwój rynku centrów BPO jest trendem globalnym wynikającym z poszukiwania efektywności i dlatego ma bardzo dobre perspektywy rozwoju w Polsce - mówi Paweł Wojciechowski.

Co przyciąga do Polski firmy i koncerny zagraniczne, które podejmują decyzje o wprowadzaniu oszczędności poprzez oddanie obsługi księgowej na zewnątrz ? W jakiej formie Państwo pomaga w rozwoju tej dziedziny usług ?

Więcej: Gazeta Prawna 6.02.2009 (26) - str.2-3

Łukasz Zalewski

wp.pl

Masz kredyt walutowy? Nie wykonuj pochopnych ruchów

Jak w najbliższych miesiącach może zachowywać się kurs złotego?

Wśród analityków coraz częściej słychać głosy, że ostatnie zawirowania na rynku walutowym mają raczej charakter przejściowy, a spadki złotego – prędzej czy później – zostaną powstrzymane.

– Jesteśmy już chyba blisko końca osłabienia złotego. Jeszcze w lutym–marcu można się spodziewać, że nasza waluta będzie słaba. W kolejnych miesiącach powinna nastąpić dynamiczna korekta – mówi Mikołaj Kusiakowski z TMS Brokers.

– Nie możemy oczywiście założyć, że frank będzie kosztował 2 zł, a euro 3 zł. Jednak 4,1 zł za euro w połowie roku jest realne – dodaje.

Zdaniem analityka złoty może odrabiać straty, kiedy inwestorzy zaczną realizować duże zyski wynikające z ostatniego osłabienia naszej waluty.

– Jeśli jedna instytucja zacznie to robić, ruszą za nią inne. To spowoduje lawinowe umocnienie złotego – mówi.

– Poza tym zakładamy, że kryzys na rynku finansowym będzie powoli łagodzony. Trudno zakładać poprawę we wszystkich sferach, ale np. indeksy giełdowe powinny obronić dzisiejsze poziomy. Kolejnej fali spadków raczej nie będzie – dodaje Mikołaj Kusiakowski.

WNIOSEK:

Analitycy nie są pewni, ale oczekują, że na wiosnę kurs złotego zacznie rosnąć

Czy można wierzyć w prognozy walutowe?

Przemysław Kwiecień, analityk X-Trade Brokers, zaleca jednak dużą ostrożność w traktowaniu prognoz walutowych.

– Nie ma czegoś takiego jak prognozy walutowe. W przypadku kursów walut możemy mówić co najwyżej o oczekiwaniach – mówi.

Jego zdaniem, jeśli ktoś chce podejmować decyzje kredytowe na podstawie jakichś prognoz kursów walut, może się potem srodze rozczarować.

Według niego kredytobiorca nie powinien też sobie obecnie zaprzątać głowy np. prognozami makroekonomicznymi – bo rozwój sytuacji gospodarczej nie przekłada się wprost na kurs walutowy.

– Szkoda zachodu, bo nie ma tutaj prostych zależności. To nie jest tak, że jeśli PKB wzrośnie o 3 proc., to złoty od razu się umocni – mówi.

Zdaniem Przemysława Kwietnia, podejmując decyzję, kredytobiorca musi być przede wszystkim świadomy ryzyka, na jakie się naraża przy pożyczce denominowanej w walutach.

Więcej: Gazeta Prawna 6.02.2009 (26)

Masz kredyt walutowy? Nie wykonuj pochopnych ruchów

Jak w najbliższych miesiącach może zachowywać się kurs złotego?

Wśród analityków coraz częściej słychać głosy, że ostatnie zawirowania na rynku walutowym mają raczej charakter przejściowy, a spadki złotego – prędzej czy później – zostaną powstrzymane.

– Jesteśmy już chyba blisko końca osłabienia złotego. Jeszcze w lutym–marcu można się spodziewać, że nasza waluta będzie słaba. W kolejnych miesiącach powinna nastąpić dynamiczna korekta – mówi Mikołaj Kusiakowski z TMS Brokers.

– Nie możemy oczywiście założyć, że frank będzie kosztował 2 zł, a euro 3 zł. Jednak 4,1 zł za euro w połowie roku jest realne – dodaje.

Zdaniem analityka złoty może odrabiać straty, kiedy inwestorzy zaczną realizować duże zyski wynikające z ostatniego osłabienia naszej waluty.

– Jeśli jedna instytucja zacznie to robić, ruszą za nią inne. To spowoduje lawinowe umocnienie złotego – mówi.

– Poza tym zakładamy, że kryzys na rynku finansowym będzie powoli łagodzony. Trudno zakładać poprawę we wszystkich sferach, ale np. indeksy giełdowe powinny obronić dzisiejsze poziomy. Kolejnej fali spadków raczej nie będzie – dodaje Mikołaj Kusiakowski.

WNIOSEK:

Analitycy nie są pewni, ale oczekują, że na wiosnę kurs złotego zacznie rosnąć

Czy można wierzyć w prognozy walutowe?

Przemysław Kwiecień, analityk X-Trade Brokers, zaleca jednak dużą ostrożność w traktowaniu prognoz walutowych.

– Nie ma czegoś takiego jak prognozy walutowe. W przypadku kursów walut możemy mówić co najwyżej o oczekiwaniach – mówi.

Jego zdaniem, jeśli ktoś chce podejmować decyzje kredytowe na podstawie jakichś prognoz kursów walut, może się potem srodze rozczarować.

Według niego kredytobiorca nie powinien też sobie obecnie zaprzątać głowy np. prognozami makroekonomicznymi – bo rozwój sytuacji gospodarczej nie przekłada się wprost na kurs walutowy.

– Szkoda zachodu, bo nie ma tutaj prostych zależności. To nie jest tak, że jeśli PKB wzrośnie o 3 proc., to złoty od razu się umocni – mówi.

Zdaniem Przemysława Kwietnia, podejmując decyzję, kredytobiorca musi być przede wszystkim świadomy ryzyka, na jakie się naraża przy pożyczce denominowanej w walutach.

Więcej: Gazeta Prawna 6.02.2009 (26)

Sprawdź najnowsze oferty w serwisie

Oceń nasz serwis

średnia ocen: 4,5

Ten serwis korzysta z mechanizmów cookies (ciasteczka)

| Polityka Cookies