Ze świata nieruchomości - strona 149

Można uzyskać kredyt we frankach szwajcarskich, ale jest to trudne

Lista banków udzielających kredytów hipotecznych we frankach szwajcarskich znacznie się skurczyła. Choć taki kredyt można zaciągnąć, trzeba się liczyć z tym, że warunki jego uzyskania są bardzo restrykcyjne - informują eksperci.
W niektórych przypadkach można uzyskać kredyt we frankach nawet na sfinansowanie 100 proc. inwestycji, jednak pod warunkiem, że miesięczne dochody kredytobiorcy wynoszą 10-12 tys. zł na rękę.

Zdaniem Krzysztofa Pietraszkiewicza, prezesa Związku Banków Polskich, kredyty walutowe znajdują się w ofercie banków mających dostęp do wieloletniego finansowania w walutach. "Ponieważ obecnie ryzyko kursowe jest wyższe niż w ubiegłych latach, banki udzielają kredytów w walutach z powściągliwością, a wiele z nich wycofało się z tego rodzaju oferty" - powiedział Pietraszkiewicz.

W czwartek Raiffeisen International Bank Holding poinformował, że wstrzymuje kredyty we frankach szwajcarskich w Polsce, Rumunii, Chorwacji i na Węgrzech.

"Ostatnio z udzielania kredytów w szwajcarskiej walucie wycofały się trzy inne banki: BGŻ, Kredyt Bank i Santander Consumer Bank" - poinformował analityk Open Finance Marcin Krasoń.

Według niego, kredyt taki można dostać m.in. w Deutsche Banku PBC, DnB Nord, mBanku, Multibanku, banku Nordea i Polbanku. Kredytów we frankach udziela także Alior Bank, jednak stosuje on - zdaniem Krasonia - zaporową marżę w wysokości przekraczającej 7 proc. Ofertę we frankach ma także PKO BP.

Ten bank nie podał jednak dziennikarzowi PAP informacji o stosowanych marżach twierdząc, że zależą one od "wielu czynników, a poza tym można je negocjować".

Jak dowiedziała się PAP w banku DnB Nord, minimalna kwota kredytu we frankach udzielanego przez ten bank to 300 tys. zł, ale dochody wnioskodawcy netto muszą wynosić co najmniej 10 tys. zł. Maksymalna kwota kredytowania to 45 lat. Bank udziela kredytu na 100 proc. wartości nieruchomości. Marża wynosi 2,4 proc. w przypadku 20-proc. wkładu własnego i 3 proc. w przypadku kredytowania 100 proc. wartości. Wzrasta ona o 1,25 pkt do czasu uzyskania wpisu do księgi wieczystej.

W mBanku reporter PAP usłyszał, że otrzymanie kredytu we frankach szwajcarskich jest możliwe, a warunki umowy zależą od konkretnego przypadku. Założyliśmy, że kredytobiorca nie jest klientem banku, ma umowę o pracę na czas nieokreślony (obowiązującą od co najmniej 3 miesięcy), nie ma nikogo na utrzymaniu, osiąga miesięczny dochód w wysokości 4,5 tys. zł netto, nie ma kredytów ani kart kredytowych, ma 36 lat, a wartość nieruchomości (z rynku wtórnego) wynosi 500 tys. zł. Analityk banku wyliczył zdolność kredytową we frankach szwajcarskich takiej osoby na ok. 240 tys. zł (gdyby kredyt był brany w złotych - zdolność kredytowa tej samej osby wyniosłaby 311 tys.). Marża banku wyniosłaby w takim przypadku 3,6 proc., a po uwzględnieniu LIBOR - oprocentowanie sięgnęłoby 4,13 proc. Rata kredytu wyniosłaby 1192 zł, a kredyt spłacany byłby 34 lata.

"Wiele banków ma w swoich ofertach kredyty, ale są one trudno dostępne. Deutsche Bank PBC ustalił, że jeśli ktoś chce skredytować 100 proc. wartości nieruchomości, powinien zarabiać miesięcznie co najmniej 12 tys. zł netto. Aby złożyć wniosek w DnB Nord, trzeba zarabiać 10 tys. zł" - powiedział Krasoń z Open Finance.

Według jego obliczeń, średnia marża na rynku dla kredytów we frankach dochodzi do ok. 4 proc. Najniższą oferuje Nordea. Wynosi on 2,2 proc., ale tylko w przypadku kredytu na kwotę powyżej 300 tys. złotych, przy wysokim wkładzie własnym i ofercie wiązanej z zakupem innych produktów bankowych.

"Mniej banków oferuje kredyty, aby je uzyskać trzeba więcej zarabiać, marże są wysokie, czyli dostępność kredytu spada" - uważa Krasoń. Zwraca uwagę, że co prawda kredyt we franku jest ciągle tańszy od kredytu w złotych, ale w związku z ostatnią obniżką stóp procentowych przez NBP, różnica między wysokością raty w złotych i frankach jest coraz mniejsza.

"Kredytobiorca we frankach jest narażony na ryzyko kursowe. Nie ma jednoznacznych prognoz co do tego, w którym kierunku będzie podążać kurs franka. Można albo stracić, albo zyskać" - ostrzega analityk. W jego opinii prawdopodobieństwo powrotu franka do poziomu 2 zł jest bardzo małe. Zwraca uwagę, że zdecydowanie wzrasta zainteresowanie kredytami w złotych. Z jednej strony są bezpieczniejsze, a z drugiej bardziej dostępne.

Analityk z firmy Comperia.pl Bartłomiej Samsonowicz potwierdza, że banki nie wycofały się zupełnie udzielania kredytów we frankach, ani nie wstrzymały akcji kredytowej, ale znacznie zaostrzyły kryteria ich przyznawania.

"Obecnie marże dla kredytów we frankach szwajcarskich są niemal dwukrotnie wyższe od marży na kredycie w złotych. W końcu lutego średnia marża dla kredytu we frankach w wysokości 300 tys. zł, przy 20-proc. wkładzie własnym, była na poziomie 4,5 proc. W przypadku kredytu złotowego wyniosła 2,5 proc." - powiedział Samsonowicz.

Zwrócił też uwagę, że zainteresowanie klientów kredytami w szwajcarskiej walucie nie osłabło. "Połowa naszych użytkowników szuka finansowania we frankach. Banki ograniczają akcję kredytową, ale zainteresowanie klientów jest duże" - wyjaśnia analityk.

Jego zdaniem, zainteresowanie klientów można tłumaczyć na przykład wysokim kursem franka. "Można przypuszczać, że złoty się umocni. Spadek wartości złotego jest spowodowany czynnikami zewnętrznymi, spekulacjami i wycofywaniem się inwestorów. Kurs złotego jest oderwany od fundamentów gospodarki i w najbliższym okresie powinniśmy obserwować umocnienie się złotego. Część klientów właśnie na to liczy" - tłumaczy Samsonowicz.

Jak wynika z poniedziałkowego raportu Narodowego Banku Polskiego, wartość udzielonych przez banki kredytów na nieruchomości dla gospodarstw domowych w lutym 2009 roku wzrosła o prawie 8,6 mld zł, głównie dzięki kredytom w walutach. W styczniu wartość udzielonych przez banki kredytów na nieruchomości dla gospodarstw domowych wzrosła o ponad 10,9 mld zł.

Wartość kredytów w walutach w lutym wzrosła o 7,9 mld zł, po wzroście o 10,33 mld zł w styczniu. Wartość kredytów w złotych w lutym wzrosła o 677,6 mln zł po wzroście o 1 mld zł w styczniu.
onet.pl/(PAP, ar/29.03.2009, godz. 10:31)

Można uzyskać kredyt we frankach szwajcarskich, ale jest to trudne

Lista banków udzielających kredytów hipotecznych we frankach szwajcarskich znacznie się skurczyła. Choć taki kredyt można zaciągnąć, trzeba się liczyć z tym, że warunki jego uzyskania są bardzo restrykcyjne - informują eksperci.
W niektórych przypadkach można uzyskać kredyt we frankach nawet na sfinansowanie 100 proc. inwestycji, jednak pod warunkiem, że miesięczne dochody kredytobiorcy wynoszą 10-12 tys. zł na rękę.

Zdaniem Krzysztofa Pietraszkiewicza, prezesa Związku Banków Polskich, kredyty walutowe znajdują się w ofercie banków mających dostęp do wieloletniego finansowania w walutach. "Ponieważ obecnie ryzyko kursowe jest wyższe niż w ubiegłych latach, banki udzielają kredytów w walutach z powściągliwością, a wiele z nich wycofało się z tego rodzaju oferty" - powiedział Pietraszkiewicz.

W czwartek Raiffeisen International Bank Holding poinformował, że wstrzymuje kredyty we frankach szwajcarskich w Polsce, Rumunii, Chorwacji i na Węgrzech.

"Ostatnio z udzielania kredytów w szwajcarskiej walucie wycofały się trzy inne banki: BGŻ, Kredyt Bank i Santander Consumer Bank" - poinformował analityk Open Finance Marcin Krasoń.

Według niego, kredyt taki można dostać m.in. w Deutsche Banku PBC, DnB Nord, mBanku, Multibanku, banku Nordea i Polbanku. Kredytów we frankach udziela także Alior Bank, jednak stosuje on - zdaniem Krasonia - zaporową marżę w wysokości przekraczającej 7 proc. Ofertę we frankach ma także PKO BP.

Ten bank nie podał jednak dziennikarzowi PAP informacji o stosowanych marżach twierdząc, że zależą one od "wielu czynników, a poza tym można je negocjować".

Jak dowiedziała się PAP w banku DnB Nord, minimalna kwota kredytu we frankach udzielanego przez ten bank to 300 tys. zł, ale dochody wnioskodawcy netto muszą wynosić co najmniej 10 tys. zł. Maksymalna kwota kredytowania to 45 lat. Bank udziela kredytu na 100 proc. wartości nieruchomości. Marża wynosi 2,4 proc. w przypadku 20-proc. wkładu własnego i 3 proc. w przypadku kredytowania 100 proc. wartości. Wzrasta ona o 1,25 pkt do czasu uzyskania wpisu do księgi wieczystej.

W mBanku reporter PAP usłyszał, że otrzymanie kredytu we frankach szwajcarskich jest możliwe, a warunki umowy zależą od konkretnego przypadku. Założyliśmy, że kredytobiorca nie jest klientem banku, ma umowę o pracę na czas nieokreślony (obowiązującą od co najmniej 3 miesięcy), nie ma nikogo na utrzymaniu, osiąga miesięczny dochód w wysokości 4,5 tys. zł netto, nie ma kredytów ani kart kredytowych, ma 36 lat, a wartość nieruchomości (z rynku wtórnego) wynosi 500 tys. zł. Analityk banku wyliczył zdolność kredytową we frankach szwajcarskich takiej osoby na ok. 240 tys. zł (gdyby kredyt był brany w złotych - zdolność kredytowa tej samej osby wyniosłaby 311 tys.). Marża banku wyniosłaby w takim przypadku 3,6 proc., a po uwzględnieniu LIBOR - oprocentowanie sięgnęłoby 4,13 proc. Rata kredytu wyniosłaby 1192 zł, a kredyt spłacany byłby 34 lata.

"Wiele banków ma w swoich ofertach kredyty, ale są one trudno dostępne. Deutsche Bank PBC ustalił, że jeśli ktoś chce skredytować 100 proc. wartości nieruchomości, powinien zarabiać miesięcznie co najmniej 12 tys. zł netto. Aby złożyć wniosek w DnB Nord, trzeba zarabiać 10 tys. zł" - powiedział Krasoń z Open Finance.

Według jego obliczeń, średnia marża na rynku dla kredytów we frankach dochodzi do ok. 4 proc. Najniższą oferuje Nordea. Wynosi on 2,2 proc., ale tylko w przypadku kredytu na kwotę powyżej 300 tys. złotych, przy wysokim wkładzie własnym i ofercie wiązanej z zakupem innych produktów bankowych.

"Mniej banków oferuje kredyty, aby je uzyskać trzeba więcej zarabiać, marże są wysokie, czyli dostępność kredytu spada" - uważa Krasoń. Zwraca uwagę, że co prawda kredyt we franku jest ciągle tańszy od kredytu w złotych, ale w związku z ostatnią obniżką stóp procentowych przez NBP, różnica między wysokością raty w złotych i frankach jest coraz mniejsza.

"Kredytobiorca we frankach jest narażony na ryzyko kursowe. Nie ma jednoznacznych prognoz co do tego, w którym kierunku będzie podążać kurs franka. Można albo stracić, albo zyskać" - ostrzega analityk. W jego opinii prawdopodobieństwo powrotu franka do poziomu 2 zł jest bardzo małe. Zwraca uwagę, że zdecydowanie wzrasta zainteresowanie kredytami w złotych. Z jednej strony są bezpieczniejsze, a z drugiej bardziej dostępne.

Analityk z firmy Comperia.pl Bartłomiej Samsonowicz potwierdza, że banki nie wycofały się zupełnie udzielania kredytów we frankach, ani nie wstrzymały akcji kredytowej, ale znacznie zaostrzyły kryteria ich przyznawania.

"Obecnie marże dla kredytów we frankach szwajcarskich są niemal dwukrotnie wyższe od marży na kredycie w złotych. W końcu lutego średnia marża dla kredytu we frankach w wysokości 300 tys. zł, przy 20-proc. wkładzie własnym, była na poziomie 4,5 proc. W przypadku kredytu złotowego wyniosła 2,5 proc." - powiedział Samsonowicz.

Zwrócił też uwagę, że zainteresowanie klientów kredytami w szwajcarskiej walucie nie osłabło. "Połowa naszych użytkowników szuka finansowania we frankach. Banki ograniczają akcję kredytową, ale zainteresowanie klientów jest duże" - wyjaśnia analityk.

Jego zdaniem, zainteresowanie klientów można tłumaczyć na przykład wysokim kursem franka. "Można przypuszczać, że złoty się umocni. Spadek wartości złotego jest spowodowany czynnikami zewnętrznymi, spekulacjami i wycofywaniem się inwestorów. Kurs złotego jest oderwany od fundamentów gospodarki i w najbliższym okresie powinniśmy obserwować umocnienie się złotego. Część klientów właśnie na to liczy" - tłumaczy Samsonowicz.

Jak wynika z poniedziałkowego raportu Narodowego Banku Polskiego, wartość udzielonych przez banki kredytów na nieruchomości dla gospodarstw domowych w lutym 2009 roku wzrosła o prawie 8,6 mld zł, głównie dzięki kredytom w walutach. W styczniu wartość udzielonych przez banki kredytów na nieruchomości dla gospodarstw domowych wzrosła o ponad 10,9 mld zł.

Wartość kredytów w walutach w lutym wzrosła o 7,9 mld zł, po wzroście o 10,33 mld zł w styczniu. Wartość kredytów w złotych w lutym wzrosła o 677,6 mln zł po wzroście o 1 mld zł w styczniu.
onet.pl/(PAP, ar/29.03.2009, godz. 10:31)

Można uzyskać kredyt we frankach szwajcarskich, ale jest to trudne

Lista banków udzielających kredytów hipotecznych we frankach szwajcarskich znacznie się skurczyła. Choć taki kredyt można zaciągnąć, trzeba się liczyć z tym, że warunki jego uzyskania są bardzo restrykcyjne - informują eksperci.
W niektórych przypadkach można uzyskać kredyt we frankach nawet na sfinansowanie 100 proc. inwestycji, jednak pod warunkiem, że miesięczne dochody kredytobiorcy wynoszą 10-12 tys. zł na rękę.

Zdaniem Krzysztofa Pietraszkiewicza, prezesa Związku Banków Polskich, kredyty walutowe znajdują się w ofercie banków mających dostęp do wieloletniego finansowania w walutach. "Ponieważ obecnie ryzyko kursowe jest wyższe niż w ubiegłych latach, banki udzielają kredytów w walutach z powściągliwością, a wiele z nich wycofało się z tego rodzaju oferty" - powiedział Pietraszkiewicz.

W czwartek Raiffeisen International Bank Holding poinformował, że wstrzymuje kredyty we frankach szwajcarskich w Polsce, Rumunii, Chorwacji i na Węgrzech.

"Ostatnio z udzielania kredytów w szwajcarskiej walucie wycofały się trzy inne banki: BGŻ, Kredyt Bank i Santander Consumer Bank" - poinformował analityk Open Finance Marcin Krasoń.

Według niego, kredyt taki można dostać m.in. w Deutsche Banku PBC, DnB Nord, mBanku, Multibanku, banku Nordea i Polbanku. Kredytów we frankach udziela także Alior Bank, jednak stosuje on - zdaniem Krasonia - zaporową marżę w wysokości przekraczającej 7 proc. Ofertę we frankach ma także PKO BP.

Ten bank nie podał jednak dziennikarzowi PAP informacji o stosowanych marżach twierdząc, że zależą one od "wielu czynników, a poza tym można je negocjować".

Jak dowiedziała się PAP w banku DnB Nord, minimalna kwota kredytu we frankach udzielanego przez ten bank to 300 tys. zł, ale dochody wnioskodawcy netto muszą wynosić co najmniej 10 tys. zł. Maksymalna kwota kredytowania to 45 lat. Bank udziela kredytu na 100 proc. wartości nieruchomości. Marża wynosi 2,4 proc. w przypadku 20-proc. wkładu własnego i 3 proc. w przypadku kredytowania 100 proc. wartości. Wzrasta ona o 1,25 pkt do czasu uzyskania wpisu do księgi wieczystej.

W mBanku reporter PAP usłyszał, że otrzymanie kredytu we frankach szwajcarskich jest możliwe, a warunki umowy zależą od konkretnego przypadku. Założyliśmy, że kredytobiorca nie jest klientem banku, ma umowę o pracę na czas nieokreślony (obowiązującą od co najmniej 3 miesięcy), nie ma nikogo na utrzymaniu, osiąga miesięczny dochód w wysokości 4,5 tys. zł netto, nie ma kredytów ani kart kredytowych, ma 36 lat, a wartość nieruchomości (z rynku wtórnego) wynosi 500 tys. zł. Analityk banku wyliczył zdolność kredytową we frankach szwajcarskich takiej osoby na ok. 240 tys. zł (gdyby kredyt był brany w złotych - zdolność kredytowa tej samej osby wyniosłaby 311 tys.). Marża banku wyniosłaby w takim przypadku 3,6 proc., a po uwzględnieniu LIBOR - oprocentowanie sięgnęłoby 4,13 proc. Rata kredytu wyniosłaby 1192 zł, a kredyt spłacany byłby 34 lata.

"Wiele banków ma w swoich ofertach kredyty, ale są one trudno dostępne. Deutsche Bank PBC ustalił, że jeśli ktoś chce skredytować 100 proc. wartości nieruchomości, powinien zarabiać miesięcznie co najmniej 12 tys. zł netto. Aby złożyć wniosek w DnB Nord, trzeba zarabiać 10 tys. zł" - powiedział Krasoń z Open Finance.

Według jego obliczeń, średnia marża na rynku dla kredytów we frankach dochodzi do ok. 4 proc. Najniższą oferuje Nordea. Wynosi on 2,2 proc., ale tylko w przypadku kredytu na kwotę powyżej 300 tys. złotych, przy wysokim wkładzie własnym i ofercie wiązanej z zakupem innych produktów bankowych.

"Mniej banków oferuje kredyty, aby je uzyskać trzeba więcej zarabiać, marże są wysokie, czyli dostępność kredytu spada" - uważa Krasoń. Zwraca uwagę, że co prawda kredyt we franku jest ciągle tańszy od kredytu w złotych, ale w związku z ostatnią obniżką stóp procentowych przez NBP, różnica między wysokością raty w złotych i frankach jest coraz mniejsza.

"Kredytobiorca we frankach jest narażony na ryzyko kursowe. Nie ma jednoznacznych prognoz co do tego, w którym kierunku będzie podążać kurs franka. Można albo stracić, albo zyskać" - ostrzega analityk. W jego opinii prawdopodobieństwo powrotu franka do poziomu 2 zł jest bardzo małe. Zwraca uwagę, że zdecydowanie wzrasta zainteresowanie kredytami w złotych. Z jednej strony są bezpieczniejsze, a z drugiej bardziej dostępne.

Analityk z firmy Comperia.pl Bartłomiej Samsonowicz potwierdza, że banki nie wycofały się zupełnie udzielania kredytów we frankach, ani nie wstrzymały akcji kredytowej, ale znacznie zaostrzyły kryteria ich przyznawania.

"Obecnie marże dla kredytów we frankach szwajcarskich są niemal dwukrotnie wyższe od marży na kredycie w złotych. W końcu lutego średnia marża dla kredytu we frankach w wysokości 300 tys. zł, przy 20-proc. wkładzie własnym, była na poziomie 4,5 proc. W przypadku kredytu złotowego wyniosła 2,5 proc." - powiedział Samsonowicz.

Zwrócił też uwagę, że zainteresowanie klientów kredytami w szwajcarskiej walucie nie osłabło. "Połowa naszych użytkowników szuka finansowania we frankach. Banki ograniczają akcję kredytową, ale zainteresowanie klientów jest duże" - wyjaśnia analityk.

Jego zdaniem, zainteresowanie klientów można tłumaczyć na przykład wysokim kursem franka. "Można przypuszczać, że złoty się umocni. Spadek wartości złotego jest spowodowany czynnikami zewnętrznymi, spekulacjami i wycofywaniem się inwestorów. Kurs złotego jest oderwany od fundamentów gospodarki i w najbliższym okresie powinniśmy obserwować umocnienie się złotego. Część klientów właśnie na to liczy" - tłumaczy Samsonowicz.

Jak wynika z poniedziałkowego raportu Narodowego Banku Polskiego, wartość udzielonych przez banki kredytów na nieruchomości dla gospodarstw domowych w lutym 2009 roku wzrosła o prawie 8,6 mld zł, głównie dzięki kredytom w walutach. W styczniu wartość udzielonych przez banki kredytów na nieruchomości dla gospodarstw domowych wzrosła o ponad 10,9 mld zł.

Wartość kredytów w walutach w lutym wzrosła o 7,9 mld zł, po wzroście o 10,33 mld zł w styczniu. Wartość kredytów w złotych w lutym wzrosła o 677,6 mln zł po wzroście o 1 mld zł w styczniu.
onet.pl/(PAP, ar/29.03.2009, godz. 10:31)

Można uzyskać kredyt we frankach szwajcarskich, ale jest to trudne

Lista banków udzielających kredytów hipotecznych we frankach szwajcarskich znacznie się skurczyła. Choć taki kredyt można zaciągnąć, trzeba się liczyć z tym, że warunki jego uzyskania są bardzo restrykcyjne - informują eksperci.
W niektórych przypadkach można uzyskać kredyt we frankach nawet na sfinansowanie 100 proc. inwestycji, jednak pod warunkiem, że miesięczne dochody kredytobiorcy wynoszą 10-12 tys. zł na rękę.

Zdaniem Krzysztofa Pietraszkiewicza, prezesa Związku Banków Polskich, kredyty walutowe znajdują się w ofercie banków mających dostęp do wieloletniego finansowania w walutach. "Ponieważ obecnie ryzyko kursowe jest wyższe niż w ubiegłych latach, banki udzielają kredytów w walutach z powściągliwością, a wiele z nich wycofało się z tego rodzaju oferty" - powiedział Pietraszkiewicz.

W czwartek Raiffeisen International Bank Holding poinformował, że wstrzymuje kredyty we frankach szwajcarskich w Polsce, Rumunii, Chorwacji i na Węgrzech.

"Ostatnio z udzielania kredytów w szwajcarskiej walucie wycofały się trzy inne banki: BGŻ, Kredyt Bank i Santander Consumer Bank" - poinformował analityk Open Finance Marcin Krasoń.

Według niego, kredyt taki można dostać m.in. w Deutsche Banku PBC, DnB Nord, mBanku, Multibanku, banku Nordea i Polbanku. Kredytów we frankach udziela także Alior Bank, jednak stosuje on - zdaniem Krasonia - zaporową marżę w wysokości przekraczającej 7 proc. Ofertę we frankach ma także PKO BP.

Ten bank nie podał jednak dziennikarzowi PAP informacji o stosowanych marżach twierdząc, że zależą one od "wielu czynników, a poza tym można je negocjować".

Jak dowiedziała się PAP w banku DnB Nord, minimalna kwota kredytu we frankach udzielanego przez ten bank to 300 tys. zł, ale dochody wnioskodawcy netto muszą wynosić co najmniej 10 tys. zł. Maksymalna kwota kredytowania to 45 lat. Bank udziela kredytu na 100 proc. wartości nieruchomości. Marża wynosi 2,4 proc. w przypadku 20-proc. wkładu własnego i 3 proc. w przypadku kredytowania 100 proc. wartości. Wzrasta ona o 1,25 pkt do czasu uzyskania wpisu do księgi wieczystej.

W mBanku reporter PAP usłyszał, że otrzymanie kredytu we frankach szwajcarskich jest możliwe, a warunki umowy zależą od konkretnego przypadku. Założyliśmy, że kredytobiorca nie jest klientem banku, ma umowę o pracę na czas nieokreślony (obowiązującą od co najmniej 3 miesięcy), nie ma nikogo na utrzymaniu, osiąga miesięczny dochód w wysokości 4,5 tys. zł netto, nie ma kredytów ani kart kredytowych, ma 36 lat, a wartość nieruchomości (z rynku wtórnego) wynosi 500 tys. zł. Analityk banku wyliczył zdolność kredytową we frankach szwajcarskich takiej osoby na ok. 240 tys. zł (gdyby kredyt był brany w złotych - zdolność kredytowa tej samej osby wyniosłaby 311 tys.). Marża banku wyniosłaby w takim przypadku 3,6 proc., a po uwzględnieniu LIBOR - oprocentowanie sięgnęłoby 4,13 proc. Rata kredytu wyniosłaby 1192 zł, a kredyt spłacany byłby 34 lata.

"Wiele banków ma w swoich ofertach kredyty, ale są one trudno dostępne. Deutsche Bank PBC ustalił, że jeśli ktoś chce skredytować 100 proc. wartości nieruchomości, powinien zarabiać miesięcznie co najmniej 12 tys. zł netto. Aby złożyć wniosek w DnB Nord, trzeba zarabiać 10 tys. zł" - powiedział Krasoń z Open Finance.

Według jego obliczeń, średnia marża na rynku dla kredytów we frankach dochodzi do ok. 4 proc. Najniższą oferuje Nordea. Wynosi on 2,2 proc., ale tylko w przypadku kredytu na kwotę powyżej 300 tys. złotych, przy wysokim wkładzie własnym i ofercie wiązanej z zakupem innych produktów bankowych.

"Mniej banków oferuje kredyty, aby je uzyskać trzeba więcej zarabiać, marże są wysokie, czyli dostępność kredytu spada" - uważa Krasoń. Zwraca uwagę, że co prawda kredyt we franku jest ciągle tańszy od kredytu w złotych, ale w związku z ostatnią obniżką stóp procentowych przez NBP, różnica między wysokością raty w złotych i frankach jest coraz mniejsza.

"Kredytobiorca we frankach jest narażony na ryzyko kursowe. Nie ma jednoznacznych prognoz co do tego, w którym kierunku będzie podążać kurs franka. Można albo stracić, albo zyskać" - ostrzega analityk. W jego opinii prawdopodobieństwo powrotu franka do poziomu 2 zł jest bardzo małe. Zwraca uwagę, że zdecydowanie wzrasta zainteresowanie kredytami w złotych. Z jednej strony są bezpieczniejsze, a z drugiej bardziej dostępne.

Analityk z firmy Comperia.pl Bartłomiej Samsonowicz potwierdza, że banki nie wycofały się zupełnie udzielania kredytów we frankach, ani nie wstrzymały akcji kredytowej, ale znacznie zaostrzyły kryteria ich przyznawania.

"Obecnie marże dla kredytów we frankach szwajcarskich są niemal dwukrotnie wyższe od marży na kredycie w złotych. W końcu lutego średnia marża dla kredytu we frankach w wysokości 300 tys. zł, przy 20-proc. wkładzie własnym, była na poziomie 4,5 proc. W przypadku kredytu złotowego wyniosła 2,5 proc." - powiedział Samsonowicz.

Zwrócił też uwagę, że zainteresowanie klientów kredytami w szwajcarskiej walucie nie osłabło. "Połowa naszych użytkowników szuka finansowania we frankach. Banki ograniczają akcję kredytową, ale zainteresowanie klientów jest duże" - wyjaśnia analityk.

Jego zdaniem, zainteresowanie klientów można tłumaczyć na przykład wysokim kursem franka. "Można przypuszczać, że złoty się umocni. Spadek wartości złotego jest spowodowany czynnikami zewnętrznymi, spekulacjami i wycofywaniem się inwestorów. Kurs złotego jest oderwany od fundamentów gospodarki i w najbliższym okresie powinniśmy obserwować umocnienie się złotego. Część klientów właśnie na to liczy" - tłumaczy Samsonowicz.

Jak wynika z poniedziałkowego raportu Narodowego Banku Polskiego, wartość udzielonych przez banki kredytów na nieruchomości dla gospodarstw domowych w lutym 2009 roku wzrosła o prawie 8,6 mld zł, głównie dzięki kredytom w walutach. W styczniu wartość udzielonych przez banki kredytów na nieruchomości dla gospodarstw domowych wzrosła o ponad 10,9 mld zł.

Wartość kredytów w walutach w lutym wzrosła o 7,9 mld zł, po wzroście o 10,33 mld zł w styczniu. Wartość kredytów w złotych w lutym wzrosła o 677,6 mln zł po wzroście o 1 mld zł w styczniu.
onet.pl/(PAP, ar/29.03.2009, godz. 10:31)

Rynek ma teraz problemy, ale za to dojrzewa

W latach 2006-2007, kiedy mieliśmy do czynienia z dużym ożywieniem na rynku nieruchomości, obserwowaliśmy kolejkę chętnych do zakupu własnego mieszkania. Na porządku dziennym był więc zakup tzw. „dziury w ziemi” czy zrywanie przez niektórych deweloperów umów przedwstępnych. Rynek należał do deweloperów i to oni dyktowali warunki.
Sytuacja zaczęła się gwałtownie zmieniać w drugiej połowie 2008 roku.  Zadecydowały o tym  głównie dwa czynniki: bardzo wysokie już ceny mieszkań - szczególnie w największych miastach, oraz przeobrażenia w polityce kredytowej banków, które miały związek z kryzysem na amerykańskim rynku finansowym. Mało kto jednak brał na poważnie pierwsze sygnały zawirowań. Niektórzy deweloperzy długo zapewniali, że ze sprzedażą wcale nie jest tak źle, w związku z czym nie ma co liczyć na obniżki cen mieszkań.

Obecnie mamy sytuację, w której są chętni do zakupu mieszkania, na rynku jest wiele gotowych mieszkań, ale do transakcji dochodzi bardzo rzadko. Coraz częściej pojawiają się niepokojące sygnały o kondycji finansowej niektórych firm deweloperskich. Wstrzymywane są kolejne projekty, a te które już znajdują się w fazie realizacji są dostosowywane, w granicach możliwości, do zmieniającej się sytuacji rynkowej.

Przystosowywanie się do nowej sytuacji rynkowej następowało stosunkowo wolno. Dziś, w obliczu pojawiających się decyzji o wstrzymywaniu inwestycji, złej kondycji finansowej niektórych firm, a także niesprzyjającej sytuacji gospodarczej, nikt już nie ma wątpliwości, że rynek nieruchomości znajduje się w zupełnie innej fazie. W gąszczu złych informacji warto jednak poszukać pozytywnych zjawisk.

Firmy deweloperskie, które jeszcze niedawno błyskawicznie sprzedawały swoje mieszkania uświadomią sobie, jak ważne jest dokładne rozpoznanie potrzeb, ale i możliwości finansowych potencjalnych klientów i będą uważniej przyglądać się swoim nowym projektom. Zdecydowana większość klientów zainteresowana jest mieszkaniami z segmentu popularnego, tymczasem deweloperzy w ostatnim czasie budowali zbyt wiele mieszkań o tzw. podwyższonym standardzie. W przyszłości można więc oczekiwać, że projekty będą bardzo dokładnie analizowane, co pozwoli lepiej dostosować je do polskiej rzeczywistości.

Firmom, które zdecydowały się wejść na rynek w okresie hossy na rynku nieruchomości tylko w celu osiągnięcia szybkiego zysku, obecna sytuacja pokaże, że działalność deweloperska wymaga nie tylko odpowiedniego zaplecza finansowego, ale także kompetentnego zespołu, który sprawnie pokieruje całym procesem budowy. Być może uświadomi też, że oferują bardzo ważny i niezwykle drogi produkt, a to wymaga dużej odpowiedzialności. Rynek oczyści się z nieprofesjonalnych i nastawionych na krótką działalność firm. Poprawi się też jakość obsługi klientów i może nareszcie zaczną być rzeczywiście traktowani jak równoprawna strona transakcji.

Rola deweloperów na rynku nieruchomości w ostatnich latach znacząco wzrosła. Dzięki nim powstaje wiele obiektów mieszkalnych i komercyjnych, które zmieniają wizerunek polskich miast. Teraz atmosfera na rynku inwestycyjnym nie jest najlepsza i wielu inwestorów zastanawia się, jak przetrwać obecną sytuację, ale ten czas powinien zostać wykorzystany także na konstruktywne przemyślenia. Rynek po obecnych przejściach będzie z pewnością dojrzalszy, o ile zostaną wyciągnięte odpowiednie wnioski z tego, co działo się w ostatnim czasie.


Małgorzata Kędzierska
Analityk rynku nieruchomości
Wynajem.pl

Rynek ma teraz problemy, ale za to dojrzewa

W latach 2006-2007, kiedy mieliśmy do czynienia z dużym ożywieniem na rynku nieruchomości, obserwowaliśmy kolejkę chętnych do zakupu własnego mieszkania. Na porządku dziennym był więc zakup tzw. „dziury w ziemi” czy zrywanie przez niektórych deweloperów umów przedwstępnych. Rynek należał do deweloperów i to oni dyktowali warunki.
Sytuacja zaczęła się gwałtownie zmieniać w drugiej połowie 2008 roku.  Zadecydowały o tym  głównie dwa czynniki: bardzo wysokie już ceny mieszkań - szczególnie w największych miastach, oraz przeobrażenia w polityce kredytowej banków, które miały związek z kryzysem na amerykańskim rynku finansowym. Mało kto jednak brał na poważnie pierwsze sygnały zawirowań. Niektórzy deweloperzy długo zapewniali, że ze sprzedażą wcale nie jest tak źle, w związku z czym nie ma co liczyć na obniżki cen mieszkań.

Obecnie mamy sytuację, w której są chętni do zakupu mieszkania, na rynku jest wiele gotowych mieszkań, ale do transakcji dochodzi bardzo rzadko. Coraz częściej pojawiają się niepokojące sygnały o kondycji finansowej niektórych firm deweloperskich. Wstrzymywane są kolejne projekty, a te które już znajdują się w fazie realizacji są dostosowywane, w granicach możliwości, do zmieniającej się sytuacji rynkowej.

Przystosowywanie się do nowej sytuacji rynkowej następowało stosunkowo wolno. Dziś, w obliczu pojawiających się decyzji o wstrzymywaniu inwestycji, złej kondycji finansowej niektórych firm, a także niesprzyjającej sytuacji gospodarczej, nikt już nie ma wątpliwości, że rynek nieruchomości znajduje się w zupełnie innej fazie. W gąszczu złych informacji warto jednak poszukać pozytywnych zjawisk.

Firmy deweloperskie, które jeszcze niedawno błyskawicznie sprzedawały swoje mieszkania uświadomią sobie, jak ważne jest dokładne rozpoznanie potrzeb, ale i możliwości finansowych potencjalnych klientów i będą uważniej przyglądać się swoim nowym projektom. Zdecydowana większość klientów zainteresowana jest mieszkaniami z segmentu popularnego, tymczasem deweloperzy w ostatnim czasie budowali zbyt wiele mieszkań o tzw. podwyższonym standardzie. W przyszłości można więc oczekiwać, że projekty będą bardzo dokładnie analizowane, co pozwoli lepiej dostosować je do polskiej rzeczywistości.

Firmom, które zdecydowały się wejść na rynek w okresie hossy na rynku nieruchomości tylko w celu osiągnięcia szybkiego zysku, obecna sytuacja pokaże, że działalność deweloperska wymaga nie tylko odpowiedniego zaplecza finansowego, ale także kompetentnego zespołu, który sprawnie pokieruje całym procesem budowy. Być może uświadomi też, że oferują bardzo ważny i niezwykle drogi produkt, a to wymaga dużej odpowiedzialności. Rynek oczyści się z nieprofesjonalnych i nastawionych na krótką działalność firm. Poprawi się też jakość obsługi klientów i może nareszcie zaczną być rzeczywiście traktowani jak równoprawna strona transakcji.

Rola deweloperów na rynku nieruchomości w ostatnich latach znacząco wzrosła. Dzięki nim powstaje wiele obiektów mieszkalnych i komercyjnych, które zmieniają wizerunek polskich miast. Teraz atmosfera na rynku inwestycyjnym nie jest najlepsza i wielu inwestorów zastanawia się, jak przetrwać obecną sytuację, ale ten czas powinien zostać wykorzystany także na konstruktywne przemyślenia. Rynek po obecnych przejściach będzie z pewnością dojrzalszy, o ile zostaną wyciągnięte odpowiednie wnioski z tego, co działo się w ostatnim czasie.


Małgorzata Kędzierska
Analityk rynku nieruchomości
Wynajem.pl

Domy na wodzie

Ci, którzy spróbowali życia na wodzie twierdzą, że to nie tylko wspaniała przygoda, ale przede wszystkim sposób na życie. W Europie upowszechnił się po II wojnie światowej. Wówczas adaptowano na cele mieszkalne nie tylko budynki, ale też barki, które chociaż wąskie i nieco zdezelowane, w większości liczyły po 25 metrów długości. Pozwalało to wygospodarowanie niedużego "mieszkania".
Ci, którzy spróbowali życia na wodzie twierdzą, że to nie tylko wspaniała przygoda, ale przede wszystkim sposób na życie. W Europie upowszechnił się po II wojnie światowej. Wówczas adaptowano na cele mieszkalne nie tylko budynki, ale też barki, które chociaż wąskie i nieco zdezelowane, w większości liczyły po 25 metrów długości. Pozwalało to wygospodarowanie niedużego "mieszkania".dom.wp.pl

Domy na wodzie

Ci, którzy spróbowali życia na wodzie twierdzą, że to nie tylko wspaniała przygoda, ale przede wszystkim sposób na życie. W Europie upowszechnił się po II wojnie światowej. Wówczas adaptowano na cele mieszkalne nie tylko budynki, ale też barki, które chociaż wąskie i nieco zdezelowane, w większości liczyły po 25 metrów długości. Pozwalało to wygospodarowanie niedużego "mieszkania".
Ci, którzy spróbowali życia na wodzie twierdzą, że to nie tylko wspaniała przygoda, ale przede wszystkim sposób na życie. W Europie upowszechnił się po II wojnie światowej. Wówczas adaptowano na cele mieszkalne nie tylko budynki, ale też barki, które chociaż wąskie i nieco zdezelowane, w większości liczyły po 25 metrów długości. Pozwalało to wygospodarowanie niedużego "mieszkania".dom.wp.pl

Logika ZBP

Słuchałem dziś rano wywiadu z prezesem Związku Banków Polskich Krzysztofem Pietraszkiewiczem w Radiu TOK FM i było mi wstyd. Rozumiem, że jego zadaniem jest lobbowanie na rzecz banków i prezentowanie ich w jak najlepszym świetle, ale dlaczego odbywa się to z pogwałceniem zasad logiki? Pan prezes najpierw mówił, że obecnie jesteśmy w okresie najlepszej spłacalności kredytów hipotecznych, a następnie twierdził, że obecna sytuacja wymusza na bankach konieczność zdyscyplinowania kredytobiorców, żeby rzetelniej spłacali kredyty. Najpierw stwierdził, że ci, którzy regularnie spłacają kredyty nie muszą się niczego obawiać, a następnie przyznał, że umowy z nimi mogą być renegocjowane.
Takie wypowiedzi sprawiają, że wizerunek sektora bankowego jedynie pogarsza się. Tysiące klientów banków organizują się w społeczności antybankowe, zaczynają powstawać podobne społeczności pracowników banków, przedsiębiorcy skarżą się, że zostali wpuszczeni w opcje, a prezes ZBP na pytanie czy banki popełniły jakieś błędy odpowiada, że może jakieś w zakresie PR, kształtowania wizerunku. Żadnej refleksji co można byłoby poprawić w działaniach banków, a jedynie jak lepiej sprzedawać ich wizerunek.

Podjęta przez banki akcja renegocjacji umów wskazuje na nierównowagę stron przy zawieraniu umów kredytowych. Po pierwsze umowa jest przygotowywana w banku, a więc na jego korzyść, przez ekspertów prawa i przedstawiana najczęściej laikom. Znajdują się w niej liczne punkty określające sytuacje, w których bank może ją zmienić i tylko jedna możliwość dla klienta - nie zgodzenie się na zmiany wprowadzane przez bank i spłacenie natychmiast całego kredytu. Próby zmiany treści umowy przed podpisaniem są kwitowane przez sprzedawców bankowych nazywanych doradcami, że to niemożliwe i że można co najwyżej jej nie podpisywać i pójść poszukać po szerokim świecie lepszej propozycji. Jak by tego było mało przed niekorzystnymi zmianami klienta nie chroni terminowe spłacanie kredytu. Zmiany mogą zostać wprowadzone np. w przypadku późniejszych zmian w ofercie banku.

Skoro prezes ZBP uważa, ze jedyne błędy jakie popełniły banki dotyczą kształtowania ich wizerunku, to najprostszą drogą do naprawy tego wizerunku jest ucywilizowanie umów. Mam nadzieję, że wkrótce usłyszę o akcjach ZBP zmierzających w tym kierunku.

Maciej Goniszewski
Gazeta Bankowa
wp.pl

Logika ZBP

Słuchałem dziś rano wywiadu z prezesem Związku Banków Polskich Krzysztofem Pietraszkiewiczem w Radiu TOK FM i było mi wstyd. Rozumiem, że jego zadaniem jest lobbowanie na rzecz banków i prezentowanie ich w jak najlepszym świetle, ale dlaczego odbywa się to z pogwałceniem zasad logiki? Pan prezes najpierw mówił, że obecnie jesteśmy w okresie najlepszej spłacalności kredytów hipotecznych, a następnie twierdził, że obecna sytuacja wymusza na bankach konieczność zdyscyplinowania kredytobiorców, żeby rzetelniej spłacali kredyty. Najpierw stwierdził, że ci, którzy regularnie spłacają kredyty nie muszą się niczego obawiać, a następnie przyznał, że umowy z nimi mogą być renegocjowane.
Takie wypowiedzi sprawiają, że wizerunek sektora bankowego jedynie pogarsza się. Tysiące klientów banków organizują się w społeczności antybankowe, zaczynają powstawać podobne społeczności pracowników banków, przedsiębiorcy skarżą się, że zostali wpuszczeni w opcje, a prezes ZBP na pytanie czy banki popełniły jakieś błędy odpowiada, że może jakieś w zakresie PR, kształtowania wizerunku. Żadnej refleksji co można byłoby poprawić w działaniach banków, a jedynie jak lepiej sprzedawać ich wizerunek.

Podjęta przez banki akcja renegocjacji umów wskazuje na nierównowagę stron przy zawieraniu umów kredytowych. Po pierwsze umowa jest przygotowywana w banku, a więc na jego korzyść, przez ekspertów prawa i przedstawiana najczęściej laikom. Znajdują się w niej liczne punkty określające sytuacje, w których bank może ją zmienić i tylko jedna możliwość dla klienta - nie zgodzenie się na zmiany wprowadzane przez bank i spłacenie natychmiast całego kredytu. Próby zmiany treści umowy przed podpisaniem są kwitowane przez sprzedawców bankowych nazywanych doradcami, że to niemożliwe i że można co najwyżej jej nie podpisywać i pójść poszukać po szerokim świecie lepszej propozycji. Jak by tego było mało przed niekorzystnymi zmianami klienta nie chroni terminowe spłacanie kredytu. Zmiany mogą zostać wprowadzone np. w przypadku późniejszych zmian w ofercie banku.

Skoro prezes ZBP uważa, ze jedyne błędy jakie popełniły banki dotyczą kształtowania ich wizerunku, to najprostszą drogą do naprawy tego wizerunku jest ucywilizowanie umów. Mam nadzieję, że wkrótce usłyszę o akcjach ZBP zmierzających w tym kierunku.

Maciej Goniszewski
Gazeta Bankowa
wp.pl

Budujmy do końca

Nowe projekty deweloperskie, zarówno te dotyczące nieruchomości mieszkaniowych, jak i komercyjnych, coraz częściej wyróżniają się na tle wciąż licznych w Polsce obiektów szarych, niedopasowanych do otoczenia i często rozpadających się.
Dziś przywiązuje się zdecydowanie większą wagę do projektów architektonicznych. Duże miasta przyciągają najwięcej inwestycji – powstają tu mieszkania, biurowce, galerie handlowe, hotele, obiekty sportowe, edukacyjne itd. W mniejszych miejscowościach inwestowanie odbywa się na mniejszą skalę, ale i tak w ostatnim czasie można mówić o rozkwicie realizowanych projektów. Dzięki nim polskie miasta rozwijają się i uatrakcyjniają swój wizerunek.

Coraz częściej projekty uwzględniają także atrakcyjne zagospodarowanie otoczenia obiektów, jak i ich wnętrz, co zapewnia kompleksowość inwestycji. Problem jednak w tym, że nierzadko zdarza się tak, że rzeczywistość jest zupełnie inna niż piękne wizualizacje i opisy.

Piękne osiedle mieszkaniowe z licznymi sklepikami, placem zabaw dla dzieci i wszelkimi wygodami dla lokatorów… taki opis kusi niejednego. I też niejeden decyduje się zapłacić za taki komfort pokaźną sumę pieniędzy. Teraz klienci mają komfortową sytuację, bo decydując się na zakup mieszkania mogą wybierać spośród gotowych ofert, więc dokładnie mogą zapoznać się z inwestycją. Gorzej mają osoby, które w okresie tzw. hossy na rynku nieruchomości „zmuszone” były zakupić zamiast mieszkań „dziurę w ziemi”. Problemy z wywiązywaniem się ustalonych terminów oddania mieszkań do użytkowania sprawiły, że o otoczeniu inwestycji trzeba było na jakiś czas zapomnieć. Tak więc dziś wielu mieszkańców nowych osiedli może co prawda cieszyć się mieszkaniami o podwyższonym standardzie, ale widokiem z okna już nie. Często też okazuje się, że na osiedlach brakuje oświetlenia, parkingów, chodników i ulic, co powoduje, że o wysokim komforcie mieszkania można zapomnieć.

Podobnie jest z obiektami komercyjnymi, np. galeriami handlowymi. Zdarza się, że ich otwarcie ma miejsce jeszcze przed całkowitym zakończeniem budowy. Częste są przypadki, kiedy dojście do galerii jest bardzo utrudnione, albo część powierzchni jest jeszcze wykańczana. Głośne były przypadki niesprawnych instalacji czy nawet wadliwych konstrukcji. Terminy były ważniejsze od bezpieczeństwa ludzi.

Rzeczywiście jeszcze dwa, trzy lata temu bardzo trudno było o pracowników budowlanych, co wydłużało cały proces. Jednak oddawanie do użytku niedokończonych obiektów mieszkalnych czy komercyjnych wystawia świadectwo inwestorom. I okazuje się, że na odwzorowanie wizualizacji trzeba jeszcze długo poczekać. Oby kolejne inwestycje były oddawane już całościowo. Bo mieszkać, pracować czy robić zakupy na placu budowy nie należy do przyjemności.

 

Małgorzata Kędzierska
Analityk rynku nieruchomości Wynajem.pl

Budujmy do końca

Nowe projekty deweloperskie, zarówno te dotyczące nieruchomości mieszkaniowych, jak i komercyjnych, coraz częściej wyróżniają się na tle wciąż licznych w Polsce obiektów szarych, niedopasowanych do otoczenia i często rozpadających się.
Dziś przywiązuje się zdecydowanie większą wagę do projektów architektonicznych. Duże miasta przyciągają najwięcej inwestycji – powstają tu mieszkania, biurowce, galerie handlowe, hotele, obiekty sportowe, edukacyjne itd. W mniejszych miejscowościach inwestowanie odbywa się na mniejszą skalę, ale i tak w ostatnim czasie można mówić o rozkwicie realizowanych projektów. Dzięki nim polskie miasta rozwijają się i uatrakcyjniają swój wizerunek.

Coraz częściej projekty uwzględniają także atrakcyjne zagospodarowanie otoczenia obiektów, jak i ich wnętrz, co zapewnia kompleksowość inwestycji. Problem jednak w tym, że nierzadko zdarza się tak, że rzeczywistość jest zupełnie inna niż piękne wizualizacje i opisy.

Piękne osiedle mieszkaniowe z licznymi sklepikami, placem zabaw dla dzieci i wszelkimi wygodami dla lokatorów… taki opis kusi niejednego. I też niejeden decyduje się zapłacić za taki komfort pokaźną sumę pieniędzy. Teraz klienci mają komfortową sytuację, bo decydując się na zakup mieszkania mogą wybierać spośród gotowych ofert, więc dokładnie mogą zapoznać się z inwestycją. Gorzej mają osoby, które w okresie tzw. hossy na rynku nieruchomości „zmuszone” były zakupić zamiast mieszkań „dziurę w ziemi”. Problemy z wywiązywaniem się ustalonych terminów oddania mieszkań do użytkowania sprawiły, że o otoczeniu inwestycji trzeba było na jakiś czas zapomnieć. Tak więc dziś wielu mieszkańców nowych osiedli może co prawda cieszyć się mieszkaniami o podwyższonym standardzie, ale widokiem z okna już nie. Często też okazuje się, że na osiedlach brakuje oświetlenia, parkingów, chodników i ulic, co powoduje, że o wysokim komforcie mieszkania można zapomnieć.

Podobnie jest z obiektami komercyjnymi, np. galeriami handlowymi. Zdarza się, że ich otwarcie ma miejsce jeszcze przed całkowitym zakończeniem budowy. Częste są przypadki, kiedy dojście do galerii jest bardzo utrudnione, albo część powierzchni jest jeszcze wykańczana. Głośne były przypadki niesprawnych instalacji czy nawet wadliwych konstrukcji. Terminy były ważniejsze od bezpieczeństwa ludzi.

Rzeczywiście jeszcze dwa, trzy lata temu bardzo trudno było o pracowników budowlanych, co wydłużało cały proces. Jednak oddawanie do użytku niedokończonych obiektów mieszkalnych czy komercyjnych wystawia świadectwo inwestorom. I okazuje się, że na odwzorowanie wizualizacji trzeba jeszcze długo poczekać. Oby kolejne inwestycje były oddawane już całościowo. Bo mieszkać, pracować czy robić zakupy na placu budowy nie należy do przyjemności.

 

Małgorzata Kędzierska
Analityk rynku nieruchomości Wynajem.pl

Komentarz Wynajem.pl: "Rodzina na Swoim" w czasach zawirowań na rynku nieruchomości

Z informacji Banku Gospodarstwa Krajowego, który obsługuje projekt rządowy „Rodzina na Swoim”, wynika, że w styczniu 2009 r. udzielono 669 kredytów z dopłatami na łączną kwotę 99 mln zł, czyli ponad dwa razy więcej niż w tym samym miesiącu rok wcześniej. Liczba umów podpisanych w lutym 2009 r. wyniosła już 1319 (wartość udzielonych w tym miesiącu kredytów to ponad 200 mln zł.). Bogdan Zdunek, zastępca dyrektora Departamentu Funduszy Mieszkaniowych w BGK poinformował, że w całym 2009 r. planuje się udzielenie 17,9 tys. kredytów na łączną kwotę 2,2 mld zł. Czy państwo będzie w stanie udźwignąć ciężar rosnącej popularności programu?
Ustawa z dnia 8 września 2006 roku o finansowym wsparciu rodzin w nabywaniu własnego mieszkania powstała z myślą o małżonkach i osobach samotnie wychowujących przynajmniej jedno małoletnie dziecko, dziecko - bez względu na jego wiek, na które pobierany jest zasiłek pielęgnacyjny oraz dziecko do ukończenia przez nie 25 roku życia, uczące się w szkołach.

Dopłatami objęta jest rata odsetkowa przypadająca na maksymalnie 50 m2 powierzchni użytkowej w przypadku mieszkania oraz 70 m2 powierzchni użytkowej dla domu jednorodzinnego, przy czym powierzchnia kredytowanego mieszkania nie może przekraczać 75 m2, zaś domu jednorodzinnego 140 m2.

Przez dość długi okres zainteresowanie programem „Rodzina na swoim” było niewielkie w stosunku do oczekiwań. Przeszkadzały przede wszystkim limity cenowe mkw. lokali, określone w ustawie. 2 stycznia weszła jednak w życie nowelizacja ustawy, która wprowadziła korzystne zmiany - możliwość przystąpienia osób z najbliższej rodziny do umowy kredytu preferencyjnego oraz wzrost mnożnika (z 1,3 do 1,4) stosowanego do ustalenia limitu ceny. Tym samym rozszerzyła się zarówno liczba potencjalnych kredytobiorców, jak i liczba ofert spełniających kryteria programu. Coraz większe problemy ze sprzedażą gotowych mieszkań skłoniły także wielu deweloperów do dostosowania cen wybranych mieszkań do kryteriów rządowego programu, co dodatkowo zwiększyło ich podaż.

Okazało się, że program rządowy dopiero w czasach załamania na rynku nieruchomości stał się hitem. Najbardziej zainteresowani są nim oczywiście przyszli kredytobiorcy, dla których osiem lat dopłaty do odsetek stanowi duże odciążenie budżetowe. Na program coraz większą uwagę zwracają także deweloperzy oraz instytucje finansowe. 12 marca umowę z Bankiem Gospodarstwa Krajowego podpisały: Alior Bank S.A., Dom Bank Hipoteczny Oddział GETIN Bank S.A. oraz Pekao Bank Hipoteczny S.A. (wnioski będą przyjmowane od kwietnia). Liczba udzielanych kredytów preferencyjnych wzrasta bardzo dynamicznie. Odciążenie budżetów domowych oznacza jednak obciążenie budżetu państwa. Czy będzie on w stanie zapewnić dofinansowanie? Już teraz pojawiają się niepokojące sygnały o polskiej gospodarce. Oby nie było tak, że udzielanie dopłat do odsetek kredytów nagle zostanie wstrzymane. Miejmy nadzieję, że chociaż ten program długo będzie dostępny na rynku mieszkaniowym i nie przeszkodzą w tym kłopoty budżetu państwa.


Małgorzata Kędzierska
Analityk rynku nieruchomości Wynajem.pl

Komentarz Wynajem.pl: "Rodzina na Swoim" w czasach zawirowań na rynku nieruchomości

Z informacji Banku Gospodarstwa Krajowego, który obsługuje projekt rządowy „Rodzina na Swoim”, wynika, że w styczniu 2009 r. udzielono 669 kredytów z dopłatami na łączną kwotę 99 mln zł, czyli ponad dwa razy więcej niż w tym samym miesiącu rok wcześniej. Liczba umów podpisanych w lutym 2009 r. wyniosła już 1319 (wartość udzielonych w tym miesiącu kredytów to ponad 200 mln zł.). Bogdan Zdunek, zastępca dyrektora Departamentu Funduszy Mieszkaniowych w BGK poinformował, że w całym 2009 r. planuje się udzielenie 17,9 tys. kredytów na łączną kwotę 2,2 mld zł. Czy państwo będzie w stanie udźwignąć ciężar rosnącej popularności programu?
Ustawa z dnia 8 września 2006 roku o finansowym wsparciu rodzin w nabywaniu własnego mieszkania powstała z myślą o małżonkach i osobach samotnie wychowujących przynajmniej jedno małoletnie dziecko, dziecko - bez względu na jego wiek, na które pobierany jest zasiłek pielęgnacyjny oraz dziecko do ukończenia przez nie 25 roku życia, uczące się w szkołach.

Dopłatami objęta jest rata odsetkowa przypadająca na maksymalnie 50 m2 powierzchni użytkowej w przypadku mieszkania oraz 70 m2 powierzchni użytkowej dla domu jednorodzinnego, przy czym powierzchnia kredytowanego mieszkania nie może przekraczać 75 m2, zaś domu jednorodzinnego 140 m2.

Przez dość długi okres zainteresowanie programem „Rodzina na swoim” było niewielkie w stosunku do oczekiwań. Przeszkadzały przede wszystkim limity cenowe mkw. lokali, określone w ustawie. 2 stycznia weszła jednak w życie nowelizacja ustawy, która wprowadziła korzystne zmiany - możliwość przystąpienia osób z najbliższej rodziny do umowy kredytu preferencyjnego oraz wzrost mnożnika (z 1,3 do 1,4) stosowanego do ustalenia limitu ceny. Tym samym rozszerzyła się zarówno liczba potencjalnych kredytobiorców, jak i liczba ofert spełniających kryteria programu. Coraz większe problemy ze sprzedażą gotowych mieszkań skłoniły także wielu deweloperów do dostosowania cen wybranych mieszkań do kryteriów rządowego programu, co dodatkowo zwiększyło ich podaż.

Okazało się, że program rządowy dopiero w czasach załamania na rynku nieruchomości stał się hitem. Najbardziej zainteresowani są nim oczywiście przyszli kredytobiorcy, dla których osiem lat dopłaty do odsetek stanowi duże odciążenie budżetowe. Na program coraz większą uwagę zwracają także deweloperzy oraz instytucje finansowe. 12 marca umowę z Bankiem Gospodarstwa Krajowego podpisały: Alior Bank S.A., Dom Bank Hipoteczny Oddział GETIN Bank S.A. oraz Pekao Bank Hipoteczny S.A. (wnioski będą przyjmowane od kwietnia). Liczba udzielanych kredytów preferencyjnych wzrasta bardzo dynamicznie. Odciążenie budżetów domowych oznacza jednak obciążenie budżetu państwa. Czy będzie on w stanie zapewnić dofinansowanie? Już teraz pojawiają się niepokojące sygnały o polskiej gospodarce. Oby nie było tak, że udzielanie dopłat do odsetek kredytów nagle zostanie wstrzymane. Miejmy nadzieję, że chociaż ten program długo będzie dostępny na rynku mieszkaniowym i nie przeszkodzą w tym kłopoty budżetu państwa.


Małgorzata Kędzierska
Analityk rynku nieruchomości Wynajem.pl

Komentarz Wynajem.pl: "Rodzina na Swoim" w czasach zawirowań na rynku nieruchomości

Z informacji Banku Gospodarstwa Krajowego, który obsługuje projekt rządowy „Rodzina na Swoim”, wynika, że w styczniu 2009 r. udzielono 669 kredytów z dopłatami na łączną kwotę 99 mln zł, czyli ponad dwa razy więcej niż w tym samym miesiącu rok wcześniej. Liczba umów podpisanych w lutym 2009 r. wyniosła już 1319 (wartość udzielonych w tym miesiącu kredytów to ponad 200 mln zł.). Bogdan Zdunek, zastępca dyrektora Departamentu Funduszy Mieszkaniowych w BGK poinformował, że w całym 2009 r. planuje się udzielenie 17,9 tys. kredytów na łączną kwotę 2,2 mld zł. Czy państwo będzie w stanie udźwignąć ciężar rosnącej popularności programu?
Ustawa z dnia 8 września 2006 roku o finansowym wsparciu rodzin w nabywaniu własnego mieszkania powstała z myślą o małżonkach i osobach samotnie wychowujących przynajmniej jedno małoletnie dziecko, dziecko - bez względu na jego wiek, na które pobierany jest zasiłek pielęgnacyjny oraz dziecko do ukończenia przez nie 25 roku życia, uczące się w szkołach.

Dopłatami objęta jest rata odsetkowa przypadająca na maksymalnie 50 m2 powierzchni użytkowej w przypadku mieszkania oraz 70 m2 powierzchni użytkowej dla domu jednorodzinnego, przy czym powierzchnia kredytowanego mieszkania nie może przekraczać 75 m2, zaś domu jednorodzinnego 140 m2.

Przez dość długi okres zainteresowanie programem „Rodzina na swoim” było niewielkie w stosunku do oczekiwań. Przeszkadzały przede wszystkim limity cenowe mkw. lokali, określone w ustawie. 2 stycznia weszła jednak w życie nowelizacja ustawy, która wprowadziła korzystne zmiany - możliwość przystąpienia osób z najbliższej rodziny do umowy kredytu preferencyjnego oraz wzrost mnożnika (z 1,3 do 1,4) stosowanego do ustalenia limitu ceny. Tym samym rozszerzyła się zarówno liczba potencjalnych kredytobiorców, jak i liczba ofert spełniających kryteria programu. Coraz większe problemy ze sprzedażą gotowych mieszkań skłoniły także wielu deweloperów do dostosowania cen wybranych mieszkań do kryteriów rządowego programu, co dodatkowo zwiększyło ich podaż.

Okazało się, że program rządowy dopiero w czasach załamania na rynku nieruchomości stał się hitem. Najbardziej zainteresowani są nim oczywiście przyszli kredytobiorcy, dla których osiem lat dopłaty do odsetek stanowi duże odciążenie budżetowe. Na program coraz większą uwagę zwracają także deweloperzy oraz instytucje finansowe. 12 marca umowę z Bankiem Gospodarstwa Krajowego podpisały: Alior Bank S.A., Dom Bank Hipoteczny Oddział GETIN Bank S.A. oraz Pekao Bank Hipoteczny S.A. (wnioski będą przyjmowane od kwietnia). Liczba udzielanych kredytów preferencyjnych wzrasta bardzo dynamicznie. Odciążenie budżetów domowych oznacza jednak obciążenie budżetu państwa. Czy będzie on w stanie zapewnić dofinansowanie? Już teraz pojawiają się niepokojące sygnały o polskiej gospodarce. Oby nie było tak, że udzielanie dopłat do odsetek kredytów nagle zostanie wstrzymane. Miejmy nadzieję, że chociaż ten program długo będzie dostępny na rynku mieszkaniowym i nie przeszkodzą w tym kłopoty budżetu państwa.


Małgorzata Kędzierska
Analityk rynku nieruchomości Wynajem.pl

Komentarz Wynajem.pl: "Rodzina na Swoim" w czasach zawirowań na rynku nieruchomości

Z informacji Banku Gospodarstwa Krajowego, który obsługuje projekt rządowy „Rodzina na Swoim”, wynika, że w styczniu 2009 r. udzielono 669 kredytów z dopłatami na łączną kwotę 99 mln zł, czyli ponad dwa razy więcej niż w tym samym miesiącu rok wcześniej. Liczba umów podpisanych w lutym 2009 r. wyniosła już 1319 (wartość udzielonych w tym miesiącu kredytów to ponad 200 mln zł.). Bogdan Zdunek, zastępca dyrektora Departamentu Funduszy Mieszkaniowych w BGK poinformował, że w całym 2009 r. planuje się udzielenie 17,9 tys. kredytów na łączną kwotę 2,2 mld zł. Czy państwo będzie w stanie udźwignąć ciężar rosnącej popularności programu?
Ustawa z dnia 8 września 2006 roku o finansowym wsparciu rodzin w nabywaniu własnego mieszkania powstała z myślą o małżonkach i osobach samotnie wychowujących przynajmniej jedno małoletnie dziecko, dziecko - bez względu na jego wiek, na które pobierany jest zasiłek pielęgnacyjny oraz dziecko do ukończenia przez nie 25 roku życia, uczące się w szkołach.

Dopłatami objęta jest rata odsetkowa przypadająca na maksymalnie 50 m2 powierzchni użytkowej w przypadku mieszkania oraz 70 m2 powierzchni użytkowej dla domu jednorodzinnego, przy czym powierzchnia kredytowanego mieszkania nie może przekraczać 75 m2, zaś domu jednorodzinnego 140 m2.

Przez dość długi okres zainteresowanie programem „Rodzina na swoim” było niewielkie w stosunku do oczekiwań. Przeszkadzały przede wszystkim limity cenowe mkw. lokali, określone w ustawie. 2 stycznia weszła jednak w życie nowelizacja ustawy, która wprowadziła korzystne zmiany - możliwość przystąpienia osób z najbliższej rodziny do umowy kredytu preferencyjnego oraz wzrost mnożnika (z 1,3 do 1,4) stosowanego do ustalenia limitu ceny. Tym samym rozszerzyła się zarówno liczba potencjalnych kredytobiorców, jak i liczba ofert spełniających kryteria programu. Coraz większe problemy ze sprzedażą gotowych mieszkań skłoniły także wielu deweloperów do dostosowania cen wybranych mieszkań do kryteriów rządowego programu, co dodatkowo zwiększyło ich podaż.

Okazało się, że program rządowy dopiero w czasach załamania na rynku nieruchomości stał się hitem. Najbardziej zainteresowani są nim oczywiście przyszli kredytobiorcy, dla których osiem lat dopłaty do odsetek stanowi duże odciążenie budżetowe. Na program coraz większą uwagę zwracają także deweloperzy oraz instytucje finansowe. 12 marca umowę z Bankiem Gospodarstwa Krajowego podpisały: Alior Bank S.A., Dom Bank Hipoteczny Oddział GETIN Bank S.A. oraz Pekao Bank Hipoteczny S.A. (wnioski będą przyjmowane od kwietnia). Liczba udzielanych kredytów preferencyjnych wzrasta bardzo dynamicznie. Odciążenie budżetów domowych oznacza jednak obciążenie budżetu państwa. Czy będzie on w stanie zapewnić dofinansowanie? Już teraz pojawiają się niepokojące sygnały o polskiej gospodarce. Oby nie było tak, że udzielanie dopłat do odsetek kredytów nagle zostanie wstrzymane. Miejmy nadzieję, że chociaż ten program długo będzie dostępny na rynku mieszkaniowym i nie przeszkodzą w tym kłopoty budżetu państwa.


Małgorzata Kędzierska
Analityk rynku nieruchomości Wynajem.pl

Stypa zamiast balu deweloperów

Mówi się, że ci, którzy swoją przygodę z deweloperką zaczęli zbyt późno (podczas cenowej górki lat 2006 - 2007), znajdują się blisko upadłości. Jak na razie są to małe firmy, ale tajemnicą poliszynela jest to, że duże firmy też borykają się z problemami finansowymi. Zdaniem ekspertów czeka nas bezprecedensowy kryzys w branży.
Deweloperzy są w coraz gorszej sytuacji. Prezes Polskiego Związku Firm Deweloperskich Jarosław Szanajca nie ukrywa, że branżę czekają nie lada problemy. Z każdym kolejnym miesiącem analizy przygotowane przez portale ogłoszeniowe i firmy doradztwa kredytowego informują o kolejnym spadku cen nieruchomości. Analitycy, którzy niegdyś wieszczyli "taniej nie będzie" dziś kompletnie zamilkli bądź przyznają się do błędu. A przecież "Gazeta Finansowa" już blisko półtora roku temu pisała o nadchodzących problemach. 20-proc. spadki
Indeksowi WIG-Deweloperzy bessa przypisana jest od samych jego narodzin w połowie 2007 r. - mówi Bartosz Stawiarski z Wealth Solutions: Równolegle do pikujących giełdowych wycen emitentów kompletnie stanęła sprzedaż nowych lokali, powodując nawisy podażowe, pogarszając wyniki finansowe, wymuszając zejście z zawyżonych marż i dochodzące do 20 proc. spadki cen metra kwadratowego. Mając na uwadze nadal wysokie, w relacji do zarobków, ceny - trudności w dostępie do kredytu oraz recesyjne otoczenie makroekonomiczne, należy się spodziewać dalszych kilkunastoprocentowych przecen zanim zagości stabilizacja - tłumaczy Stawiarski.
Dziś banki straszą kredytobiorców renegocjacją umów kredytowych. Spekulanci, którzy kupili mieszkanie na cenowej górce dziś liczą straty. Indeks WIG-Deweloperzy od szczytu hossy do jesieni ub. roku stracił 85 proc., po czym zapadł w konsolidację. Ostatnio jednak widać na giełdzie nieśmiałe ruchy w górę poszczególnych spółek (JWC, Dom Development), a nawet całkiem sporą spekulację (Orco, Immoeast) wynoszącą walory o kilkadziesiąt procent w górę. Taka przecena to niewątpliwie duża okazja dla funduszy inwestycyjnych, a te jak się dowiedzieliśmy od naszych informatorów, bacznie obserwują indeks deweloperów.

Powrót normalności

Zachowanie kursów akcji nie jest tożsame z automatycznym i nagłym ożywieniem na rynku nieruchomości z racji immanentnej bezwładności procesów gospodarczych oraz cykli kredytowych - mówi Bartosz Stawiarski. Pobożne życzenia wiecznie rosnących cen zweryfikował kryzys, którego niezaprzeczalną i pozytywną cechą jest zdolność do oczyszczania rynku z poprzednich wypaczeń - dodaje.

Szansa dla banków

Kłopoty deweloperów to szanse innych przedsiębiorstw na fuzje, przejęcia lub tanie wykupy gruntów, a na końcu tego "łańcucha pokarmowego" są banki, które de facto całą tę spekulacyjną bańkę finansowały - tak po stronie producentów jak i po stronie klientów. Czy zyskają więc na kryzysie w branży? Tu zdania są podzielone. Faktem jednak jest, że dla niektórych instytucji finansowych może to być okazja do taniego przejęcia atrakcyjnych gruntów w centrach dużych miast.

Może być gorzej!

Emil Łobodziński, analityk Investors TFI Mówi się, że na rynku deweloperów mogą nastąpić przejęcia - zwłaszcza spółek, które posiadają atrakcyjne tereny bądź mają już wybudowane mieszkania w dobrym miejscu. Pojawiają się jednak dwa pytania: jakie będzie źródło finansowania i kto będzie przejmującym. W pierwszej kolejności zainteresowani przejęciem powinni być inni deweloperzy. W sytuacji braku akcji kredytowej środki na przejęcie mogą pochodzić właściwie tylko z gotówki, jaką spółka zgromadziła. Prawda jest taka, że niewielu deweloperów posiada wystarczający poziom środków pieniężnych. Emisja akcji przy obecnej sytuacji rynkowej najpewniej nie zakończyłaby się sukcesem. Przejęć mogłyby dokonywać także banki w stosunku do deweloperów niemogących spłacić kredytów. Wydaje się jednak, że banki nie będą chciały tego robić, zwłaszcza że one także nie byłyby w stanie sprzedać wybudowanych mieszkań.
Podstawowym zagrożeniem dla deweloperów jest obecnie znaczące zmniejszenie akcji kredytowej ze strony banków. Uniemożliwia to zarówno podejmowanie nowych inwestycji, jak i podwyższanie standardu już istniejących (ze standardu deweloperskiego do pełnego wykończenia). Co więcej, w najbliższych latach - czyli 2009 - 2011 - już zaciągnięte kredyty trzeba będzie spłacić. Spółki, które nie sprzedadzą wybudowanych mieszkań, prawdopodobnie staną na granicy upadłości.


Artur Skoneczko
Gazeta Finansowa

Stypa zamiast balu deweloperów

Mówi się, że ci, którzy swoją przygodę z deweloperką zaczęli zbyt późno (podczas cenowej górki lat 2006 - 2007), znajdują się blisko upadłości. Jak na razie są to małe firmy, ale tajemnicą poliszynela jest to, że duże firmy też borykają się z problemami finansowymi. Zdaniem ekspertów czeka nas bezprecedensowy kryzys w branży.
Deweloperzy są w coraz gorszej sytuacji. Prezes Polskiego Związku Firm Deweloperskich Jarosław Szanajca nie ukrywa, że branżę czekają nie lada problemy. Z każdym kolejnym miesiącem analizy przygotowane przez portale ogłoszeniowe i firmy doradztwa kredytowego informują o kolejnym spadku cen nieruchomości. Analitycy, którzy niegdyś wieszczyli "taniej nie będzie" dziś kompletnie zamilkli bądź przyznają się do błędu. A przecież "Gazeta Finansowa" już blisko półtora roku temu pisała o nadchodzących problemach. 20-proc. spadki
Indeksowi WIG-Deweloperzy bessa przypisana jest od samych jego narodzin w połowie 2007 r. - mówi Bartosz Stawiarski z Wealth Solutions: Równolegle do pikujących giełdowych wycen emitentów kompletnie stanęła sprzedaż nowych lokali, powodując nawisy podażowe, pogarszając wyniki finansowe, wymuszając zejście z zawyżonych marż i dochodzące do 20 proc. spadki cen metra kwadratowego. Mając na uwadze nadal wysokie, w relacji do zarobków, ceny - trudności w dostępie do kredytu oraz recesyjne otoczenie makroekonomiczne, należy się spodziewać dalszych kilkunastoprocentowych przecen zanim zagości stabilizacja - tłumaczy Stawiarski.
Dziś banki straszą kredytobiorców renegocjacją umów kredytowych. Spekulanci, którzy kupili mieszkanie na cenowej górce dziś liczą straty. Indeks WIG-Deweloperzy od szczytu hossy do jesieni ub. roku stracił 85 proc., po czym zapadł w konsolidację. Ostatnio jednak widać na giełdzie nieśmiałe ruchy w górę poszczególnych spółek (JWC, Dom Development), a nawet całkiem sporą spekulację (Orco, Immoeast) wynoszącą walory o kilkadziesiąt procent w górę. Taka przecena to niewątpliwie duża okazja dla funduszy inwestycyjnych, a te jak się dowiedzieliśmy od naszych informatorów, bacznie obserwują indeks deweloperów.

Powrót normalności

Zachowanie kursów akcji nie jest tożsame z automatycznym i nagłym ożywieniem na rynku nieruchomości z racji immanentnej bezwładności procesów gospodarczych oraz cykli kredytowych - mówi Bartosz Stawiarski. Pobożne życzenia wiecznie rosnących cen zweryfikował kryzys, którego niezaprzeczalną i pozytywną cechą jest zdolność do oczyszczania rynku z poprzednich wypaczeń - dodaje.

Szansa dla banków

Kłopoty deweloperów to szanse innych przedsiębiorstw na fuzje, przejęcia lub tanie wykupy gruntów, a na końcu tego "łańcucha pokarmowego" są banki, które de facto całą tę spekulacyjną bańkę finansowały - tak po stronie producentów jak i po stronie klientów. Czy zyskają więc na kryzysie w branży? Tu zdania są podzielone. Faktem jednak jest, że dla niektórych instytucji finansowych może to być okazja do taniego przejęcia atrakcyjnych gruntów w centrach dużych miast.

Może być gorzej!

Emil Łobodziński, analityk Investors TFI Mówi się, że na rynku deweloperów mogą nastąpić przejęcia - zwłaszcza spółek, które posiadają atrakcyjne tereny bądź mają już wybudowane mieszkania w dobrym miejscu. Pojawiają się jednak dwa pytania: jakie będzie źródło finansowania i kto będzie przejmującym. W pierwszej kolejności zainteresowani przejęciem powinni być inni deweloperzy. W sytuacji braku akcji kredytowej środki na przejęcie mogą pochodzić właściwie tylko z gotówki, jaką spółka zgromadziła. Prawda jest taka, że niewielu deweloperów posiada wystarczający poziom środków pieniężnych. Emisja akcji przy obecnej sytuacji rynkowej najpewniej nie zakończyłaby się sukcesem. Przejęć mogłyby dokonywać także banki w stosunku do deweloperów niemogących spłacić kredytów. Wydaje się jednak, że banki nie będą chciały tego robić, zwłaszcza że one także nie byłyby w stanie sprzedać wybudowanych mieszkań.
Podstawowym zagrożeniem dla deweloperów jest obecnie znaczące zmniejszenie akcji kredytowej ze strony banków. Uniemożliwia to zarówno podejmowanie nowych inwestycji, jak i podwyższanie standardu już istniejących (ze standardu deweloperskiego do pełnego wykończenia). Co więcej, w najbliższych latach - czyli 2009 - 2011 - już zaciągnięte kredyty trzeba będzie spłacić. Spółki, które nie sprzedadzą wybudowanych mieszkań, prawdopodobnie staną na granicy upadłości.


Artur Skoneczko
Gazeta Finansowa

GTC: Zapowiadana transakcja nie dojdzie do skutku

Negocjacje odnośnie sprzedaży przez Globe Trade Centre 50 proc. udziałów w firmie Rodamco CH1 Sp. z o.o., która jest właścicielem centrum handlowego Galeria Mokotów w Warszawie, nie zostały sfinalizowane ze względu na niestabilne warunki rynkowe.

Rozmowy w sprawie sprzedaży prowadzone były z firmą Unibail Rodamco, która jest pośrednim właścicielem pozostałych 50 proc. udziałów w CH1.

 

money.pl

  (PAP)

GTC: Zapowiadana transakcja nie dojdzie do skutku

Negocjacje odnośnie sprzedaży przez Globe Trade Centre 50 proc. udziałów w firmie Rodamco CH1 Sp. z o.o., która jest właścicielem centrum handlowego Galeria Mokotów w Warszawie, nie zostały sfinalizowane ze względu na niestabilne warunki rynkowe.

Rozmowy w sprawie sprzedaży prowadzone były z firmą Unibail Rodamco, która jest pośrednim właścicielem pozostałych 50 proc. udziałów w CH1.

 

money.pl

  (PAP)

Hydrobudowa zbuduje Baltic Arenę

Konsorcjum Hydrobudowy Polskiej wygrało przetarg na wybudowanie Baltic Areny, stadionu w Gdańsku, który budowany jest w ramach przygotowań do piłkarskich mistrzostw Europy. Wartość zwycięskiej oferty to 427,7 mln zł.

Przetarg na budowę stadionu dobiegł końca, jednak aby procedury zostały zamknięte, Biuro Inwestycji Euro Gdańsk 2012 musi poczekać 10 dni na ewentualne odwołania od wyniku przetargu - napisano w komunikacie na stronach internetowych spółki BIEG 2012, która odpowiada w Gdańsku za budowę stadionu.

Wszystkie firmy wchodzące w skład zwycięskiego konsorcjum mają bogate doświadczenie. Liczymy że pozostali uczestnicy przetargu uszanują jego wynik i na początku kwietnia podpiszemy umowę na budowę stadionu - dodaje cytowany w komunikacie prezydent Gdańska Paweł Adamowicz.

Baltic Arena w Gdańsku ma pomieścić 44 tysiące widzów.

Harmonogram przewiduje, że pod koniec kwietnia tego roku powinna zostać podpisana umowa na budowę stadionu, a w maju lub czerwcu wykonawca powinien wejść na plac budowy.

money.pl

PAP

Hydrobudowa zbuduje Baltic Arenę

Konsorcjum Hydrobudowy Polskiej wygrało przetarg na wybudowanie Baltic Areny, stadionu w Gdańsku, który budowany jest w ramach przygotowań do piłkarskich mistrzostw Europy. Wartość zwycięskiej oferty to 427,7 mln zł.

Przetarg na budowę stadionu dobiegł końca, jednak aby procedury zostały zamknięte, Biuro Inwestycji Euro Gdańsk 2012 musi poczekać 10 dni na ewentualne odwołania od wyniku przetargu - napisano w komunikacie na stronach internetowych spółki BIEG 2012, która odpowiada w Gdańsku za budowę stadionu.

Wszystkie firmy wchodzące w skład zwycięskiego konsorcjum mają bogate doświadczenie. Liczymy że pozostali uczestnicy przetargu uszanują jego wynik i na początku kwietnia podpiszemy umowę na budowę stadionu - dodaje cytowany w komunikacie prezydent Gdańska Paweł Adamowicz.

Baltic Arena w Gdańsku ma pomieścić 44 tysiące widzów.

Harmonogram przewiduje, że pod koniec kwietnia tego roku powinna zostać podpisana umowa na budowę stadionu, a w maju lub czerwcu wykonawca powinien wejść na plac budowy.

money.pl

PAP

Rodzina na swoim - w maju skończą się pieniądze?

W lutym rząd wydał 204 mln złotych na dopłaty do kredytów. W styczniu dwa razy mniej. Przy tym tempie dofinansowania, pieniędzy zabraknie już za dwa miesiące.

Tylko w styczniu i lutym Bank Gospodarstwa Krajowego udzielił wsparcia do kredytów o łącznej wartości ponad 300 mln zł.

To niecałe 15 proc. puli przewidzianej na ten rok.- Planujemy udzielenie ok. 17 tys. kredytów za ok. 2,2 mld zł - mówi Money.pl Ewa Balicka-Sawiak, rzeczniczka BGK.

Ta kwota jak ocenia bank wystarczy na dopłaty do ponad 1400 kredytów miesięcznie. I właśnie mniej więcej tyle dopłat udzielono w lutym. W tym miesiącu przyznano je do 1319 kredytów o wartości 204 mln zł.

To jednak ponad dwa razy więcej niż w styczniu, gdy w ramach programu Rodzina na swoim udzielono dopłat do 669 kredytów opiewających na kwotę 99 mln zł.

Jeżeli więc zainteresowanie rządowymi dopłatami będzie rosło w dotychczasowym tempie, to zarezerwowana przez resort infrastruktury suma wyczerpie się już za dwa miesiące.

Czarny scenariusz - budżetowych pieniędzy starczy do maja

Jeśli założymy, że dotychczasowy wzrost zainteresowania dopłatami do kredytów utrzyma się i z miesiąca na miesiąc będzie się podwajał, to budżetowych pieniędzy może zabraknąć już w maju.

źródło: BGK, * szacunki Money.pl

Scenariusz optymistyczny - pieniędzy wystarczy do października

Zakładając, że obecne zainteresowanie Rodziną na swoim i liczba wniosków w tym miesiącu wzrośnie tylko nieznacznie do ok 250 mln zł, czyli zakładanego przez BGK limitu 1400 wniosków miesięcznie, a zainteresowanie na tym poziomie utrzyma się w kolejnych miesiącach, to pula 80 mln zł z budżetu na dopłaty wyczerpie się w październiku.

BGK: Na razie pieniądze są, martwić się będziemy później

- Na razie nie przewidujemy sytuacji, że w Funduszu Dopłat zabraknie pieniędzy na dopłaty do kredytów mieszkaniowych. - mówi Money.pl Ewa Balicka-Sawiak.

12 600
to liczba kredytów do których, BKG dopłaca, od początku programu, czyli od 25 stycznia 2007 roku.
Co jednak stanie się w sytuacji, gdy pula się wyczerpie? W przypadku wcześniejszego wyczerpania przeznaczonych na ten cel środków BGK może zwrócić się do Ministra Infrastruktury o przeznaczenie dodatkowych pieniędzy z rezerwy budżetowej.

W ostateczności BGK jest zobowiązany do końca roku realizować dopłaty ze środków własnych. Wtedy minister infrastruktury zwróci mu wypłaconą kwotę wraz z odsetkami.

Skąd tak gwałtowny wzrost zainteresowania dopłatami?

Popularność dopłat z BGK, wynika przede wszystkim ze styczniowej zmiany ustawy regulującej zasady programu Rodzina na swoim.

Nowelizacja zezwala na przystąpienie do kredytu osób z najbliższej rodziny kredytobiorcy, co zwiększa jego zdolność kredytową. Zmienił się także mnożnik stosowany do ustalenia limitu ceny jednego metra kwadratowego nieruchomości, która miałaby zostać kredytowana. Wzrósł on z 1,3 do 1,4, co zwiększyło liczbę nieruchomości, która kwalifikuje się do programu.

Przede wszystkim jednak dodatkowymi impulsami stymulującymi wzrost zainteresowania kredytami z dopłatą jest spadek cen nieruchomości.

Zestawienie średnich cen za mkw nieruchomości (02 2009 r) w największych miastach Polski z limitami cen w ramach programu Rodzina na swoim
Miasto Średnia cena mieszkania/domu(zł/m kw) Limit cen(zł/m kw)
Białystok 4400 4309
Bydgoszcz 4200 5443
Gdańsk 6400 5235
Katowice 4100 5088
Kraków 7400 4979
Lublin 5000 4226
Łódź 4300 5017
Olsztyn 4826 5328
Opole 4000 4672
Poznań 5700 6335
Rzeszów 4500 4204
Szczecin 4900 4652
Warszawa 9000 7142
Wrocław 6700 5679

źródło: BGK, Open Finance

Wprawdzie w największych miastach takich jak Warszawa, Kraków czy Wrocław, średnia cena mkw wciąż jest wyższa od wyznaczonych limitów, to jednak na rynek trafia coraz więcej mieszkań, które kwalifikują się do dopłat.

Z szacunków Open Finance wynika, iż cena metra kwadratowego w najtańszych lokalach może być niższa od średniej nawet o 30-40 proc, dotyczy to głównie mieszkań oferowanych na rynku wtórnym.

- Z kredytów z dopłatą korzystają przede wszystkim kupujący na rynku wtórnym, to 65 proc. wszystkich uczestników programu - potwierdza Ewa Balicka-Sawiak, z BGK. Na rynku pierwotnym z kredytów skorzystało 10 proc., zaś z dopłat do budowy domu jednorodzinnego 25 proc. kredytobiorców.

65 proc.
tylu uczestników programu, kupiło mieszkania na rynku wtórnym.
25 proc.

tylu uczestników programu dostało dopłaty do domów.
Powiększanie się puli mieszkań kwalifikujących się do programu dopłat, widać np. we Wrocławiu.

Praktycznie wszystkie mieszkania pod względem metrażowym, oferowane przez TMB, czy Dachbud, spełniają warunki rządowego programu.

Podobnie jest w Warszawie. Na przykład jeden z najbardziej znanych deweloperów - Dom Developmet ma w ofercie kilkadziesiąt takich takich lokali.



Rodzina na swoim - w maju skończą się pieniądze?

Rodzina na swoim - w maju skończą się pieniądze?

W lutym rząd wydał 204 mln złotych na dopłaty do kredytów. W styczniu dwa razy mniej. Przy tym tempie dofinansowania, pieniędzy zabraknie już za dwa miesiące.

Tylko w styczniu i lutym Bank Gospodarstwa Krajowego udzielił wsparcia do kredytów o łącznej wartości ponad 300 mln zł.

To niecałe 15 proc. puli przewidzianej na ten rok.- Planujemy udzielenie ok. 17 tys. kredytów za ok. 2,2 mld zł - mówi Money.pl Ewa Balicka-Sawiak, rzeczniczka BGK.

Ta kwota jak ocenia bank wystarczy na dopłaty do ponad 1400 kredytów miesięcznie. I właśnie mniej więcej tyle dopłat udzielono w lutym. W tym miesiącu przyznano je do 1319 kredytów o wartości 204 mln zł.

To jednak ponad dwa razy więcej niż w styczniu, gdy w ramach programu Rodzina na swoim udzielono dopłat do 669 kredytów opiewających na kwotę 99 mln zł.

Jeżeli więc zainteresowanie rządowymi dopłatami będzie rosło w dotychczasowym tempie, to zarezerwowana przez resort infrastruktury suma wyczerpie się już za dwa miesiące.

Czarny scenariusz - budżetowych pieniędzy starczy do maja

Jeśli założymy, że dotychczasowy wzrost zainteresowania dopłatami do kredytów utrzyma się i z miesiąca na miesiąc będzie się podwajał, to budżetowych pieniędzy może zabraknąć już w maju.

źródło: BGK, * szacunki Money.pl

Scenariusz optymistyczny - pieniędzy wystarczy do października

Zakładając, że obecne zainteresowanie Rodziną na swoim i liczba wniosków w tym miesiącu wzrośnie tylko nieznacznie do ok 250 mln zł, czyli zakładanego przez BGK limitu 1400 wniosków miesięcznie, a zainteresowanie na tym poziomie utrzyma się w kolejnych miesiącach, to pula 80 mln zł z budżetu na dopłaty wyczerpie się w październiku.

BGK: Na razie pieniądze są, martwić się będziemy później

- Na razie nie przewidujemy sytuacji, że w Funduszu Dopłat zabraknie pieniędzy na dopłaty do kredytów mieszkaniowych. - mówi Money.pl Ewa Balicka-Sawiak.

12 600
to liczba kredytów do których, BKG dopłaca, od początku programu, czyli od 25 stycznia 2007 roku.
Co jednak stanie się w sytuacji, gdy pula się wyczerpie? W przypadku wcześniejszego wyczerpania przeznaczonych na ten cel środków BGK może zwrócić się do Ministra Infrastruktury o przeznaczenie dodatkowych pieniędzy z rezerwy budżetowej.

W ostateczności BGK jest zobowiązany do końca roku realizować dopłaty ze środków własnych. Wtedy minister infrastruktury zwróci mu wypłaconą kwotę wraz z odsetkami.

Skąd tak gwałtowny wzrost zainteresowania dopłatami?

Popularność dopłat z BGK, wynika przede wszystkim ze styczniowej zmiany ustawy regulującej zasady programu Rodzina na swoim.

Nowelizacja zezwala na przystąpienie do kredytu osób z najbliższej rodziny kredytobiorcy, co zwiększa jego zdolność kredytową. Zmienił się także mnożnik stosowany do ustalenia limitu ceny jednego metra kwadratowego nieruchomości, która miałaby zostać kredytowana. Wzrósł on z 1,3 do 1,4, co zwiększyło liczbę nieruchomości, która kwalifikuje się do programu.

Przede wszystkim jednak dodatkowymi impulsami stymulującymi wzrost zainteresowania kredytami z dopłatą jest spadek cen nieruchomości.

Zestawienie średnich cen za mkw nieruchomości (02 2009 r) w największych miastach Polski z limitami cen w ramach programu Rodzina na swoim
Miasto Średnia cena mieszkania/domu(zł/m kw) Limit cen(zł/m kw)
Białystok 4400 4309
Bydgoszcz 4200 5443
Gdańsk 6400 5235
Katowice 4100 5088
Kraków 7400 4979
Lublin 5000 4226
Łódź 4300 5017
Olsztyn 4826 5328
Opole 4000 4672
Poznań 5700 6335
Rzeszów 4500 4204
Szczecin 4900 4652
Warszawa 9000 7142
Wrocław 6700 5679

źródło: BGK, Open Finance

Wprawdzie w największych miastach takich jak Warszawa, Kraków czy Wrocław, średnia cena mkw wciąż jest wyższa od wyznaczonych limitów, to jednak na rynek trafia coraz więcej mieszkań, które kwalifikują się do dopłat.

Z szacunków Open Finance wynika, iż cena metra kwadratowego w najtańszych lokalach może być niższa od średniej nawet o 30-40 proc, dotyczy to głównie mieszkań oferowanych na rynku wtórnym.

- Z kredytów z dopłatą korzystają przede wszystkim kupujący na rynku wtórnym, to 65 proc. wszystkich uczestników programu - potwierdza Ewa Balicka-Sawiak, z BGK. Na rynku pierwotnym z kredytów skorzystało 10 proc., zaś z dopłat do budowy domu jednorodzinnego 25 proc. kredytobiorców.

65 proc.
tylu uczestników programu, kupiło mieszkania na rynku wtórnym.
25 proc.

tylu uczestników programu dostało dopłaty do domów.
Powiększanie się puli mieszkań kwalifikujących się do programu dopłat, widać np. we Wrocławiu.

Praktycznie wszystkie mieszkania pod względem metrażowym, oferowane przez TMB, czy Dachbud, spełniają warunki rządowego programu.

Podobnie jest w Warszawie. Na przykład jeden z najbardziej znanych deweloperów - Dom Developmet ma w ofercie kilkadziesiąt takich takich lokali.



Rodzina na swoim - w maju skończą się pieniądze?

SKOK-i nie mogą udzielać kredytów hipotecznych

- Spółdzielcze Kasy Oszczęcnościowo-Kredytowe nie mogą udzielać kredytów hipotecznych - orzekł Trybunał Konstytucyjny.

Przepisy ustawy o finansowym wsparciu rodzin w nabywaniu własnego mieszkania zaskarżyła grupa posłów.

Jak tłumaczy przedstawicielka wnioskodawców, posłanka Jolanta Szymanek - Deresz, Trybunał przypomniał, że pierwotnym zadaniem spółdzielczych kas była samopomoc.

Skarżący uważali, że w czasie uchwalania przepisu popełniono błędy proceduralne, dlatego przepis jest niezgodny z ustawą zasadniczą. Skarżący nie kwestionują słuszności samego przepisu, jednak sposób jego uchwalenia.

Zdaniem posłów, którzy zaskarżyli ustawę do Trybunału, poprawki zostały wprowadzone dopiero przez Radę Ministrów, a nie było ich w pierwotnym projekcie. Ponadto niespełnione zostały konstytucyjne wymagania dotyczące inicjatywy ustawodawczej, ponieważ poprawka została zgłoszona w fazie prac komisyjnych.

Za niekonstytucyjnością przepisów opowiedzieli się również przedstawiciele Sejmu i Prokuratora Generalnego.

Ci, którzy otrzymali już taki kredyt w SKOK-ach mogą spać spokojnie. Zaskarżony przepis korzysta z domniemania konstytucyjności do czasu opublikowania w dzienniku ustaw. Dlatego jak tłumaczy posłanka Szymanek - Deresz - umowy kredytowe zawarte do tej pory są ważne i wiążące.

IAR/money.pl/2009-03-24 12:50

SKOK-i nie mogą udzielać kredytów hipotecznych

- Spółdzielcze Kasy Oszczęcnościowo-Kredytowe nie mogą udzielać kredytów hipotecznych - orzekł Trybunał Konstytucyjny.

Przepisy ustawy o finansowym wsparciu rodzin w nabywaniu własnego mieszkania zaskarżyła grupa posłów.

Jak tłumaczy przedstawicielka wnioskodawców, posłanka Jolanta Szymanek - Deresz, Trybunał przypomniał, że pierwotnym zadaniem spółdzielczych kas była samopomoc.

Skarżący uważali, że w czasie uchwalania przepisu popełniono błędy proceduralne, dlatego przepis jest niezgodny z ustawą zasadniczą. Skarżący nie kwestionują słuszności samego przepisu, jednak sposób jego uchwalenia.

Zdaniem posłów, którzy zaskarżyli ustawę do Trybunału, poprawki zostały wprowadzone dopiero przez Radę Ministrów, a nie było ich w pierwotnym projekcie. Ponadto niespełnione zostały konstytucyjne wymagania dotyczące inicjatywy ustawodawczej, ponieważ poprawka została zgłoszona w fazie prac komisyjnych.

Za niekonstytucyjnością przepisów opowiedzieli się również przedstawiciele Sejmu i Prokuratora Generalnego.

Ci, którzy otrzymali już taki kredyt w SKOK-ach mogą spać spokojnie. Zaskarżony przepis korzysta z domniemania konstytucyjności do czasu opublikowania w dzienniku ustaw. Dlatego jak tłumaczy posłanka Szymanek - Deresz - umowy kredytowe zawarte do tej pory są ważne i wiążące.

IAR/money.pl/2009-03-24 12:50

Spółka zależna Mostostal Zabrze wybuduję drogę

Przedsiębiorstwo Robót Drogowych i Mostowych (PRiM), spółka z grupy Mostostal Zabrze-Holding, złożyła najlepszą ofertę na budowę odcinka południowej obwodnicy Kędzierzyna-Koźla o wartości 30,58 mln zł brutto.
Zarząd Mostostal Zabrze-Holding informuje, iż w dniu 17 marca 2009 r. powziął informację o uznaniu za najkorzystniejszą ofertę złożoną przez PRDiM na budowę południowej obwodnicy m. Kędzierzyn - Koźle w ciągu drogi krajowej nr 40 - część A od km 0+999,40 km + do km 2+460,15. Wartość oferty wynosi 30.580.663,26 zł brutto" - czytamy w komunikacie.

Spółka podała, że w przetargu uczestniczyło w sumie 7 ofert, z czego 1 oferta została odrzucona. Oferta PRDiM została wybrana ze względu na najniższą cenę oraz otrzymała najwyższą punktację wśród ofert nieodrzuconych.

Narastająco w I-IV kw. 2008 roku grupa Mostostal Zabrze miała 44,85 mln zł skonsolidowanego zysku netto wobec 54,18 mln zł zysku rok wcześniej przy obrotach odpowiednio 833,8 mln zł wobec 682,5 mln zł.
money.pl/ 2009-03-18 19:03:04

Spółka zależna Mostostal Zabrze wybuduję drogę

Przedsiębiorstwo Robót Drogowych i Mostowych (PRiM), spółka z grupy Mostostal Zabrze-Holding, złożyła najlepszą ofertę na budowę odcinka południowej obwodnicy Kędzierzyna-Koźla o wartości 30,58 mln zł brutto.
Zarząd Mostostal Zabrze-Holding informuje, iż w dniu 17 marca 2009 r. powziął informację o uznaniu za najkorzystniejszą ofertę złożoną przez PRDiM na budowę południowej obwodnicy m. Kędzierzyn - Koźle w ciągu drogi krajowej nr 40 - część A od km 0+999,40 km + do km 2+460,15. Wartość oferty wynosi 30.580.663,26 zł brutto" - czytamy w komunikacie.

Spółka podała, że w przetargu uczestniczyło w sumie 7 ofert, z czego 1 oferta została odrzucona. Oferta PRDiM została wybrana ze względu na najniższą cenę oraz otrzymała najwyższą punktację wśród ofert nieodrzuconych.

Narastająco w I-IV kw. 2008 roku grupa Mostostal Zabrze miała 44,85 mln zł skonsolidowanego zysku netto wobec 54,18 mln zł zysku rok wcześniej przy obrotach odpowiednio 833,8 mln zł wobec 682,5 mln zł.
money.pl/ 2009-03-18 19:03:04

Ronson ma chętnych na Nauticę

Zarejestrowany w Holandii deweloper mieszkaniowy Ronson Europe podpisał z nabywcami umowy przedwstępne już na ponad 50 proc. mieszkań w projekcie Nautica na warszawskim Ursynowie.
Mimo że do zakończenia I etapu budowy projektu mieszkaniowego Nautica pozostał niemal rok, Ronson Development Group podpisał umowy przedwstępne już na ponad 50% mieszkań - czytamy w komunikacie.

Nautica staje się kolejnym naszym hitem, na co wskazują rewelacyjne wręcz wyniki sprzedaży mieszkań, które oferujemy od niespełna 5 miesięcy - powiedział prezes Ronsona Shraga Weisman, cytowany w komunikacie.

Weisman poinformował, że w tym roku Ronson sprzedał w aktualnie prowadzonych projektach łącznie 41 mieszkań. Oznacza to, że co drugi dzień sprzedajemy jedno mieszkanie. Biorąc pod uwagę sytuację rynkową, jest to, naszym zdaniem, bardzo dobry rezultat - dodał prezes.

Nautica to kompleks dwóch pięciokondygnacyjnych nowoczesnych budynków mieszkalnych, w których znajdzie się 147 mieszkań o powierzchni od 32 m kw. do 125 m kw. W skład I etapu projektu wchodzi 71 mieszkań, a w etapie II powstanie 76 mieszkań.

Sprzedaż inwestycji rozpoczęła się w listopadzie 2008 roku, po uzyskaniu przez Ronson pozwolenia na budowę. Aktualnie spółka sprzedała już 36 mieszkań z I etapu inwestycji. Zainteresowaniem cieszy się również II etap, gdzie umowy przedwstępne obejmują 10 mieszkań - głosi komunikat. Zakończenie budowy I etapu przewidziane jest na luty 2010 natomiast II etapu - czerwiec 2010.

Ostatnio dyrektor finansowy spółki Tomasz Łapiński poinformował w wywiadzie dla agencji ISB, że Ronson może istotnie poprawić wyniki w bieżącym roku. Firma nie zrealizuje co prawda ponad 40-proc. marży, jak w latach ubiegłych, ale wskaźnik ten powinien być wyższy niż u konkurencji.

Spółka deweloperska Ronson Europe NV miała po audycie 15,14 mln zł skonsolidowanego zysku netto przypisanego akcjonariuszom jednostki dominującej w 2008 roku wobec 38,90 mln zł zysku rok wcześniej.
money.pl/ 2009-03-23 10:37

Ronson ma chętnych na Nauticę

Zarejestrowany w Holandii deweloper mieszkaniowy Ronson Europe podpisał z nabywcami umowy przedwstępne już na ponad 50 proc. mieszkań w projekcie Nautica na warszawskim Ursynowie.
Mimo że do zakończenia I etapu budowy projektu mieszkaniowego Nautica pozostał niemal rok, Ronson Development Group podpisał umowy przedwstępne już na ponad 50% mieszkań - czytamy w komunikacie.

Nautica staje się kolejnym naszym hitem, na co wskazują rewelacyjne wręcz wyniki sprzedaży mieszkań, które oferujemy od niespełna 5 miesięcy - powiedział prezes Ronsona Shraga Weisman, cytowany w komunikacie.

Weisman poinformował, że w tym roku Ronson sprzedał w aktualnie prowadzonych projektach łącznie 41 mieszkań. Oznacza to, że co drugi dzień sprzedajemy jedno mieszkanie. Biorąc pod uwagę sytuację rynkową, jest to, naszym zdaniem, bardzo dobry rezultat - dodał prezes.

Nautica to kompleks dwóch pięciokondygnacyjnych nowoczesnych budynków mieszkalnych, w których znajdzie się 147 mieszkań o powierzchni od 32 m kw. do 125 m kw. W skład I etapu projektu wchodzi 71 mieszkań, a w etapie II powstanie 76 mieszkań.

Sprzedaż inwestycji rozpoczęła się w listopadzie 2008 roku, po uzyskaniu przez Ronson pozwolenia na budowę. Aktualnie spółka sprzedała już 36 mieszkań z I etapu inwestycji. Zainteresowaniem cieszy się również II etap, gdzie umowy przedwstępne obejmują 10 mieszkań - głosi komunikat. Zakończenie budowy I etapu przewidziane jest na luty 2010 natomiast II etapu - czerwiec 2010.

Ostatnio dyrektor finansowy spółki Tomasz Łapiński poinformował w wywiadzie dla agencji ISB, że Ronson może istotnie poprawić wyniki w bieżącym roku. Firma nie zrealizuje co prawda ponad 40-proc. marży, jak w latach ubiegłych, ale wskaźnik ten powinien być wyższy niż u konkurencji.

Spółka deweloperska Ronson Europe NV miała po audycie 15,14 mln zł skonsolidowanego zysku netto przypisanego akcjonariuszom jednostki dominującej w 2008 roku wobec 38,90 mln zł zysku rok wcześniej.
money.pl/ 2009-03-23 10:37

mmoeast na dużym minusie

Immoeast miał po trzech kwartałach roku obrotowego 2008/09 1,4 mld euro straty operacyjnej. Obroty wzrosły o 19 proc., do 252,7 mln euro.

Immoeast poinformował, że w trzecim kwartale, który w przypadku spółki trwa od 1 listopada 2008 r. do 31 stycznia 2009 r., otoczenie rynkowe było wyjątkowo trudne.

- Spowodowało to dalszy nieunikniony spadek wartości portfela nieruchomości oraz odpisy amortyzacyjne, co było skutkiem wstrzymania projektów deweloperskich - podano w raporcie.

Spółka poinformowała, że skumulowane spadki wartości (aktualizacja wyceny nieruchomości) z pierwszych trzech kwartałów osiągnęły poziom minus 507,7 mln euro, a odpisy amortyzacyjne obejmujące projekty deweloperskie, wartość firmy oraz należności
poziom minus 634,2 mln euro.

- Częściowo zawarty jest tu również spadek wartości należności od Constantia Packaging B.V. (Corporate Bond spółki IBAG) w wysokości minus 172 mln euro (około jednej trzeciej należności w wysokości 513 mln euro) - poinformował Immoeast.

Spółka podała, że oprócz tego kontynuacja projektów deweloperskich grozi ewentualnymi stratami w wysokości 352 mln euro.

Z powodu trudnej ogólnej sytuacji panującej na rynku nieruchomości zarząd nie może wykluczyć dalszych spadków wartości - podano w raporcie.

Spółka poinformowała, że bez uwzględnienia znajdujących się w bilansie dodatnich efektów różnic kursowych, spadki wartości za ubiegłych dziewięć miesięcy wyniosłyby 1,096 mld euro.

- Dynamika działalności operacyjnej była pozytywna, przy czym nowo obrana strategia spółki zaczyna przynosić pierwsze rezultaty. Poziom EBITDA w wysokości 88,7 mln euro był tylko o 2,6 proc. niższy niż w ubiegłym roku, obrót (plus 19,3 proc.) oraz cash flow
z wyniku (plus 46,5 proc.) wyraźnie wzrosły
- napisano w komunikacie.

Również przychody z czynszów z tytułu najmu wykazują pozytywną dynamikę. Bez uwzględnienia efektów walutowych (waluty obce mają negatywny wpływ na ten wskaźnik), przychody z czynszów z tytułu najmu wzrosły w porównaniu rocznym o 19,7 proc.

(...) obszerny pipeline projektów zmniejszono o ponad połowę, przy czym przyszłe zapotrzebowanie spółki Immoeast na finansowanie spadło o około 2,434 mld euro - podała spółka.

Wstrzymanie kolejnych projektów o łącznym wolumenie inwestycji wynoszącym 1,147 mld euro jest obecnie negocjowane z partnerami handlowymi.



  (PAP)
money.pl/ 2009-03-24 09:22

mmoeast na dużym minusie

Immoeast miał po trzech kwartałach roku obrotowego 2008/09 1,4 mld euro straty operacyjnej. Obroty wzrosły o 19 proc., do 252,7 mln euro.

Immoeast poinformował, że w trzecim kwartale, który w przypadku spółki trwa od 1 listopada 2008 r. do 31 stycznia 2009 r., otoczenie rynkowe było wyjątkowo trudne.

- Spowodowało to dalszy nieunikniony spadek wartości portfela nieruchomości oraz odpisy amortyzacyjne, co było skutkiem wstrzymania projektów deweloperskich - podano w raporcie.

Spółka poinformowała, że skumulowane spadki wartości (aktualizacja wyceny nieruchomości) z pierwszych trzech kwartałów osiągnęły poziom minus 507,7 mln euro, a odpisy amortyzacyjne obejmujące projekty deweloperskie, wartość firmy oraz należności
poziom minus 634,2 mln euro.

- Częściowo zawarty jest tu również spadek wartości należności od Constantia Packaging B.V. (Corporate Bond spółki IBAG) w wysokości minus 172 mln euro (około jednej trzeciej należności w wysokości 513 mln euro) - poinformował Immoeast.

Spółka podała, że oprócz tego kontynuacja projektów deweloperskich grozi ewentualnymi stratami w wysokości 352 mln euro.

Z powodu trudnej ogólnej sytuacji panującej na rynku nieruchomości zarząd nie może wykluczyć dalszych spadków wartości - podano w raporcie.

Spółka poinformowała, że bez uwzględnienia znajdujących się w bilansie dodatnich efektów różnic kursowych, spadki wartości za ubiegłych dziewięć miesięcy wyniosłyby 1,096 mld euro.

- Dynamika działalności operacyjnej była pozytywna, przy czym nowo obrana strategia spółki zaczyna przynosić pierwsze rezultaty. Poziom EBITDA w wysokości 88,7 mln euro był tylko o 2,6 proc. niższy niż w ubiegłym roku, obrót (plus 19,3 proc.) oraz cash flow
z wyniku (plus 46,5 proc.) wyraźnie wzrosły
- napisano w komunikacie.

Również przychody z czynszów z tytułu najmu wykazują pozytywną dynamikę. Bez uwzględnienia efektów walutowych (waluty obce mają negatywny wpływ na ten wskaźnik), przychody z czynszów z tytułu najmu wzrosły w porównaniu rocznym o 19,7 proc.

(...) obszerny pipeline projektów zmniejszono o ponad połowę, przy czym przyszłe zapotrzebowanie spółki Immoeast na finansowanie spadło o około 2,434 mld euro - podała spółka.

Wstrzymanie kolejnych projektów o łącznym wolumenie inwestycji wynoszącym 1,147 mld euro jest obecnie negocjowane z partnerami handlowymi.



  (PAP)
money.pl/ 2009-03-24 09:22

Analitycy zadowoleni z wyników Mostostalu Warszawa

Analitycy Millennium DM w raporcie z 16 marca podtrzymali rekomendację akumuluj dla Mostostalu Warszawa, wyznaczając cenę docelową jego akcji na 49,60 złotych.

W dniu wydania raportu kurs akcji Mostostalu Warszawa wyniósł 43,50 zł.

Zdaniem analityków Millennium DM, w IV kw. 2008 roku Mostostal Warszawa osiągnął dobre wyniki finansowe.

Poprawa przychodów, a szczególnie wysoka marża brutto na sprzedaży, była efektem portfela zamówień podpisanego po wyższych cenach, a realizowanego w bieżących warunkach, gdzie ceny materiałów i prac podwykonawców są znacznie niższe - napisano w raporcie.

Analitycy uważają, że w 2009 roku Mostostal Warszawa powinien nadal osiągnąć dobre wyniki finansowe, dzięki portfelowi zamówień na poziomie około 3,5 mld zł. Z drugiej strony wynik netto nadal może zostać obciążony niekorzystnym rozliczeniem transakcji zabezpieczających ryzyko kursowe.

W kolejnych latach oczekujemy spadku rentowności spółki, ze względu na coraz trudniejsze warunki rynkowe oraz zaostrzenie konkurencji i tym samym konieczność rywalizacji cenowej w celu pozyskania nowych kontraktów - napisano w raporcie.

money.pl/PAP/ 2009-03-24 10:24

Analitycy zadowoleni z wyników Mostostalu Warszawa

Analitycy Millennium DM w raporcie z 16 marca podtrzymali rekomendację akumuluj dla Mostostalu Warszawa, wyznaczając cenę docelową jego akcji na 49,60 złotych.

W dniu wydania raportu kurs akcji Mostostalu Warszawa wyniósł 43,50 zł.

Zdaniem analityków Millennium DM, w IV kw. 2008 roku Mostostal Warszawa osiągnął dobre wyniki finansowe.

Poprawa przychodów, a szczególnie wysoka marża brutto na sprzedaży, była efektem portfela zamówień podpisanego po wyższych cenach, a realizowanego w bieżących warunkach, gdzie ceny materiałów i prac podwykonawców są znacznie niższe - napisano w raporcie.

Analitycy uważają, że w 2009 roku Mostostal Warszawa powinien nadal osiągnąć dobre wyniki finansowe, dzięki portfelowi zamówień na poziomie około 3,5 mld zł. Z drugiej strony wynik netto nadal może zostać obciążony niekorzystnym rozliczeniem transakcji zabezpieczających ryzyko kursowe.

W kolejnych latach oczekujemy spadku rentowności spółki, ze względu na coraz trudniejsze warunki rynkowe oraz zaostrzenie konkurencji i tym samym konieczność rywalizacji cenowej w celu pozyskania nowych kontraktów - napisano w raporcie.

money.pl/PAP/ 2009-03-24 10:24

Dolar i kosmiczne deficyty

Na ostatnim szczycie G7 prezydent USA apelował o to, aby działania w zakresie pobudzenia wzrostu gospodarczego nie spadały tylko na największą światową gospodarkę. Rzeczywiście, jeśli przyjrzymy się nierównowagom płatniczym w globalnej gospodarce, to kraje azjatyckie, ewentualnie Europa, powinny stymulować wzrost, podczas gdy USA powinny oszczędzać.
Nie wszystko co dobre dla globalnej gospodarki musi być jednak dobre dla gospodarki USA i na odwrót. Na przykład, restrykcyjna polityka fiskalna (czyli oszczędności w sektorze publicznym) byłaby fatalna dla perspektyw wzrostu gospodarczego w USA, gdyż oznaczałaby dodatkowe ograniczenie popytu, podczas gdy to i tak wystąpi w sektorze prywatnym. Średnia stopa oszczędności w sektorze prywatnym w latach 1947-1989 wynosiła 8,5%, zaś w okresach recesji wzrastała nawet do 12%. Tymczasem w ostatnich latach spadła w okolice zera, zaś w trzecim kwartale 2005 roku była ujemna. Ostatnio zaczęła wzrastać, jednak tylko w okolice 3%. Zapewne na tym się nie skończy. Pozostaje jednak kwestia mianownika tej relacji. Jeśli udałoby się doprowadzić do ożywienia w gospodarce, wzrosłaby baza do oszczędności. Nie byłoby konieczności bolesnego dostosowania poprzez recesję lub okres długotrwałego mizernego wzrostu. O to gra amerykańska administracja. Stawką są zainwestowane już w amerykański dług zagraniczne oszczędności i pozycja dolara w globalnej gospodarce.

8,7 biliona dolarów deficytu

Ekspansja fiskalna w USA jest absolutnie bezprecedensowa i w związku z tym potencjalne skutki również mogą dalece odbiegać od tego, co wydarzyło się na rynku do tej pory. CBO (Congressional Budget Office) przewiduje, że na przestrzeni 10-lat (poczynając od roku fiskalnego rozpoczętego w czwartym kwartale 2008 roku) deficyt budżetowy wyniesie ponad 8,7 bln dolarów, przy czym tylko w najbliższych dwóch latach deficyt wyniesie 2,92 bln USD. Prognoza administracji przewiduje duży deficyt w najbliższym czasie, ale w kolejnych latach oczekuje tylko niewielkich niedoborów. Pytanie jednak, kto sfinansuje deficyt jeśli nie spełni się ten optymistyczny scenariusz? Czy nawet w optymistycznym wariancie prezydenckiej prognozy znajdzie się 3 bln USD finansowania w ciągu dwóch lat?

Przyjrzyjmy się amerykańskiemu długowi i jego finansowaniu. Na początku 2003 roku łączna wartość wyemitowanego długu rządowego to było 4,7 biliona dolarów, w ogromnej mierze finansowana oszczędnościami rodzimego sektora prywatnego, w niewielkiej zaś tylko przez zagranicę. Przez kolejnych 5 lat dług urósł do 7,3 biliona dolarów, lecz co bardziej istotne z 2,6 bln przyrostu aż 1,8 bln to finansowanie zagraniczne. Tak duże zainteresowanie amerykańskimi papierami to efekt polityki kursowej Chin i Japonii (interwencje przeciwko umacnianiu walut tych krajów) oraz przejściowe nadwyżki u eksporterów ropy. W ciągu tych pięciu lat Chiny zwiększyły posiadanie amerykańskich papierów rządowych na kwotę przekraczającą 600 mld USD, Japonia na blisko 250 mld, zaś eksporterzy ropy 265 mld, z czego 120 mld przypadło na Rosję. Można powiedzieć zatem, iż deficyty rzędu 400 mld USD mogły być finansowane dzięki oszczędnościom w tych krajach. W kolejnych latach tak dobrze jednak już nie będzie. W Japonii nadwyżki na rachunku bieżącym wyparowały i w tym roku możemy mieć już deficyt, wysokie ceny ropy to też historia, zaś Chińczycy wyrażają coraz większą niechęć do inwestowania w dolarowe aktywa (przynajmniej oficjalnie, w rzeczywistości skokowa przecena dolara i amerykańskich obligacji nie jest im na rękę za względu na ich stan posiadania). Duże nadwyżki notują jeszcze tylko Niemcy, ale nie ma sensownego powodu, dla którego miałyby one być zainwestowane w rządowe papiery USA. To oznacza, że kłopotem mogłoby być finansowanie deficytów rzędu 400 mld USD, nie mówiąc o planowanych deficytach. Zwiększy się stopa krajowych oszczędności, ale dalece niewystarczająco aby zapewnić odpowiednie finansowanie. W tej sytuacji, należy oczekiwać, że Fed może ostatecznie nabyć znacznie więcej niż 300 mld USD (co ogłosił na ostatnim posiedzeniu).

Potencjalne punkty zapalne

Potencjalne problemy z finansowaniem długu są istotnym czynnikiem mogącym przesądzić o deprecjacji dolara. W praktyce przesunięcia na EURUSD (poza dotychczasowymi zależnościami rynkowymi) mogą być spowodowane takimi czynnikami jak:
  • Decyzje Fed o zwiększaniu skali interwencji na rynku długu rządowego - wzrost EURUSD (warto śledzić ten wątek również w wypowiedziach członków FOMC)
  • Niepowodzenie (niski popyt, wzrost rentowności) aukcji długu rządowego - wzrost EURUSD
  • Rewizje w górę szacunków deficytu przez administrację rządową - wzrost EURUSD
  • Nieoczekiwane problemy w sektorze finansowym na wzór ubiegłorocznych wydarzeń związanych z Bear Stearns i Lehman Brothers - spadek EURUSD
Amerykanie mogą zdawać sobie sprawę z faktu, iż od zadłużenia w walucie krajowej najprościej jest uciec poprzez inflację. W takim przypadku kurs 2 złote za dolara może znów stać się częścią naszej rzeczywistości gospodarczej i to niekoniecznie w związku z silnym złotym.

Przemysław Kwiecień
główny ekonomista X-Trade Brokers
wp.pl/

Przemysław Kwiecień

główny ekonomista X-Trade Brokers DM SA

Dolar i kosmiczne deficyty

Na ostatnim szczycie G7 prezydent USA apelował o to, aby działania w zakresie pobudzenia wzrostu gospodarczego nie spadały tylko na największą światową gospodarkę. Rzeczywiście, jeśli przyjrzymy się nierównowagom płatniczym w globalnej gospodarce, to kraje azjatyckie, ewentualnie Europa, powinny stymulować wzrost, podczas gdy USA powinny oszczędzać.
Nie wszystko co dobre dla globalnej gospodarki musi być jednak dobre dla gospodarki USA i na odwrót. Na przykład, restrykcyjna polityka fiskalna (czyli oszczędności w sektorze publicznym) byłaby fatalna dla perspektyw wzrostu gospodarczego w USA, gdyż oznaczałaby dodatkowe ograniczenie popytu, podczas gdy to i tak wystąpi w sektorze prywatnym. Średnia stopa oszczędności w sektorze prywatnym w latach 1947-1989 wynosiła 8,5%, zaś w okresach recesji wzrastała nawet do 12%. Tymczasem w ostatnich latach spadła w okolice zera, zaś w trzecim kwartale 2005 roku była ujemna. Ostatnio zaczęła wzrastać, jednak tylko w okolice 3%. Zapewne na tym się nie skończy. Pozostaje jednak kwestia mianownika tej relacji. Jeśli udałoby się doprowadzić do ożywienia w gospodarce, wzrosłaby baza do oszczędności. Nie byłoby konieczności bolesnego dostosowania poprzez recesję lub okres długotrwałego mizernego wzrostu. O to gra amerykańska administracja. Stawką są zainwestowane już w amerykański dług zagraniczne oszczędności i pozycja dolara w globalnej gospodarce.

8,7 biliona dolarów deficytu

Ekspansja fiskalna w USA jest absolutnie bezprecedensowa i w związku z tym potencjalne skutki również mogą dalece odbiegać od tego, co wydarzyło się na rynku do tej pory. CBO (Congressional Budget Office) przewiduje, że na przestrzeni 10-lat (poczynając od roku fiskalnego rozpoczętego w czwartym kwartale 2008 roku) deficyt budżetowy wyniesie ponad 8,7 bln dolarów, przy czym tylko w najbliższych dwóch latach deficyt wyniesie 2,92 bln USD. Prognoza administracji przewiduje duży deficyt w najbliższym czasie, ale w kolejnych latach oczekuje tylko niewielkich niedoborów. Pytanie jednak, kto sfinansuje deficyt jeśli nie spełni się ten optymistyczny scenariusz? Czy nawet w optymistycznym wariancie prezydenckiej prognozy znajdzie się 3 bln USD finansowania w ciągu dwóch lat?

Przyjrzyjmy się amerykańskiemu długowi i jego finansowaniu. Na początku 2003 roku łączna wartość wyemitowanego długu rządowego to było 4,7 biliona dolarów, w ogromnej mierze finansowana oszczędnościami rodzimego sektora prywatnego, w niewielkiej zaś tylko przez zagranicę. Przez kolejnych 5 lat dług urósł do 7,3 biliona dolarów, lecz co bardziej istotne z 2,6 bln przyrostu aż 1,8 bln to finansowanie zagraniczne. Tak duże zainteresowanie amerykańskimi papierami to efekt polityki kursowej Chin i Japonii (interwencje przeciwko umacnianiu walut tych krajów) oraz przejściowe nadwyżki u eksporterów ropy. W ciągu tych pięciu lat Chiny zwiększyły posiadanie amerykańskich papierów rządowych na kwotę przekraczającą 600 mld USD, Japonia na blisko 250 mld, zaś eksporterzy ropy 265 mld, z czego 120 mld przypadło na Rosję. Można powiedzieć zatem, iż deficyty rzędu 400 mld USD mogły być finansowane dzięki oszczędnościom w tych krajach. W kolejnych latach tak dobrze jednak już nie będzie. W Japonii nadwyżki na rachunku bieżącym wyparowały i w tym roku możemy mieć już deficyt, wysokie ceny ropy to też historia, zaś Chińczycy wyrażają coraz większą niechęć do inwestowania w dolarowe aktywa (przynajmniej oficjalnie, w rzeczywistości skokowa przecena dolara i amerykańskich obligacji nie jest im na rękę za względu na ich stan posiadania). Duże nadwyżki notują jeszcze tylko Niemcy, ale nie ma sensownego powodu, dla którego miałyby one być zainwestowane w rządowe papiery USA. To oznacza, że kłopotem mogłoby być finansowanie deficytów rzędu 400 mld USD, nie mówiąc o planowanych deficytach. Zwiększy się stopa krajowych oszczędności, ale dalece niewystarczająco aby zapewnić odpowiednie finansowanie. W tej sytuacji, należy oczekiwać, że Fed może ostatecznie nabyć znacznie więcej niż 300 mld USD (co ogłosił na ostatnim posiedzeniu).

Potencjalne punkty zapalne

Potencjalne problemy z finansowaniem długu są istotnym czynnikiem mogącym przesądzić o deprecjacji dolara. W praktyce przesunięcia na EURUSD (poza dotychczasowymi zależnościami rynkowymi) mogą być spowodowane takimi czynnikami jak:
  • Decyzje Fed o zwiększaniu skali interwencji na rynku długu rządowego - wzrost EURUSD (warto śledzić ten wątek również w wypowiedziach członków FOMC)
  • Niepowodzenie (niski popyt, wzrost rentowności) aukcji długu rządowego - wzrost EURUSD
  • Rewizje w górę szacunków deficytu przez administrację rządową - wzrost EURUSD
  • Nieoczekiwane problemy w sektorze finansowym na wzór ubiegłorocznych wydarzeń związanych z Bear Stearns i Lehman Brothers - spadek EURUSD
Amerykanie mogą zdawać sobie sprawę z faktu, iż od zadłużenia w walucie krajowej najprościej jest uciec poprzez inflację. W takim przypadku kurs 2 złote za dolara może znów stać się częścią naszej rzeczywistości gospodarczej i to niekoniecznie w związku z silnym złotym.

Przemysław Kwiecień
główny ekonomista X-Trade Brokers
wp.pl/

Przemysław Kwiecień

główny ekonomista X-Trade Brokers DM SA

Co lepsze: oszczędzać czy kupować

Kryzys dopadł nas niespodziewanie, kiedy jeszcze podziwialiśmy opaleniznę ostatniego lata. Najwięksi optymiści wśród ekonomistów sądzą, że wraz z końcem najbliższych wakacji zaczniemy z wolna wychodzić na prostą. Pesymiści mówią o przynajmniej 2 latach. Jeśli wierzyć w pierwszą prognozę, można powiedzieć, że jesteśmy już na półmetku. I wciąż żyjemy, przynajmniej większość z nas.
Marszałek województwa Włodzimierz Fisiak triumfalnie niedawno ogłosił, że nasz region z kryzysem radzi sobie lepiej niż inni w Polsce. Mniejsze bezrobocie, więcej optymizmu i tak dalej. Po udanym propagandowo wstępie musiał jednak przyznać, że jednym ze źródeł naszego sukcesu jest dotychczasowe zapóźnienie.

Bo kryzys po łódzku to paradoks za paradoksem.
  • Z jednej strony armia bezrobotnych w regionie wzrosła od października o 25 tysięcy ludzi (z 92 do 116 tys.), a w tym roku już kilkanaście firm zgłosiło duże zwolnienia grupowe. Rekordziści wyrzucają na bruk po 300 pracowników. Ciągle pojawiają się niepokojące doniesienia o inwestorach, którzy rezygnują z budowy fabryk oraz plotki, że z Łodzi ucieknie Dell.
    Z drugiej strony wiadomo - i są to informacje bardziej oficjalne - że ten sam Dell, zamiast z Polski uciekać, przenosi do Łodzi produkcję z irlandzkiego Limerick. Podobnie może zrobić Indesit, który wynosi się z Włoch. Zawdzięczamy to kryzysowi. A jeśli chodzi o bezrobocie - gdzie indziej jest dużo wyższe.
  • Co trzeci z nas oszczędza już na jedzeniu i ubraniach. Tymczasem w większości przypadków nie ma do tego żadnych przesłanek, no może poza owczym pędem. Niewiele się o tym mówi, ale płace w regionie łódzkim wzrosły w porównaniu z początkiem zeszłego roku o ponad 8 procent. A tylko na samej tańszej benzynie jesteśmy "do przodu" o około 100 zł miesięcznie.
  • Wprawdzie nieoficjalne badania pokazują, że sklepy mają nawet o 30 procent mniej klientów, jednocześnie jednak województwo łódzkie jest jedynym w kraju, gdzie po Nowym Roku produkcja sprzedana przemysłu wzrosła w porównaniu ze styczniem 2008 roku.
  • Światowy kryzys wywołał sektor finansowy. Tymczasem w naszym regionie banki mają się nieźle, stosunkowo niewielkie zwolnienia zapowiedziały tylko PKO BP oraz NBP. Paradoksalnie to firmy produkcyjne redukują zatrudnienie całymi setkami.
  • W Aleksandrowie Łódzkim doszło w mijającym tygodniu do pierwszego w Polsce ksenofobicznego protestu przeciw pracującym u nas obcokrajowcom. Poszło o 98 Filipińczyków z firmy Okna Rąbień. Do demonstracji może też dojść w Elektrowni Bełchatów, jeśli tylko władze firmy zdecydują się sprowadzić 400 Pakistańczyków. Polacy boją się o pracę, tak jak boją się o nią Brytyjczycy, wyrzucający do domu naszych robotników. W kryzysie wzrost takich nastrojów to rzecz normalna.
O dziwo jednak, szefowie firmy Okna Rąbień dalej narzekają, że mają zapotrzebowanie, tylko chętnych do pracy wciąż w Aleksandrowie nie widać...
wp.plPolska Dziennik Łódzki | 28.03.2009 | 09:23

Co lepsze: oszczędzać czy kupować

Kryzys dopadł nas niespodziewanie, kiedy jeszcze podziwialiśmy opaleniznę ostatniego lata. Najwięksi optymiści wśród ekonomistów sądzą, że wraz z końcem najbliższych wakacji zaczniemy z wolna wychodzić na prostą. Pesymiści mówią o przynajmniej 2 latach. Jeśli wierzyć w pierwszą prognozę, można powiedzieć, że jesteśmy już na półmetku. I wciąż żyjemy, przynajmniej większość z nas.
Marszałek województwa Włodzimierz Fisiak triumfalnie niedawno ogłosił, że nasz region z kryzysem radzi sobie lepiej niż inni w Polsce. Mniejsze bezrobocie, więcej optymizmu i tak dalej. Po udanym propagandowo wstępie musiał jednak przyznać, że jednym ze źródeł naszego sukcesu jest dotychczasowe zapóźnienie.

Bo kryzys po łódzku to paradoks za paradoksem.
  • Z jednej strony armia bezrobotnych w regionie wzrosła od października o 25 tysięcy ludzi (z 92 do 116 tys.), a w tym roku już kilkanaście firm zgłosiło duże zwolnienia grupowe. Rekordziści wyrzucają na bruk po 300 pracowników. Ciągle pojawiają się niepokojące doniesienia o inwestorach, którzy rezygnują z budowy fabryk oraz plotki, że z Łodzi ucieknie Dell.
    Z drugiej strony wiadomo - i są to informacje bardziej oficjalne - że ten sam Dell, zamiast z Polski uciekać, przenosi do Łodzi produkcję z irlandzkiego Limerick. Podobnie może zrobić Indesit, który wynosi się z Włoch. Zawdzięczamy to kryzysowi. A jeśli chodzi o bezrobocie - gdzie indziej jest dużo wyższe.
  • Co trzeci z nas oszczędza już na jedzeniu i ubraniach. Tymczasem w większości przypadków nie ma do tego żadnych przesłanek, no może poza owczym pędem. Niewiele się o tym mówi, ale płace w regionie łódzkim wzrosły w porównaniu z początkiem zeszłego roku o ponad 8 procent. A tylko na samej tańszej benzynie jesteśmy "do przodu" o około 100 zł miesięcznie.
  • Wprawdzie nieoficjalne badania pokazują, że sklepy mają nawet o 30 procent mniej klientów, jednocześnie jednak województwo łódzkie jest jedynym w kraju, gdzie po Nowym Roku produkcja sprzedana przemysłu wzrosła w porównaniu ze styczniem 2008 roku.
  • Światowy kryzys wywołał sektor finansowy. Tymczasem w naszym regionie banki mają się nieźle, stosunkowo niewielkie zwolnienia zapowiedziały tylko PKO BP oraz NBP. Paradoksalnie to firmy produkcyjne redukują zatrudnienie całymi setkami.
  • W Aleksandrowie Łódzkim doszło w mijającym tygodniu do pierwszego w Polsce ksenofobicznego protestu przeciw pracującym u nas obcokrajowcom. Poszło o 98 Filipińczyków z firmy Okna Rąbień. Do demonstracji może też dojść w Elektrowni Bełchatów, jeśli tylko władze firmy zdecydują się sprowadzić 400 Pakistańczyków. Polacy boją się o pracę, tak jak boją się o nią Brytyjczycy, wyrzucający do domu naszych robotników. W kryzysie wzrost takich nastrojów to rzecz normalna.
O dziwo jednak, szefowie firmy Okna Rąbień dalej narzekają, że mają zapotrzebowanie, tylko chętnych do pracy wciąż w Aleksandrowie nie widać...
wp.plPolska Dziennik Łódzki | 28.03.2009 | 09:23

Stagnacja w budowlance. Deweloperzy zahamowali

- Liczba mieszkań, na realizację których wydano pozwolenia, spadła o 5,7 proc. w ujęciu rocznym do 15,7 tys. szt. w lutym 2009 roku - podał Główny Urząd Statystyczny.
W okresie styczeń-luty liczba pozwoleń na budowę spadła o 9,6 proc. w ujęciu rocznym do 28,2 tys. szt.

W okresie styczeń-luty wzrosła liczba pozwoleń na budowę mieszkań jedynie w budownictwie indywidualnym - o 2,7 proc. do 14,3 tys. szt.

W przypadku mieszkań przeznaczonych na sprzedaż lub wynajem spadek wyniósł 21,4 proc. - do 11,7 tys. szt., a w budownictwie spółdzielczym - o 47,5 proc. do 0,6 tys. mieszkań, podano także.

Liczba mieszkań, których budowę rozpoczęto w tym okresie, wyniosła 12,2 tys., co oznacza spadek o 44,8 proc..

GUS szacuje, że w końcu lutego br. w budowie było 669,8 tys. mieszkań i była to liczba o 0,7 proc. niższa niż przed rokiem.

GUS podał też, że w okresie styczeń-luty 2009 roku oddano do użytkowania 29 tys. 880 mieszkań, czyli o 16,6 proc. więcej niż przed rokiem

interia.pl/2009-03-24 11:52

Stagnacja w budowlance. Deweloperzy zahamowali

- Liczba mieszkań, na realizację których wydano pozwolenia, spadła o 5,7 proc. w ujęciu rocznym do 15,7 tys. szt. w lutym 2009 roku - podał Główny Urząd Statystyczny.
W okresie styczeń-luty liczba pozwoleń na budowę spadła o 9,6 proc. w ujęciu rocznym do 28,2 tys. szt.

W okresie styczeń-luty wzrosła liczba pozwoleń na budowę mieszkań jedynie w budownictwie indywidualnym - o 2,7 proc. do 14,3 tys. szt.

W przypadku mieszkań przeznaczonych na sprzedaż lub wynajem spadek wyniósł 21,4 proc. - do 11,7 tys. szt., a w budownictwie spółdzielczym - o 47,5 proc. do 0,6 tys. mieszkań, podano także.

Liczba mieszkań, których budowę rozpoczęto w tym okresie, wyniosła 12,2 tys., co oznacza spadek o 44,8 proc..

GUS szacuje, że w końcu lutego br. w budowie było 669,8 tys. mieszkań i była to liczba o 0,7 proc. niższa niż przed rokiem.

GUS podał też, że w okresie styczeń-luty 2009 roku oddano do użytkowania 29 tys. 880 mieszkań, czyli o 16,6 proc. więcej niż przed rokiem

interia.pl/2009-03-24 11:52

Budujmy do końca?

Nowe projekty deweloperskie, zarówno te dotyczące nieruchomości mieszkaniowych, jak i komercyjnych, coraz częściej wyróżniają się na tle wciąż licznych w Polsce obiektów szarych, niedopasowanych do otoczenia i często rozpadających się. Dziś przywiązuje się zdecydowanie większą wagę do projektów architektonicznych.

Duże miasta przyciągają najwięcej inwestycji - powstają tu mieszkania, biurowce, galerie handlowe, hotele, obiekty sportowe, edukacyjne itd. W mniejszych miejscowościach inwestowanie odbywa się na mniejszą skalę, ale i tak w ostatnim czasie można mówić o rozkwicie realizowanych projektów. Dzięki nim polskie miasta rozwijają się i uatrakcyjniają swój wizerunek.

Coraz częściej projekty uwzględniają także atrakcyjne zagospodarowanie otoczenia obiektów, jak i ich wnętrz, co zapewnia kompleksowość inwestycji. Problem jednak w tym, że nierzadko zdarza się tak, że rzeczywistość jest zupełnie inna niż piękne wizualizacje i opisy.

Piękne osiedle mieszkaniowe z licznymi sklepikami, placem zabaw dla dzieci i wszelkimi wygodami dla lokatorów- taki opis kusi niejednego. I też niejeden decyduje się zapłacić za taki komfort pokaźną sumę. Teraz klienci mają komfortową sytuację, bo decydując się na zakup mieszkania mogą wybierać spośród gotowych ofert, więc dokładnie mogą zapoznać się z inwestycją. Gorzej mają osoby, które w okresie tzw. hossy na rynku nieruchomości "zmuszone" były zakupić zamiast mieszkań "dziurę w ziemi". Problemy z wywiązywaniem się ustalonych terminów oddania mieszkań do użytkowania sprawiły, że o otoczeniu inwestycji trzeba było na jakiś czas zapomnieć. Tak więc dziś wielu mieszkańców nowych osiedli może co prawda cieszyć się mieszkaniami o podwyższonym standardzie, ale widokiem z okna już nie. Często też okazuje się, że na osiedlach brakuje oświetlenia, parkingów, chodników i ulic, co powoduje, że o wysokim komforcie mieszkania można zapomnieć.

Podobnie jest z obiektami komercyjnymi, np. galeriami handlowymi. Zdarza się, że ich otwarcie ma miejsce jeszcze przed całkowitym zakończeniem budowy. Częste są przypadki, kiedy dojście do galerii jest bardzo utrudnione, albo część powierzchni jest jeszcze wykańczana. Głośne były przypadki niesprawnych instalacji czy nawet wadliwych konstrukcji. Terminy były ważniejsze od bezpieczeństwa ludzi.

Rzeczywiście jeszcze dwa, trzy lata temu bardzo trudno było o pracowników budowlanych, co wydłużało cały proces. Jednak oddawanie do użytku niedokończonych obiektów mieszkalnych czy komercyjnych wystawia świadectwo inwestorom. I okazuje się, że na odwzorowanie wizualizacji trzeba jeszcze długo poczekać. Oby kolejne inwestycje były oddawane już całościowo. Bo mieszkać, pracować czy robić zakupy na placu budowy nie należy do przyjemności.

Małgorzata Kędzierska, analityk rynku nieruchomości

źródło informacji: Wynajem.pl

interia.pl

Budujmy do końca?

Nowe projekty deweloperskie, zarówno te dotyczące nieruchomości mieszkaniowych, jak i komercyjnych, coraz częściej wyróżniają się na tle wciąż licznych w Polsce obiektów szarych, niedopasowanych do otoczenia i często rozpadających się. Dziś przywiązuje się zdecydowanie większą wagę do projektów architektonicznych.

Duże miasta przyciągają najwięcej inwestycji - powstają tu mieszkania, biurowce, galerie handlowe, hotele, obiekty sportowe, edukacyjne itd. W mniejszych miejscowościach inwestowanie odbywa się na mniejszą skalę, ale i tak w ostatnim czasie można mówić o rozkwicie realizowanych projektów. Dzięki nim polskie miasta rozwijają się i uatrakcyjniają swój wizerunek.

Coraz częściej projekty uwzględniają także atrakcyjne zagospodarowanie otoczenia obiektów, jak i ich wnętrz, co zapewnia kompleksowość inwestycji. Problem jednak w tym, że nierzadko zdarza się tak, że rzeczywistość jest zupełnie inna niż piękne wizualizacje i opisy.

Piękne osiedle mieszkaniowe z licznymi sklepikami, placem zabaw dla dzieci i wszelkimi wygodami dla lokatorów- taki opis kusi niejednego. I też niejeden decyduje się zapłacić za taki komfort pokaźną sumę. Teraz klienci mają komfortową sytuację, bo decydując się na zakup mieszkania mogą wybierać spośród gotowych ofert, więc dokładnie mogą zapoznać się z inwestycją. Gorzej mają osoby, które w okresie tzw. hossy na rynku nieruchomości "zmuszone" były zakupić zamiast mieszkań "dziurę w ziemi". Problemy z wywiązywaniem się ustalonych terminów oddania mieszkań do użytkowania sprawiły, że o otoczeniu inwestycji trzeba było na jakiś czas zapomnieć. Tak więc dziś wielu mieszkańców nowych osiedli może co prawda cieszyć się mieszkaniami o podwyższonym standardzie, ale widokiem z okna już nie. Często też okazuje się, że na osiedlach brakuje oświetlenia, parkingów, chodników i ulic, co powoduje, że o wysokim komforcie mieszkania można zapomnieć.

Podobnie jest z obiektami komercyjnymi, np. galeriami handlowymi. Zdarza się, że ich otwarcie ma miejsce jeszcze przed całkowitym zakończeniem budowy. Częste są przypadki, kiedy dojście do galerii jest bardzo utrudnione, albo część powierzchni jest jeszcze wykańczana. Głośne były przypadki niesprawnych instalacji czy nawet wadliwych konstrukcji. Terminy były ważniejsze od bezpieczeństwa ludzi.

Rzeczywiście jeszcze dwa, trzy lata temu bardzo trudno było o pracowników budowlanych, co wydłużało cały proces. Jednak oddawanie do użytku niedokończonych obiektów mieszkalnych czy komercyjnych wystawia świadectwo inwestorom. I okazuje się, że na odwzorowanie wizualizacji trzeba jeszcze długo poczekać. Oby kolejne inwestycje były oddawane już całościowo. Bo mieszkać, pracować czy robić zakupy na placu budowy nie należy do przyjemności.

Małgorzata Kędzierska, analityk rynku nieruchomości

źródło informacji: Wynajem.pl

interia.pl

GP na kryzys: Można negocjować odstąpienie od umowy

Osoby, które wypowiadają umowę z deweloperem, są zaskakiwane wysokością kary, którą muszą zapłacić.

Jeżeli kara nie była zastrzeżona w umowie lub wynosi 5 proc. i więcej wartości nieruchomości, to konsument nie musi jej płacić.

Bezpodstawna kara

- Odstąpiłam od umowy z deweloperem, gdyż nie otrzymałam kredytu z banku. Deweloper zastrzegł jednak, że w takim przypadku muszę zapłacić 15 tys. zł kary. Po przejrzeniu umowy stwierdziłam jednak, że żadne z jej postanowień nie mówiło o karze - napisała do nas pani Marta z Krakowa. Takie przypadki w nie są odosobnione, mimo że naruszają prawo.

- O sytuacji stron umowy deweloperskiej decyduje treść umowy. W przypadku gdy nie ma klauzuli o możliwości naliczania kary umownej, nie istnieje możliwość jej naliczenia - tłumaczy Janusz Krakowiak, radca prawny, wspólnik w Kancelarii Prawnej Gregorowicz-Ziemba, Krakowiak, Gąsiorowski.

Zaznacza, że w takiej sytuacji deweloper może ewentualnie żądać naprawienia szkody na ogólnych zasadach kodeksu cywilnego (jeżeli szkoda zaistnieje). Jednak wówczas to on musi udowodnić przed sądem, że szkoda pozostaje w związku przyczynowo-skutkowym z działaniem lub zaniechaniem klienta.

Jeżeli jednak kara została zastrzeżona w umowie, to zazwyczaj klient musi ją zapłacić.

- Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów nie kwestionuje kar, które są powszechnie stosowane w obrocie handlowym, a jedynie ich wysokość. W praktyce deweloperzy stosują zróżnicowane stawki, które wahają się od 2 do 10 proc. ceny nieruchomości, będącej przedmiotem umowy - mówi Konrad Gruner z biura prasowego UOKiK.

Rażąca wysokość

O obowiązkach i prawach stron mówi umowa, którą klient podpisuje z deweloperem. Może się jednak okazać, że umowne zapisy są niezgodne z prawem.

- W przypadku kar umownych dla konsumentów podstawowe znaczenie mają przepisy regulujące kwestię tzw. niedozwolonych postanowień umownych, czyli takich, które kształtują prawa i obowiązki w sposób sprzeczny z dobrymi obyczajami, rażąco naruszając interesy konsumentów - mówi Janusz Krakowiak.

W jaki sposób przepisy tłumaczą, kiedy karę można uznać za rażąco wygórowaną ? Od czego zależy uznanie kary umownej za rażąco wygórowaną ? Dlaczego kara umowna nie może stanowić źródła dochodu dla dewelopera ?

Małgorzata Kryszkiewicz - Więcej: Gazeta Prawna 26.03.2009 (60) - str.11

interia.pl

GP na kryzys: Można negocjować odstąpienie od umowy

Osoby, które wypowiadają umowę z deweloperem, są zaskakiwane wysokością kary, którą muszą zapłacić.

Jeżeli kara nie była zastrzeżona w umowie lub wynosi 5 proc. i więcej wartości nieruchomości, to konsument nie musi jej płacić.

Bezpodstawna kara

- Odstąpiłam od umowy z deweloperem, gdyż nie otrzymałam kredytu z banku. Deweloper zastrzegł jednak, że w takim przypadku muszę zapłacić 15 tys. zł kary. Po przejrzeniu umowy stwierdziłam jednak, że żadne z jej postanowień nie mówiło o karze - napisała do nas pani Marta z Krakowa. Takie przypadki w nie są odosobnione, mimo że naruszają prawo.

- O sytuacji stron umowy deweloperskiej decyduje treść umowy. W przypadku gdy nie ma klauzuli o możliwości naliczania kary umownej, nie istnieje możliwość jej naliczenia - tłumaczy Janusz Krakowiak, radca prawny, wspólnik w Kancelarii Prawnej Gregorowicz-Ziemba, Krakowiak, Gąsiorowski.

Zaznacza, że w takiej sytuacji deweloper może ewentualnie żądać naprawienia szkody na ogólnych zasadach kodeksu cywilnego (jeżeli szkoda zaistnieje). Jednak wówczas to on musi udowodnić przed sądem, że szkoda pozostaje w związku przyczynowo-skutkowym z działaniem lub zaniechaniem klienta.

Jeżeli jednak kara została zastrzeżona w umowie, to zazwyczaj klient musi ją zapłacić.

- Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów nie kwestionuje kar, które są powszechnie stosowane w obrocie handlowym, a jedynie ich wysokość. W praktyce deweloperzy stosują zróżnicowane stawki, które wahają się od 2 do 10 proc. ceny nieruchomości, będącej przedmiotem umowy - mówi Konrad Gruner z biura prasowego UOKiK.

Rażąca wysokość

O obowiązkach i prawach stron mówi umowa, którą klient podpisuje z deweloperem. Może się jednak okazać, że umowne zapisy są niezgodne z prawem.

- W przypadku kar umownych dla konsumentów podstawowe znaczenie mają przepisy regulujące kwestię tzw. niedozwolonych postanowień umownych, czyli takich, które kształtują prawa i obowiązki w sposób sprzeczny z dobrymi obyczajami, rażąco naruszając interesy konsumentów - mówi Janusz Krakowiak.

W jaki sposób przepisy tłumaczą, kiedy karę można uznać za rażąco wygórowaną ? Od czego zależy uznanie kary umownej za rażąco wygórowaną ? Dlaczego kara umowna nie może stanowić źródła dochodu dla dewelopera ?

Małgorzata Kryszkiewicz - Więcej: Gazeta Prawna 26.03.2009 (60) - str.11

interia.pl

GTC nie sfinalizowało sprzedaży 50 proc. udziałów właściciela Galerii Mokotów

Negocjacje odnośnie do sprzedaży przez Globe Trade Centre 50 proc. udziałów w firmie Rodamco CH1 sp. z o.o., która jest właścicielem centrum handlowego Galeria Mokotów w Warszawie, nie zostały sfinalizowane ze względu na niestabilne warunki rynkowe.

Rozmowy w sprawie sprzedaży prowadzone były z firmą Unibail Rodamco, która jest pośrednim właścicielem pozostałych 50 proc.

udziałów w CH1.

PAP/interia.pl/Czwartek, 26 marca (19:03)

GTC nie sfinalizowało sprzedaży 50 proc. udziałów właściciela Galerii Mokotów

Negocjacje odnośnie do sprzedaży przez Globe Trade Centre 50 proc. udziałów w firmie Rodamco CH1 sp. z o.o., która jest właścicielem centrum handlowego Galeria Mokotów w Warszawie, nie zostały sfinalizowane ze względu na niestabilne warunki rynkowe.

Rozmowy w sprawie sprzedaży prowadzone były z firmą Unibail Rodamco, która jest pośrednim właścicielem pozostałych 50 proc.

udziałów w CH1.

PAP/interia.pl/Czwartek, 26 marca (19:03)

Mieszkanie na dom zamienię

Przeciętny dom od dewelopera można dziś kupić w okolicach Warszawy o 10,5 proc. lub o 100 tys. zł taniej niż przed rokiem - wynika z ofert zebranych przez Open Finance. Taniej można też zbudować dom z firmą budowlaną oraz samodzielnie - metodą gospodarczą.

Jak co roku odwiedziliśmy warszawskie targi mieszkaniowe by przekonać się, że ceny ofertowe domów - podobnie jak i mieszkań - spadły w porównaniu do tego, co oglądaliśmy przed rokiem. Mniejszy jest też wybór jeśli chodzi o liczbę realizowanych inwestycji, za to rozrzut cenowy pozostaje szeroki - od 455 tys. zł za dom w stanie "pod klucz" w Chotomowie, po 1,9 mln zł za bliźniak w prestiżowym Konstancinie (stan deweloperski).

A tych najbardziej prestiżowych inwestycji tym razem nie braliśmy pod uwagę - klienci, których stać na wydanie ponad 2 mln zł za dom, często wolą go budować na własnej działce i wedle własnego (zwykle skrojonego na miarę) projektu, niż od deweloperów. Co zresztą ma swoje uzasadnienie nie tylko estetyczne, czy praktyczne, ale również ekonomiczne.

Co ciekawe, choć mediana ceny domu (to pojęcie umowne - w większości oferta dotyczy segmentów i bliźniaków) spadła z 913 do 817 tys. zł, to przeciętna cena metra obniżyła się o 6,5 proc. - razem z cenami zmniejszył się bowiem metraż oferowanych budynków.

Oferty, po odrzuceniu wartości skrajnych, czyli odcięciu 25 proc. najtańszych i 25 proc. najdroższych, zawierają się w przedziale 4100 do 5800 zł za metr kwadratowy (przed rokiem od 4450 do 6700 zł). Stosując tę samą metodologię, okazuje się, że ceny środkowych 50 proc. ofert wahają się od 660 do 980 tys. zł (rok temu 733 do 1104 tys. zł). Za te pieniądze można obecnie kupić dom o wielkości od ok. 140 do 185 mkw., posadowiony na działce o wielkości od 300 do 550 m kw.


Mediany cen ofertowych domów w Warszawie i okolicach /Open Finance

Łatwo o upusty

To, co poza spadkiem cen wyraźnie rzuca się w oczy, to fakt, że także deweloperzy specjalizujący się w domach jednorodzinnych, wzorem większych firm operujących w segmencie wielorodzinnym, aby przyciągnąć klientów zaczęli stosować różne promocje. Do najczęstszych ekstra dodatków należą oferty wykończenia pod klucz z materiałów klienta oraz projekt, materiały i wykończenie kuchni czy łazienek.

Takie postępowanie firm deweloperskich wynika z faktu, że na klientów czeka wiele gotowych domów, które można kupić, by niemal natychmiast się do nich wprowadzić (rezerwując oczywiście czas potrzebny na wykończenie). Zatem również w tym segmencie, choć na mniejszą skalę, zapanował zastój - gotowe domy czekają na klientów i skończyły się czasy kupowania domów istniejących wyłącznie na deskach kreślarskich. Potencjalnym zainteresowanym zakupem zdecydowanie doradzamy więc twarde negocjacje. Może się okazać, że dostaniemy atrakcyjną zniżkę lub otrzymamy dodatkowy bonus w postaci np. wycieczki zagranicznej, bo i taką propozycję odnotowaliśmy. Zresztą nawet na samych targach za "jeden uśmiech" często udawało się zbić cenę ofertową nawet o 10 proc.

Apartament za dom?

Wróćmy jednak do tytułowego przesłania niniejszego raportu. Kupno domu przeciętnej wielkości 160-170 m kw. z działką ok. 500 m kw. to koszt rzędu od 820 do 870 tys. zł. Aby sfinansować tę transakcję ze środków pozyskanych ze sprzedaży mieszkania, trzeba by dysponować lokalem o wielkości 105-111 m kw. (licząc po cenie 7818 zł za m kw., czyli mediany cen transakcyjnych mieszkań w Warszawie, uzyskanych na podstawie analizy wniosków kredytowych składanych przez klientów za pośrednictwem Open Finance w lutym br.).

Zachowaj marżę dla siebie

Kupując gotowy dom od firmy deweloperskiej nasz udział ogranicza się w większości do roli dostarczyciela kapitału. W zamian za to płacimy oczywiście firmie określoną prowizję, zwiększającą ostateczną cenę, która przecież nie równa się samej tylko sumie materiałów i robocizny. Ten koszt można ograniczyć, jeśli część koniecznej do wykonania pracy organizacyjnej weźmiemy na własne barki. Możliwości mamy dwie: wynajęcie firmy budowlanej, realizującej projekty od A do Z, lub budowa domu od podstaw metodą gospodarczą, czyli kupowanie materiałów i wyszukiwanie ekip do realizacji poszczególnych etapów budowy we własnym zakresie.

Pierwszym krokiem jest oczywiście zakup działki, co jest sporym wydatkiem. Jeśli więc nie mamy tego szczęścia i nie odziedziczyliśmy kawałka ziemi w miłej okolicy, to niestety musimy się przygotować, że za metr kwadratowy działki budowlanej położonej w promieniu 30 km od centrum Warszawy, trzeba będzie zapłacić przeciętnie od 300 do 600 tys. zł i więcej. Cena zależy rzecz jasna od lokalizacji. Przykładowo w okolicach Jabłonny czy Legionowa przeciętne oferty sprzedaży kształtują się w okolicach 300-400 zł za metr kwadratowy, w Markach czy Zielonce 500-600 zł, w Sulejówku czy Lesznowoli 400 zł, a w Michałowicach czy Łomiankach 800 zł.

I w tym wypadku możliwe są jednak negocjacje, ponieważ w odróżnieniu od stanu rynku sprzed dwóch lat czy choćby roku, liczba wystawionych na sprzedaż posesji wzrosła, a kupujących nie jest znowu tak wielu. Większą popularnością cieszą się działki w większej odległości od stolicy, które można kupić za 200-300 tys. zł, niż te położone w zasięgu komunikacji miejskiej, za to kosztujące nawet 1 mln zł za tysiąc metrów.

Pewnym rozwiązaniem jest zakup działki rolnej z możliwością uzyskania warunków zabudowy. Ceny są wtedy czasem wielokrotnie niższe. Związane jest to oczywiście z ryzykiem i decydować się na to powinny osoby, którym nieobce są urzędowe swary.

Korzystna zmiana

Jeszcze w zeszłym roku koszt wybudowania metra kwadratowego domu z firmą realizującą projekty od A do Z kształtował się na poziomie 2500-3000 zł. Sytuacja uległa jednak korzystnej zmianie, bowiem ze względu na załamanie koniunktury w branży budowlanej, spadają koszty robocizny i materiałów. Ceny np. cegieł są dziś niższe nawet o 40 proc. niż u szczytu koniunktury (połowa 2007 roku), solidne obniżki dotyczą też cementu czy stali. Niższe niż rok temu są także ceny większości podstawowych materiałów budowlanych. Przykładowo ocieplenia potaniały o ponad 20 proc., silikaty o ok. 15 proc., a płyty z kartongipsu oraz drewno i materiały drewnopochodne o 6-7 proc. (dane za cennikami PSB). Śmiało można więc przyjąć, że znajdziemy firmę, która nieskomplikowany projekt zrealizuje za ok. 2200-2700 zł za metr kwadratowy (w standardzie deweloperskim), choć naturalnie wiele będzie zależało od samego projektu i użytych materiałów budowlanych (zwłaszcza pokrycia dachowego).

Policzmy ile na tym zyskujemy w porównaniu z przeciętną ofertą dewelopera. Za działkę 600 m kw. zapłacimy w optymistycznym wariancie 300 tys. zł (licząc po 500 zł za metr), natomiast postawienie domu o powierzchni 170 m kw. będzie nas kosztować ok. 370-460 tys. zł. W sumie daje to jakieś 670-760 tys. zł. Oszczędzić można więc nawet 100-150 tys. zł. Pieniądze te swobodnie mogą posłużyć do wykończenia domu, a przynajmniej do zakupu większości materiałów i wykonania prac montażowych.

Sam sobie deweloperem

Biorąc jeszcze więcej na własne barki, czyli rezygnując z firmy od A do Z i samemu kupując wszystkie materiały, wyszukując najtańszych ofert oraz najmując osobne ekipy fachowców do realizacji poszczególnych etapów prac (murarze, tynkarze, dekarze, hydraulicy, elektrycy, itd.), można wyłuskać dodatkowe 10 proc. oszczędności. Realnym staje się więc postawienie domu za nie więcej niż 2000 zł za m kw. (plus koszty zakupu działki). Taki scenariusz powinny jednak wybierać te osoby, które albo nie mają szefa nad głową, albo mają szefa takiego, którego cechuje duża wyrozumiałość. Trzeba się bowiem nastawić, że przez co najmniej rok budowa domu będzie pochłaniała większość naszego czasu. Budowa domu metodą gospodarczą ma tę dodatkową zaletę, że pozwala skorzystać z ulg podatkowych. Zostały one co prawda znacząco okrojone, ale ze zwrotu VAT za materiały budowlane można uzyskać nawet 24 tys. zł, co w przypadku domu o powierzchni 150 m kw., pozwala zbić jego cenę o kolejne 150 zł za metr kwadratowy. W rezultacie w dzisiejszych warunkach można stać się posiadaczem własnego domu za 500-600 tys. zł, co odpowiada wartości mieszkania w stolicy o powierzchni 60-75 m kw.

Powyższe dane i obliczenia dotyczą Warszawy i okolic. W innych miastach zazwyczaj niższe są ceny mieszkań, ale jednocześnie niższe też są ceny ziemi czy robocizny. Trudno jednoznacznie orzec, że zachodzą tam podobne relacje cen co w stolicy, bo każdy lokalny rynek nieruchomości ma swoje specyficzne uwarunkowania i do pewnego stopnia rządzi się własnymi prawami. Może się więc okazać, że na zamianie mieszkania na dom w jednym mieście można zyskać względnie więcej niż na podobnej operacji w innym. Dlatego każdorazowo wymaga to oddzielnej, dokładnej kalkulacji kosztów.

Emil Szweda i Bernard Waszczyk

źródło informacji: Open Finance

Mieszkanie na dom zamienię

Przeciętny dom od dewelopera można dziś kupić w okolicach Warszawy o 10,5 proc. lub o 100 tys. zł taniej niż przed rokiem - wynika z ofert zebranych przez Open Finance. Taniej można też zbudować dom z firmą budowlaną oraz samodzielnie - metodą gospodarczą.

Jak co roku odwiedziliśmy warszawskie targi mieszkaniowe by przekonać się, że ceny ofertowe domów - podobnie jak i mieszkań - spadły w porównaniu do tego, co oglądaliśmy przed rokiem. Mniejszy jest też wybór jeśli chodzi o liczbę realizowanych inwestycji, za to rozrzut cenowy pozostaje szeroki - od 455 tys. zł za dom w stanie "pod klucz" w Chotomowie, po 1,9 mln zł za bliźniak w prestiżowym Konstancinie (stan deweloperski).

A tych najbardziej prestiżowych inwestycji tym razem nie braliśmy pod uwagę - klienci, których stać na wydanie ponad 2 mln zł za dom, często wolą go budować na własnej działce i wedle własnego (zwykle skrojonego na miarę) projektu, niż od deweloperów. Co zresztą ma swoje uzasadnienie nie tylko estetyczne, czy praktyczne, ale również ekonomiczne.

Co ciekawe, choć mediana ceny domu (to pojęcie umowne - w większości oferta dotyczy segmentów i bliźniaków) spadła z 913 do 817 tys. zł, to przeciętna cena metra obniżyła się o 6,5 proc. - razem z cenami zmniejszył się bowiem metraż oferowanych budynków.

Oferty, po odrzuceniu wartości skrajnych, czyli odcięciu 25 proc. najtańszych i 25 proc. najdroższych, zawierają się w przedziale 4100 do 5800 zł za metr kwadratowy (przed rokiem od 4450 do 6700 zł). Stosując tę samą metodologię, okazuje się, że ceny środkowych 50 proc. ofert wahają się od 660 do 980 tys. zł (rok temu 733 do 1104 tys. zł). Za te pieniądze można obecnie kupić dom o wielkości od ok. 140 do 185 mkw., posadowiony na działce o wielkości od 300 do 550 m kw.


Mediany cen ofertowych domów w Warszawie i okolicach /Open Finance

Łatwo o upusty

To, co poza spadkiem cen wyraźnie rzuca się w oczy, to fakt, że także deweloperzy specjalizujący się w domach jednorodzinnych, wzorem większych firm operujących w segmencie wielorodzinnym, aby przyciągnąć klientów zaczęli stosować różne promocje. Do najczęstszych ekstra dodatków należą oferty wykończenia pod klucz z materiałów klienta oraz projekt, materiały i wykończenie kuchni czy łazienek.

Takie postępowanie firm deweloperskich wynika z faktu, że na klientów czeka wiele gotowych domów, które można kupić, by niemal natychmiast się do nich wprowadzić (rezerwując oczywiście czas potrzebny na wykończenie). Zatem również w tym segmencie, choć na mniejszą skalę, zapanował zastój - gotowe domy czekają na klientów i skończyły się czasy kupowania domów istniejących wyłącznie na deskach kreślarskich. Potencjalnym zainteresowanym zakupem zdecydowanie doradzamy więc twarde negocjacje. Może się okazać, że dostaniemy atrakcyjną zniżkę lub otrzymamy dodatkowy bonus w postaci np. wycieczki zagranicznej, bo i taką propozycję odnotowaliśmy. Zresztą nawet na samych targach za "jeden uśmiech" często udawało się zbić cenę ofertową nawet o 10 proc.

Apartament za dom?

Wróćmy jednak do tytułowego przesłania niniejszego raportu. Kupno domu przeciętnej wielkości 160-170 m kw. z działką ok. 500 m kw. to koszt rzędu od 820 do 870 tys. zł. Aby sfinansować tę transakcję ze środków pozyskanych ze sprzedaży mieszkania, trzeba by dysponować lokalem o wielkości 105-111 m kw. (licząc po cenie 7818 zł za m kw., czyli mediany cen transakcyjnych mieszkań w Warszawie, uzyskanych na podstawie analizy wniosków kredytowych składanych przez klientów za pośrednictwem Open Finance w lutym br.).

Zachowaj marżę dla siebie

Kupując gotowy dom od firmy deweloperskiej nasz udział ogranicza się w większości do roli dostarczyciela kapitału. W zamian za to płacimy oczywiście firmie określoną prowizję, zwiększającą ostateczną cenę, która przecież nie równa się samej tylko sumie materiałów i robocizny. Ten koszt można ograniczyć, jeśli część koniecznej do wykonania pracy organizacyjnej weźmiemy na własne barki. Możliwości mamy dwie: wynajęcie firmy budowlanej, realizującej projekty od A do Z, lub budowa domu od podstaw metodą gospodarczą, czyli kupowanie materiałów i wyszukiwanie ekip do realizacji poszczególnych etapów budowy we własnym zakresie.

Pierwszym krokiem jest oczywiście zakup działki, co jest sporym wydatkiem. Jeśli więc nie mamy tego szczęścia i nie odziedziczyliśmy kawałka ziemi w miłej okolicy, to niestety musimy się przygotować, że za metr kwadratowy działki budowlanej położonej w promieniu 30 km od centrum Warszawy, trzeba będzie zapłacić przeciętnie od 300 do 600 tys. zł i więcej. Cena zależy rzecz jasna od lokalizacji. Przykładowo w okolicach Jabłonny czy Legionowa przeciętne oferty sprzedaży kształtują się w okolicach 300-400 zł za metr kwadratowy, w Markach czy Zielonce 500-600 zł, w Sulejówku czy Lesznowoli 400 zł, a w Michałowicach czy Łomiankach 800 zł.

I w tym wypadku możliwe są jednak negocjacje, ponieważ w odróżnieniu od stanu rynku sprzed dwóch lat czy choćby roku, liczba wystawionych na sprzedaż posesji wzrosła, a kupujących nie jest znowu tak wielu. Większą popularnością cieszą się działki w większej odległości od stolicy, które można kupić za 200-300 tys. zł, niż te położone w zasięgu komunikacji miejskiej, za to kosztujące nawet 1 mln zł za tysiąc metrów.

Pewnym rozwiązaniem jest zakup działki rolnej z możliwością uzyskania warunków zabudowy. Ceny są wtedy czasem wielokrotnie niższe. Związane jest to oczywiście z ryzykiem i decydować się na to powinny osoby, którym nieobce są urzędowe swary.

Korzystna zmiana

Jeszcze w zeszłym roku koszt wybudowania metra kwadratowego domu z firmą realizującą projekty od A do Z kształtował się na poziomie 2500-3000 zł. Sytuacja uległa jednak korzystnej zmianie, bowiem ze względu na załamanie koniunktury w branży budowlanej, spadają koszty robocizny i materiałów. Ceny np. cegieł są dziś niższe nawet o 40 proc. niż u szczytu koniunktury (połowa 2007 roku), solidne obniżki dotyczą też cementu czy stali. Niższe niż rok temu są także ceny większości podstawowych materiałów budowlanych. Przykładowo ocieplenia potaniały o ponad 20 proc., silikaty o ok. 15 proc., a płyty z kartongipsu oraz drewno i materiały drewnopochodne o 6-7 proc. (dane za cennikami PSB). Śmiało można więc przyjąć, że znajdziemy firmę, która nieskomplikowany projekt zrealizuje za ok. 2200-2700 zł za metr kwadratowy (w standardzie deweloperskim), choć naturalnie wiele będzie zależało od samego projektu i użytych materiałów budowlanych (zwłaszcza pokrycia dachowego).

Policzmy ile na tym zyskujemy w porównaniu z przeciętną ofertą dewelopera. Za działkę 600 m kw. zapłacimy w optymistycznym wariancie 300 tys. zł (licząc po 500 zł za metr), natomiast postawienie domu o powierzchni 170 m kw. będzie nas kosztować ok. 370-460 tys. zł. W sumie daje to jakieś 670-760 tys. zł. Oszczędzić można więc nawet 100-150 tys. zł. Pieniądze te swobodnie mogą posłużyć do wykończenia domu, a przynajmniej do zakupu większości materiałów i wykonania prac montażowych.

Sam sobie deweloperem

Biorąc jeszcze więcej na własne barki, czyli rezygnując z firmy od A do Z i samemu kupując wszystkie materiały, wyszukując najtańszych ofert oraz najmując osobne ekipy fachowców do realizacji poszczególnych etapów prac (murarze, tynkarze, dekarze, hydraulicy, elektrycy, itd.), można wyłuskać dodatkowe 10 proc. oszczędności. Realnym staje się więc postawienie domu za nie więcej niż 2000 zł za m kw. (plus koszty zakupu działki). Taki scenariusz powinny jednak wybierać te osoby, które albo nie mają szefa nad głową, albo mają szefa takiego, którego cechuje duża wyrozumiałość. Trzeba się bowiem nastawić, że przez co najmniej rok budowa domu będzie pochłaniała większość naszego czasu. Budowa domu metodą gospodarczą ma tę dodatkową zaletę, że pozwala skorzystać z ulg podatkowych. Zostały one co prawda znacząco okrojone, ale ze zwrotu VAT za materiały budowlane można uzyskać nawet 24 tys. zł, co w przypadku domu o powierzchni 150 m kw., pozwala zbić jego cenę o kolejne 150 zł za metr kwadratowy. W rezultacie w dzisiejszych warunkach można stać się posiadaczem własnego domu za 500-600 tys. zł, co odpowiada wartości mieszkania w stolicy o powierzchni 60-75 m kw.

Powyższe dane i obliczenia dotyczą Warszawy i okolic. W innych miastach zazwyczaj niższe są ceny mieszkań, ale jednocześnie niższe też są ceny ziemi czy robocizny. Trudno jednoznacznie orzec, że zachodzą tam podobne relacje cen co w stolicy, bo każdy lokalny rynek nieruchomości ma swoje specyficzne uwarunkowania i do pewnego stopnia rządzi się własnymi prawami. Może się więc okazać, że na zamianie mieszkania na dom w jednym mieście można zyskać względnie więcej niż na podobnej operacji w innym. Dlatego każdorazowo wymaga to oddzielnej, dokładnej kalkulacji kosztów.

Emil Szweda i Bernard Waszczyk

źródło informacji: Open Finance

Liczba zezwoleń, spadek prawie o 45 proc.

Liczba wydanych zezwoleń na budowę mieszkań w okresie styczeń-luty spadła o 9,6 proc. rdr i wyniosła 28,2 tys. - podał wczoraj GUS.
Liczba mieszkań, których budowę rozpoczęto w okresie styczeń-luty 2009 roku wyniosła 12,2 tys. i jest to o 44,8 proc. mniej niż w analogicznym okresie ubiegłego roku. GUS szacuje, że w końcu lutego br. liczba mieszkań w budowie wyniosła 669,8 tys. Było to o 0,7 proc. mniej niż przed rokiem.

Fatalne będą lata 2010-2012.

Liczba mieszkań oddanych do użytku w 2009 roku spadnie do 130-150 tys. ze 165 tys. oddanych do użytku w 2008 - prognozuje Jacek Bielecki, dyrektor Polskiego Związku Firm Deweloperskich.

Z wyliczeń PAP wynika, że spadek liczby oddanych do użytku mieszkań w 2009 roku wyniesie więc 9-21 proc. Do użytku oddanych zostanie w tym roku 130-150 tys. mieszkań - powiedział w poniedziałek Bielecki.

W 2009 roku nastąpi konsumpcja boomu mieszkaniowego sprzed 2-3 lat. Na polskim rynku mieszkaniowym mamy do czynienia z dużą amplitudą popytową oraz z krótkim cyklem koniunkturalnym - dodał Bielecki . Dla rynku mieszkaniowego fatalne będą lata 2010-2012. Obecnie deweloperzy wstrzymują około 80 proc. inwestycji. Nikt nie chce bowiem budować mieszkań na skład - dodał Bielecki.

źródło informacji: INTERIA.PL/PAP

Liczba zezwoleń, spadek prawie o 45 proc.

Liczba wydanych zezwoleń na budowę mieszkań w okresie styczeń-luty spadła o 9,6 proc. rdr i wyniosła 28,2 tys. - podał wczoraj GUS.
Liczba mieszkań, których budowę rozpoczęto w okresie styczeń-luty 2009 roku wyniosła 12,2 tys. i jest to o 44,8 proc. mniej niż w analogicznym okresie ubiegłego roku. GUS szacuje, że w końcu lutego br. liczba mieszkań w budowie wyniosła 669,8 tys. Było to o 0,7 proc. mniej niż przed rokiem.

Fatalne będą lata 2010-2012.

Liczba mieszkań oddanych do użytku w 2009 roku spadnie do 130-150 tys. ze 165 tys. oddanych do użytku w 2008 - prognozuje Jacek Bielecki, dyrektor Polskiego Związku Firm Deweloperskich.

Z wyliczeń PAP wynika, że spadek liczby oddanych do użytku mieszkań w 2009 roku wyniesie więc 9-21 proc. Do użytku oddanych zostanie w tym roku 130-150 tys. mieszkań - powiedział w poniedziałek Bielecki.

W 2009 roku nastąpi konsumpcja boomu mieszkaniowego sprzed 2-3 lat. Na polskim rynku mieszkaniowym mamy do czynienia z dużą amplitudą popytową oraz z krótkim cyklem koniunkturalnym - dodał Bielecki . Dla rynku mieszkaniowego fatalne będą lata 2010-2012. Obecnie deweloperzy wstrzymują około 80 proc. inwestycji. Nikt nie chce bowiem budować mieszkań na skład - dodał Bielecki.

źródło informacji: INTERIA.PL/PAP

Zniesienie podatku Belki nierealne?

Załamanie na rynkach finansowych spowodowało, że wiele osób straciło na inwestycjach kapitałowych. Zarobili co najwyżej ci, którzy inwestowali w waluty, tzn. kupowali dolary lub euro w czasach niskich kursów, a teraz przy osłabieniu złotego wyprzedawali kupioną walutę (patrz GP nr 37/2009).

Osoby, które poniosły straty na inwestycjach kapitałowych, mogą je odliczać w ciągu pięciu lat, pod warunkiem że będą mieć dochód z tego samego źródła, czyli inwestycji kapitałowych. A o ten, jak można szacować, w najbliższym okresie może być trudno.

Eksperci proponują, aby w czasie kryzysu Ministerstwo Finansów rozważyło możliwość obniżenia podatku Belki płaconego od zysków kapitałowych lub zawiesiło jego pobór. Wiele osób teraz decyduje się na zakładanie lokat bankowych, a od nich też jest pobierany podatek. Z nieoficjalnych danych Ministerstwa Finansów wynika, że na razie prace nad likwidacją podatku Belki nie są prowadzone mimo przedwyborczych obietnic jego zniesienia.

- Należy się spodziewać, że rządzący nie tak łatwo będą chcieli zrezygnować z tak dużych i regularnych wpływów do budżetu, jakie daje podatek Belki - komentuje Grzegorz Grochowina, ekspert z Doradztwa Podatkowego KPMG.

Podatek nieefektywny

Podatek od dochodów kapitałowych, zwany podatkiem Belki, został wprowadzony w celu minimalizacji skutków wysokiego deficytu budżetowego. Jak wskazuje Marek Wronka, starszy menedżer w Deloitte, opodatkowaniu podlegają m.in. dochody kapitałowe (w tym dochody giełdowe) oraz odsetki od dłużnych papierów wartościowych oraz lokat bankowych. Podatnicy mają prawo w niektórych przypadkach (np. ze sprzedaży akcji) do rozliczenia poniesionych strat przez kolejnych pięć lat.

- Mając na uwadze nadchodzący kryzys i związaną z nim głęboką bessę na rynku kapitałowym oraz niższą skłonność do oszczędzania wskutek spadku dochodów, należałoby rozważyć ograniczenie bądź zniesienie podatku Belki - twierdzi Marek Wronka.

Tłumaczy, że z racji bessy podatek Belki stał się mniej efektywnym instrumentem polityki fiskalnej państwa. Jego zniesienie mogłoby stymulować różne formy oszczędzania. Poziom oszczędności determinuje poziom inwestycji w gospodarce, a te z kolei wpływają na tempo wzrostu gospodarczego.

Jaki efekt może przynieść zaniechanie poboru podatku od zysków kapitałowych w najbliższych kilkunastu miesiącach? Jakie są alternatywne rozwiązania, jeśli nie zostanie zniesiony podatek Belki?

Ewa Matyszewska

Więcej: Gazeta Prawna 27.03.2009 (61) - str.4

interia.pl/Piątek, 27 marca (06:00

Zniesienie podatku Belki nierealne?

Załamanie na rynkach finansowych spowodowało, że wiele osób straciło na inwestycjach kapitałowych. Zarobili co najwyżej ci, którzy inwestowali w waluty, tzn. kupowali dolary lub euro w czasach niskich kursów, a teraz przy osłabieniu złotego wyprzedawali kupioną walutę (patrz GP nr 37/2009).

Osoby, które poniosły straty na inwestycjach kapitałowych, mogą je odliczać w ciągu pięciu lat, pod warunkiem że będą mieć dochód z tego samego źródła, czyli inwestycji kapitałowych. A o ten, jak można szacować, w najbliższym okresie może być trudno.

Eksperci proponują, aby w czasie kryzysu Ministerstwo Finansów rozważyło możliwość obniżenia podatku Belki płaconego od zysków kapitałowych lub zawiesiło jego pobór. Wiele osób teraz decyduje się na zakładanie lokat bankowych, a od nich też jest pobierany podatek. Z nieoficjalnych danych Ministerstwa Finansów wynika, że na razie prace nad likwidacją podatku Belki nie są prowadzone mimo przedwyborczych obietnic jego zniesienia.

- Należy się spodziewać, że rządzący nie tak łatwo będą chcieli zrezygnować z tak dużych i regularnych wpływów do budżetu, jakie daje podatek Belki - komentuje Grzegorz Grochowina, ekspert z Doradztwa Podatkowego KPMG.

Podatek nieefektywny

Podatek od dochodów kapitałowych, zwany podatkiem Belki, został wprowadzony w celu minimalizacji skutków wysokiego deficytu budżetowego. Jak wskazuje Marek Wronka, starszy menedżer w Deloitte, opodatkowaniu podlegają m.in. dochody kapitałowe (w tym dochody giełdowe) oraz odsetki od dłużnych papierów wartościowych oraz lokat bankowych. Podatnicy mają prawo w niektórych przypadkach (np. ze sprzedaży akcji) do rozliczenia poniesionych strat przez kolejnych pięć lat.

- Mając na uwadze nadchodzący kryzys i związaną z nim głęboką bessę na rynku kapitałowym oraz niższą skłonność do oszczędzania wskutek spadku dochodów, należałoby rozważyć ograniczenie bądź zniesienie podatku Belki - twierdzi Marek Wronka.

Tłumaczy, że z racji bessy podatek Belki stał się mniej efektywnym instrumentem polityki fiskalnej państwa. Jego zniesienie mogłoby stymulować różne formy oszczędzania. Poziom oszczędności determinuje poziom inwestycji w gospodarce, a te z kolei wpływają na tempo wzrostu gospodarczego.

Jaki efekt może przynieść zaniechanie poboru podatku od zysków kapitałowych w najbliższych kilkunastu miesiącach? Jakie są alternatywne rozwiązania, jeśli nie zostanie zniesiony podatek Belki?

Ewa Matyszewska

Więcej: Gazeta Prawna 27.03.2009 (61) - str.4

interia.pl/Piątek, 27 marca (06:00

Zyski banków spadną o 40 proc.

Analitycy, którzy szacowali, że banki na GPW muszą liczyć się w tym roku ze spadkiem zysków o 20-25 proc., teraz zakładają, że wyniki będą gorsze o 40 proc. Skrajne prognozy mówią o spadku zysków nawet o 78 proc.
W tym roku według szacunków analityków 13 biur maklerskich 9 największych banków notowanych na warszawskim parkiecie zarobi zaledwie 7,73 mld zł, czyli o 39,8 proc. mniej niż przed rokiem. W ubiegłym roku banki te zarobiły łącznie 12,8 mld zł (wyliczenia sporządziliśmy według ostatnich raportów DM PKO BP, DI BRE Banku, DM BZ WBK, DM IDM, Citibanku, DB Securities, Woods and Co., Ipopema Securities, UniCredit, Millennium DM, CAIB oraz Royal Bank of Scotland, który w tym tygodniu zaczął rekomendowanie polskich banków). Opierając się na najbardziej defetystycznych prognozach, zysk największych banków może się skurczyć do zaledwie 2,83 mld zł.
Zakładamy negatywny scenariusz dla sektora bankowego w 2009 roku. Zyski banków spadną o 2/3 w relacji do 2008 roku - napisała w ostatnim raporcie na temat perspektyw sektora bankowego Marta Jeżewska, analityk Domu Inwestycyjnego BRE Banku.

Według Jerzego Pruskiego, prezesa PKO BP, odpisy na ryzyko kredytowe w całym sektorze mogą sięgnąć w tym roku nawet 1/4 tego, co banki zarobiły w 2008 roku.

Jak wynika z opinii analityków, z największym spadkiem zysków muszą się liczyć akcjonariusze Millennium, Kredyt Banku i BRE Banku. W ich przypadku zarobek w 2009 roku może być mniejszy o 40-50 proc. Mogą one bowiem najmocniej odczuć pogorszenie się kondycji firm i będą musiały utworzyć relatywnie wysokie odpisy na ryzyko kredytowe dla przedsiębiorstw.

Z kolei najlepiej na kryzysowy scenariusz przygotowane są największe banki, z dobrze zdywersyfikowanym portfelem przychodów - Pekao i PKO BP. Pierwszy może zarobić w tym roku o 30 proc. mniej niż przed rokiem, a w przypadki PKO BP należy się liczyć zyskiem netto na poziomie 80 proc. ubiegłorocznego.

Analitycy dobrze oceniają też perspektywy banków o tradycyjnie bardziej konserwatywnym nastawieniu kredytowym - Banku Handlowego i ING Banku Śląskiego. W ich przypadku spadek zysku także powinien być mniejszy niż średnia dla sektora.

W pesymistyczny scenariusz wpisuje się też pierwszy, datowany na 23 marca, raport na temat polskich banków, sporządzony przez analityków brytyjskiego RBS. Choć ich zdaniem kondycja i fundamenty polskich banków na tle innych krajów regionu są dobre, to jednak można zapomnieć o zyskach na poziomie tych z 2008 roku. Czarny scenariusz kreśli też RBS dla BRE Banku.

Zdaniem autora raportu Grzegorza Zawady z powodu spadających przychodów i konieczności tworzenia wysokich rezerw dwa najbliższe lata BRE Bank może zakończyć dużymi stratami. Na ten tok analityk RBS prognozuje 414 mln zł straty netto, a na przyszły nawet 560 mln zł na minusie.

Dużo lepiej niż analitycy w ostatnim czasie polskie banki oceniają za to inwestorzy na GPW. Nic sobie nie robiąc z tak pesymistycznych prognoz, w ciągu miesiąca branżowy indeks WIG-Banki wzrósł o 30,4 proc., a wspomnianego BRE Banku nawet o 32 proc. W tym samym czasie indeks blue chipów (WIG20) zyskał na wartości 21,4 proc., podczas gdy sam WIG zaledwie 18 proc.



Jacek Iskra

Gazeta Prawna
wp.p,/
Gazeta Prawna (06:00)

Zyski banków spadną o 40 proc.

Analitycy, którzy szacowali, że banki na GPW muszą liczyć się w tym roku ze spadkiem zysków o 20-25 proc., teraz zakładają, że wyniki będą gorsze o 40 proc. Skrajne prognozy mówią o spadku zysków nawet o 78 proc.
W tym roku według szacunków analityków 13 biur maklerskich 9 największych banków notowanych na warszawskim parkiecie zarobi zaledwie 7,73 mld zł, czyli o 39,8 proc. mniej niż przed rokiem. W ubiegłym roku banki te zarobiły łącznie 12,8 mld zł (wyliczenia sporządziliśmy według ostatnich raportów DM PKO BP, DI BRE Banku, DM BZ WBK, DM IDM, Citibanku, DB Securities, Woods and Co., Ipopema Securities, UniCredit, Millennium DM, CAIB oraz Royal Bank of Scotland, który w tym tygodniu zaczął rekomendowanie polskich banków). Opierając się na najbardziej defetystycznych prognozach, zysk największych banków może się skurczyć do zaledwie 2,83 mld zł.
Zakładamy negatywny scenariusz dla sektora bankowego w 2009 roku. Zyski banków spadną o 2/3 w relacji do 2008 roku - napisała w ostatnim raporcie na temat perspektyw sektora bankowego Marta Jeżewska, analityk Domu Inwestycyjnego BRE Banku.

Według Jerzego Pruskiego, prezesa PKO BP, odpisy na ryzyko kredytowe w całym sektorze mogą sięgnąć w tym roku nawet 1/4 tego, co banki zarobiły w 2008 roku.

Jak wynika z opinii analityków, z największym spadkiem zysków muszą się liczyć akcjonariusze Millennium, Kredyt Banku i BRE Banku. W ich przypadku zarobek w 2009 roku może być mniejszy o 40-50 proc. Mogą one bowiem najmocniej odczuć pogorszenie się kondycji firm i będą musiały utworzyć relatywnie wysokie odpisy na ryzyko kredytowe dla przedsiębiorstw.

Z kolei najlepiej na kryzysowy scenariusz przygotowane są największe banki, z dobrze zdywersyfikowanym portfelem przychodów - Pekao i PKO BP. Pierwszy może zarobić w tym roku o 30 proc. mniej niż przed rokiem, a w przypadki PKO BP należy się liczyć zyskiem netto na poziomie 80 proc. ubiegłorocznego.

Analitycy dobrze oceniają też perspektywy banków o tradycyjnie bardziej konserwatywnym nastawieniu kredytowym - Banku Handlowego i ING Banku Śląskiego. W ich przypadku spadek zysku także powinien być mniejszy niż średnia dla sektora.

W pesymistyczny scenariusz wpisuje się też pierwszy, datowany na 23 marca, raport na temat polskich banków, sporządzony przez analityków brytyjskiego RBS. Choć ich zdaniem kondycja i fundamenty polskich banków na tle innych krajów regionu są dobre, to jednak można zapomnieć o zyskach na poziomie tych z 2008 roku. Czarny scenariusz kreśli też RBS dla BRE Banku.

Zdaniem autora raportu Grzegorza Zawady z powodu spadających przychodów i konieczności tworzenia wysokich rezerw dwa najbliższe lata BRE Bank może zakończyć dużymi stratami. Na ten tok analityk RBS prognozuje 414 mln zł straty netto, a na przyszły nawet 560 mln zł na minusie.

Dużo lepiej niż analitycy w ostatnim czasie polskie banki oceniają za to inwestorzy na GPW. Nic sobie nie robiąc z tak pesymistycznych prognoz, w ciągu miesiąca branżowy indeks WIG-Banki wzrósł o 30,4 proc., a wspomnianego BRE Banku nawet o 32 proc. W tym samym czasie indeks blue chipów (WIG20) zyskał na wartości 21,4 proc., podczas gdy sam WIG zaledwie 18 proc.



Jacek Iskra

Gazeta Prawna
wp.p,/
Gazeta Prawna (06:00)

50 tys. zł za samowolę budowlaną

Bez względu na rodzaj budynku za legalizację samowoli budowlanej inwestor będzie płacił 50 tys. zł. Zdaniem ekspertów kary powinny być zróżnicowane.
Nowelizacja prawa budowlanego, która ma być głosowana na najbliższym posiedzeniu Sejmu, nie tylko likwiduje pozwolenia na budowę, ale także wprowadza nowe zasady legalizacji samowoli budowlanych. Inne niż dotychczas będą też zasady ustalania wysokości opłat legalizacyjnych, jakie musi wnieść każdy inwestor, który chce zalegalizować samowolę.

Bez względu na rodzaj budynku oraz rodzaj dokonanego przez inwestora naruszenia przepisów budowlanych ma ona wynieść 50 tys. zł.
Taki sposób naliczania opłat legalizacyjnych krytykowany jest przez większość ekspertów z zakresu budownictwa.

Dziś opłaty legalizacyjne są bardzo wysokie, ale są uzależnione od rodzaju budynku. Jeżeli ktoś chce np. zalegalizować dom jednorodzinny, to musi zapłacić 50 tys. zł, a jeżeli chce zalegalizować garaż, to opłata wyniesie 25 tys. zł. Nowe przepisy zrównają wszystkie samowole, bez względu na ich rodzaj, co jest niedopuszczalne - mówi Mariusz Linettej, powiatowy inspektor nadzoru budowlanego w Inowrocławiu.

Eksperci uważają, że nowe przepisy będą niekorzystne dla zwykłych obywateli. Zyskają na nich natomiast duzi inwestorzy.

Jednakowa kara dla tych, którzy samowolnie wybudowali garaż i wielkie centrum handlowe, oznacza, że wszyscy zainteresowani samowolami będą mogli praktycznie bezkarnie je realizować. Wystarczy, że ich samowole będą zgodne z planami zagospodarowania przestrzennego - uważa poseł PiS Andrzej Adamczyk, zastępcza przewodniczącego sejmowej Komisji Infrastruktury.

Wysokość opłat legalizacyjnych od wielu lat jest główną barierą w legalizacji samowoli budowlanych. W wielu przypadkach kara wielokrotnie przekracza koszt całej inwestycji. Jeżeli bowiem ktoś np. dobudował do domu zwykły ganek, które koszt nie przekroczył kilku tysięcy złotych, to zarówno teraz, jak i po zmianie przepisów musi zapłacić aż 50 tys. zł. Eksperci postulują więc wprowadzenie przepisów, które uzależniałyby wysokość opłaty legalizacyjnej od rodzaju przewinienia.

Jeżeli ktoś wybudował niezgodnie z przepisami cały dom, to powinien ponieść wyższą karę od osoby, która do domu niezgodnie z przepisami dobudowała tylko ganek. Niestety zarówno teraz, jak i zgodnie z nowelizacją prawa budowlanego, osoby te traktowane są w taki sam sposób - przekonuje Mariusz Linettej.

Zgodnie z nowelizacją prawa budowlanego przy legalizacji samowoli budowlanej, poza uiszczeniem opłaty legalizacyjnej, inwestor będzie musiał także przedstawić zgodę urbanistyczną oraz oświadczenie o posiadanym prawie do dysponowania nieruchomością na cele budowlane wraz z wymaganymi opinia i uzgodnieniami. Brak tych dokumentów lub niezapłacenie 50 tys. zł będzie skutkowało koniecznością rozbiórki samowoli.

1,4 tys. decyzji legalizacyjnych wydano w 2008 roku (było to o 54 proc. więcej w porównaniu z 2007 rokiem)



Arkadiusz Jaraszek

Gazeta Prawna
wp.pl/Gazeta Prawna | 27.03.2009 | 07:00

50 tys. zł za samowolę budowlaną

Bez względu na rodzaj budynku za legalizację samowoli budowlanej inwestor będzie płacił 50 tys. zł. Zdaniem ekspertów kary powinny być zróżnicowane.
Nowelizacja prawa budowlanego, która ma być głosowana na najbliższym posiedzeniu Sejmu, nie tylko likwiduje pozwolenia na budowę, ale także wprowadza nowe zasady legalizacji samowoli budowlanych. Inne niż dotychczas będą też zasady ustalania wysokości opłat legalizacyjnych, jakie musi wnieść każdy inwestor, który chce zalegalizować samowolę.

Bez względu na rodzaj budynku oraz rodzaj dokonanego przez inwestora naruszenia przepisów budowlanych ma ona wynieść 50 tys. zł.
Taki sposób naliczania opłat legalizacyjnych krytykowany jest przez większość ekspertów z zakresu budownictwa.

Dziś opłaty legalizacyjne są bardzo wysokie, ale są uzależnione od rodzaju budynku. Jeżeli ktoś chce np. zalegalizować dom jednorodzinny, to musi zapłacić 50 tys. zł, a jeżeli chce zalegalizować garaż, to opłata wyniesie 25 tys. zł. Nowe przepisy zrównają wszystkie samowole, bez względu na ich rodzaj, co jest niedopuszczalne - mówi Mariusz Linettej, powiatowy inspektor nadzoru budowlanego w Inowrocławiu.

Eksperci uważają, że nowe przepisy będą niekorzystne dla zwykłych obywateli. Zyskają na nich natomiast duzi inwestorzy.

Jednakowa kara dla tych, którzy samowolnie wybudowali garaż i wielkie centrum handlowe, oznacza, że wszyscy zainteresowani samowolami będą mogli praktycznie bezkarnie je realizować. Wystarczy, że ich samowole będą zgodne z planami zagospodarowania przestrzennego - uważa poseł PiS Andrzej Adamczyk, zastępcza przewodniczącego sejmowej Komisji Infrastruktury.

Wysokość opłat legalizacyjnych od wielu lat jest główną barierą w legalizacji samowoli budowlanych. W wielu przypadkach kara wielokrotnie przekracza koszt całej inwestycji. Jeżeli bowiem ktoś np. dobudował do domu zwykły ganek, które koszt nie przekroczył kilku tysięcy złotych, to zarówno teraz, jak i po zmianie przepisów musi zapłacić aż 50 tys. zł. Eksperci postulują więc wprowadzenie przepisów, które uzależniałyby wysokość opłaty legalizacyjnej od rodzaju przewinienia.

Jeżeli ktoś wybudował niezgodnie z przepisami cały dom, to powinien ponieść wyższą karę od osoby, która do domu niezgodnie z przepisami dobudowała tylko ganek. Niestety zarówno teraz, jak i zgodnie z nowelizacją prawa budowlanego, osoby te traktowane są w taki sam sposób - przekonuje Mariusz Linettej.

Zgodnie z nowelizacją prawa budowlanego przy legalizacji samowoli budowlanej, poza uiszczeniem opłaty legalizacyjnej, inwestor będzie musiał także przedstawić zgodę urbanistyczną oraz oświadczenie o posiadanym prawie do dysponowania nieruchomością na cele budowlane wraz z wymaganymi opinia i uzgodnieniami. Brak tych dokumentów lub niezapłacenie 50 tys. zł będzie skutkowało koniecznością rozbiórki samowoli.

1,4 tys. decyzji legalizacyjnych wydano w 2008 roku (było to o 54 proc. więcej w porównaniu z 2007 rokiem)



Arkadiusz Jaraszek

Gazeta Prawna
wp.pl/Gazeta Prawna | 27.03.2009 | 07:00

Banki spuściły z tonu - klienci mogą spać spokojnie

Nie będziemy żądać dodatkowych zabezpieczeń kredytów. Jeśli ktoś spłaca raty, nie musi się bać - zapewniają PKO BP i Millennium. Polbankiem, który renegocjuje umowy z klientami, zajmie się grecki nadzór finansowy - pisze "Gazeta Wyborcza".
We wtorek "Gazeta Wyborcza" ujawniła, że banki zaczynają naciskać na klientów spłacających kredyty hipoteczne, domagając się wyższych marż. Problem dotyczy osób, których kredyty - z powodu spadku cen nieruchomości oraz wzrostu kursu franka szwajcarskiego - stały się wyższe od wartości kupowanych za pożyczone pieniądze mieszkań.

Kilkadziesiąt tysięcy kredytobiorców stanęło przed perspektywą, że banki każą im zwracać pożyczone pieniądze. Najbardziej alarmujące wiadomości dochodziły od klientów Polbanku.
W środę po stronie kredytobiorców stanęła Komisja Nadzoru Finansowego: banki nie mogą wykorzystywać zawirowań na rynku do zwiększania własnego zysku kosztem klientów.

To samo mówią prawnicy. - To na bankach powinien ciążyć obowiązek przewidywania i ponoszenia ryzyka. Tymczasem one starają się przenosić tę odpowiedzialność na konsumenta - ocenia mec. Mateusz Pogorzelski.

Komisja Nadzoru Finansowego zasugerowała też, że banki, które chcą renegocjować warunki zawartych umów, mogą mieć na sumieniu błędy w ocenianiu ryzyka kredytowego. Bankowcy zgrzytają zębami. To niekonsekwencja nadzoru. Przecież niedawno domagał się, abyśmy monitorowali wartość zabezpieczeń kredytów. A jeśli jest zbyt niska - żebyśmy brali dodatkowe zabezpieczenia i renegocjowali umowy - mówi pracownik jednego z największych banków.

Jak zauważa gazeta, komunikat nadzoru podziałał jednak na nich jak kubeł zimnej wody. Banki zaczęły po kolei zapewniać, że nie zamierzają domagać się od klientów dodatkowych zabezpieczeń ani wyższych marż.
wp.pl/
PAP 2009-03-27 (06:49)

Banki spuściły z tonu - klienci mogą spać spokojnie

Nie będziemy żądać dodatkowych zabezpieczeń kredytów. Jeśli ktoś spłaca raty, nie musi się bać - zapewniają PKO BP i Millennium. Polbankiem, który renegocjuje umowy z klientami, zajmie się grecki nadzór finansowy - pisze "Gazeta Wyborcza".
We wtorek "Gazeta Wyborcza" ujawniła, że banki zaczynają naciskać na klientów spłacających kredyty hipoteczne, domagając się wyższych marż. Problem dotyczy osób, których kredyty - z powodu spadku cen nieruchomości oraz wzrostu kursu franka szwajcarskiego - stały się wyższe od wartości kupowanych za pożyczone pieniądze mieszkań.

Kilkadziesiąt tysięcy kredytobiorców stanęło przed perspektywą, że banki każą im zwracać pożyczone pieniądze. Najbardziej alarmujące wiadomości dochodziły od klientów Polbanku.
W środę po stronie kredytobiorców stanęła Komisja Nadzoru Finansowego: banki nie mogą wykorzystywać zawirowań na rynku do zwiększania własnego zysku kosztem klientów.

To samo mówią prawnicy. - To na bankach powinien ciążyć obowiązek przewidywania i ponoszenia ryzyka. Tymczasem one starają się przenosić tę odpowiedzialność na konsumenta - ocenia mec. Mateusz Pogorzelski.

Komisja Nadzoru Finansowego zasugerowała też, że banki, które chcą renegocjować warunki zawartych umów, mogą mieć na sumieniu błędy w ocenianiu ryzyka kredytowego. Bankowcy zgrzytają zębami. To niekonsekwencja nadzoru. Przecież niedawno domagał się, abyśmy monitorowali wartość zabezpieczeń kredytów. A jeśli jest zbyt niska - żebyśmy brali dodatkowe zabezpieczenia i renegocjowali umowy - mówi pracownik jednego z największych banków.

Jak zauważa gazeta, komunikat nadzoru podziałał jednak na nich jak kubeł zimnej wody. Banki zaczęły po kolei zapewniać, że nie zamierzają domagać się od klientów dodatkowych zabezpieczeń ani wyższych marż.
wp.pl/
PAP 2009-03-27 (06:49)

Funt słabszy po danych o sprzedaży detalicznej

W lutym sprzedaż detaliczna w Wielkiej Brytanii spadła o 1,9 proc. w relacji miesięcznej i wzrosła o 0,4 proc. w relacji rocznej, wobec prognozowanego odpowiednio spadku o 0,1 proc. i wzrostu o 2,7 proc.

Równocześnie skorygowane w górę zostały styczniowe dane. Ostatecznie sprzedaż w tym miesiącu wzrosła o 0,8 proc. miesiąc do miesiąca i o 3,8 proc. rok do roku, podczas gdy wcześniej szacowano, że wzrost ten sięgnął odpowiednio 0,7 proc. i 3,6 proc.

Kurs GBP/USD zareagował spadkiem na te jednoznacznie złe dane. O godzinie 10:36 para ta testowała poziom 1,4563 dolara wobec 1,4598 tuż przed publikacją. Słabe wyniki lutowej sprzedaży, mają szanse w istotny sposób wpłynąć na kształtowanie się notowań funta w kolejnych godzinach, przesądzając o kontynuacji rozpoczętej wczoraj spadkowej korekty. Jej cel wyznacza poziom 1,4411 dolara, gdzie wsparcie tworzy dołek z 20 marca br. na wykresie godzinowym. W średnim terminie pozycja strony popytowej, nawet pomimo ewentualnych spadków, pozostaje niezagrożona. Dalej więc silne wzrosty wydają się bardziej prawdopodobnym scenariuszem na najbliższe tygodnie, niż równie zdecydowane spadki.

---

Marcin R. Kiepas

marcin.kiepas@xtb.pl

X-Trade Brokers DM S.A.

Funt słabszy po danych o sprzedaży detalicznej

W lutym sprzedaż detaliczna w Wielkiej Brytanii spadła o 1,9 proc. w relacji miesięcznej i wzrosła o 0,4 proc. w relacji rocznej, wobec prognozowanego odpowiednio spadku o 0,1 proc. i wzrostu o 2,7 proc.

Równocześnie skorygowane w górę zostały styczniowe dane. Ostatecznie sprzedaż w tym miesiącu wzrosła o 0,8 proc. miesiąc do miesiąca i o 3,8 proc. rok do roku, podczas gdy wcześniej szacowano, że wzrost ten sięgnął odpowiednio 0,7 proc. i 3,6 proc.

Kurs GBP/USD zareagował spadkiem na te jednoznacznie złe dane. O godzinie 10:36 para ta testowała poziom 1,4563 dolara wobec 1,4598 tuż przed publikacją. Słabe wyniki lutowej sprzedaży, mają szanse w istotny sposób wpłynąć na kształtowanie się notowań funta w kolejnych godzinach, przesądzając o kontynuacji rozpoczętej wczoraj spadkowej korekty. Jej cel wyznacza poziom 1,4411 dolara, gdzie wsparcie tworzy dołek z 20 marca br. na wykresie godzinowym. W średnim terminie pozycja strony popytowej, nawet pomimo ewentualnych spadków, pozostaje niezagrożona. Dalej więc silne wzrosty wydają się bardziej prawdopodobnym scenariuszem na najbliższe tygodnie, niż równie zdecydowane spadki.

---

Marcin R. Kiepas

marcin.kiepas@xtb.pl

X-Trade Brokers DM S.A.

Kurs wymiany złotego będzie kluczowy

Zdaniem prof. Jerzego Osiatyńskiego, byłego ministra finansów, obecna sytuacja ekonomiczna w Polsce nie sprzyja wejściu do ERM2. Przywołał on przykład Słowacji (przyjęła ona europejska walutę 1 stycznia br.) w której - jego zdaniem - przyjęto niekorzystny kurs słowackiej korony do euro.

Kurs przeliczeniowy (33,0 korony za euro) okazał się bardzo niekorzystny - powiedział Osiatyński. Jego zdaniem, miało to wpływ na gwałtowny spadek PKB w IV kw. 2008 r. i pierwszych miesiącach br. w tym kraju. Jestem daleki od tego, żeby wyciągnąć wniosek, że Polska nie powinna być krajem członkowskim Unii Gospodarczej i Walutowej. Chodzi o kurs przeliczeniowy (czyli kurs złotego do euro ), że będziemy w stanie utrzymać się sami w korytarzu (czyli tzw. mechanizmie ERM2 ) bez pomocy Europejskiego Banku Centralnego - wyjaśnił Osiatyński.

Moment wejścia do strefy euro poprzedza uczestnictwo w mechanizmie ERM2, gdy przez dwa lata dana waluta jest już związana z euro, a jej kurs może się wahać w stosunku do kursu euro tylko o plus/minus 15 proc.

Strategia rządu ograniczania wydatków budżetowych doprowadzi do większego niż planowany deficytu budżetowego - powiedział wczoraj w Sejmie na konferencji prasowej, b. minister finansów prof. Jerzy Osiatyński.

Kiedy patrzymy na strategię rządu, która jest w istocie strategią zacieśnienia fiskalnego, ograniczenia wydatków budżetowych w imię ochrony rozmiarów deficytu budżetowego (rząd przyjął że deficyt budżetowy wyniesie w tym roku 18,2 mld ), to - jak się wydaje - jest to strategia, która (...) będzie prowadziła, tak czy owak do większego niż planowany deficyt budżetowy - powiedział Osiatyński.

Wyjaśnił, że z jednej strony stanie się tak dlatego, iż do budżetu wpłyną mniejsze dochody podatkowe, a z drugiej, że będą większe wydatki na zasiłki dla bezrobotnych i inne świadczenia socjalne.Profesor zaznaczył, że poprawy koniunktury gospodarczej w Polsce będzie można oczekiwać, kiedy nastąpi poprawa przede wszystkim w Niemczech.

Prof. Jerzy Osiatyński w latach 1989-1990 był ministrem - kierownikiem Centralnego Urzędu Planowania w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. W rządzie Hanny Suchockiej pełnił funkcję ministra finansów (1992-1993). Był posłem na Sejm X oraz I, II i III kadencji z ramienia Unii Demokratycznej, a następnie Unii Wolności. Obecnie należy do Partii Demokratycznej - demokraci.pl.

źródło informacji: INTERIA.PL/PAP

Kurs wymiany złotego będzie kluczowy

Zdaniem prof. Jerzego Osiatyńskiego, byłego ministra finansów, obecna sytuacja ekonomiczna w Polsce nie sprzyja wejściu do ERM2. Przywołał on przykład Słowacji (przyjęła ona europejska walutę 1 stycznia br.) w której - jego zdaniem - przyjęto niekorzystny kurs słowackiej korony do euro.

Kurs przeliczeniowy (33,0 korony za euro) okazał się bardzo niekorzystny - powiedział Osiatyński. Jego zdaniem, miało to wpływ na gwałtowny spadek PKB w IV kw. 2008 r. i pierwszych miesiącach br. w tym kraju. Jestem daleki od tego, żeby wyciągnąć wniosek, że Polska nie powinna być krajem członkowskim Unii Gospodarczej i Walutowej. Chodzi o kurs przeliczeniowy (czyli kurs złotego do euro ), że będziemy w stanie utrzymać się sami w korytarzu (czyli tzw. mechanizmie ERM2 ) bez pomocy Europejskiego Banku Centralnego - wyjaśnił Osiatyński.

Moment wejścia do strefy euro poprzedza uczestnictwo w mechanizmie ERM2, gdy przez dwa lata dana waluta jest już związana z euro, a jej kurs może się wahać w stosunku do kursu euro tylko o plus/minus 15 proc.

Strategia rządu ograniczania wydatków budżetowych doprowadzi do większego niż planowany deficytu budżetowego - powiedział wczoraj w Sejmie na konferencji prasowej, b. minister finansów prof. Jerzy Osiatyński.

Kiedy patrzymy na strategię rządu, która jest w istocie strategią zacieśnienia fiskalnego, ograniczenia wydatków budżetowych w imię ochrony rozmiarów deficytu budżetowego (rząd przyjął że deficyt budżetowy wyniesie w tym roku 18,2 mld ), to - jak się wydaje - jest to strategia, która (...) będzie prowadziła, tak czy owak do większego niż planowany deficyt budżetowy - powiedział Osiatyński.

Wyjaśnił, że z jednej strony stanie się tak dlatego, iż do budżetu wpłyną mniejsze dochody podatkowe, a z drugiej, że będą większe wydatki na zasiłki dla bezrobotnych i inne świadczenia socjalne.Profesor zaznaczył, że poprawy koniunktury gospodarczej w Polsce będzie można oczekiwać, kiedy nastąpi poprawa przede wszystkim w Niemczech.

Prof. Jerzy Osiatyński w latach 1989-1990 był ministrem - kierownikiem Centralnego Urzędu Planowania w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. W rządzie Hanny Suchockiej pełnił funkcję ministra finansów (1992-1993). Był posłem na Sejm X oraz I, II i III kadencji z ramienia Unii Demokratycznej, a następnie Unii Wolności. Obecnie należy do Partii Demokratycznej - demokraci.pl.

źródło informacji: INTERIA.PL/PAP

BANKI:Banki boją się o upadki deweloperów

Instytucje państwowe odpowiedzialne za gospodarkę powinny jak najszybciej podjąć działania ułatwiające m.in. inwestycje dla przedsiębiorców, dostęp do źródeł finansowania i rozwój budownictwa mieszkalnego - powiedział prezes Związku Banków Polskich Krzysztof Pietraszkiewicz.

W dobie spowolnienia gospodarczego należy wspierać rozwój akcji kredytowej niezbędnej do finansowania rozwoju gospodarczego. Przede wszystkim zapewnić stabilność sektora finansowego - mówił podczas środowego spotkania Klubu Polska 2015+ Pietraszkiewicz.

Jak podkreślił, szczególne znaczenie ma pomoc w rozwoju budownictwa mieszkalnego. Budownictwo mieszkaniowe powinno być traktowane, jako priorytet. W tym celu należy dokonać pewnych zabezpieczeń, które by zachęcały ludzi do inwestowania.

Jednocześnie bankom stwarzały większe bezpieczeństwo finansowania poprzez wprowadzenie m.in. zasady natychmiastowego uwłaszczenia, jeśli pada deweloper - powiedział Pietraszkiewicz.

Prezes ZBP przypomniał, że w styczniu banki udzieliły ponad 10 tys. kredytów mieszkaniowych. To jest około półtora raza mniej niż w podobnym okresie ubiegłego roku - dodał. Obecny na spotkaniu Jeremi Mordasewicz z PKPP Lewiatan wskazał, że popyt na kredyty inwestycyjne znacznie zmalał. W ciągu ostatnich pięciu tygodni odbyłem w kraju szereg spotkań z przedsiębiorcami i bankowcami. Część działań banków przedsiębiorcy przyjmują ze zrozumieniem, np. zaostrzenie kontroli udzielanych kredytów. Jednak narzekają, że bardzo trudno jest uzyskać bankową gwarancję oraz że banki zaostrzają kryteria udzielania kredytów i podnoszą ich oprocentowanie - powiedział Mordasewicz.

W kwestii żądania przez banki dodatkowych zabezpieczeń do udzielanych w przeszłości kredytów hipotecznych wypowiedziała się w środę Komisja Nadzoru Finansowego. Środowy "Dziennik" napisał, że banki zaczynają renegocjować umowy dotyczące kredytów hipotecznych i żądać od swoich klientów dodatkowych zabezpieczeń pożyczki, np. podnosząc marże.

Aktualna sytuacja na rynku finansowym i bankowym nie może być wykorzystywana do zwiększania rentowności portfela kredytowego kosztem klientów, np. poprzez podwyższanie marż" - napisano w komunikacie KNF.

Ponadto KNF wskazał, że spadek zabezpieczenia nie oznacza spadku zdolności kredytowej klienta, a wszelkie działania podejmowane wobec kredytobiorców muszą uwzględniać specyfikę każdego kredytu i sytuacji kredytobiorcy. Dodatkowo, jedną z podstawowych zasad przy zawieraniu umów jest zasada równości stron, w związku z tym za niewłaściwą należy uznać sytuację, w której banki wykorzystując zapisy umów będą dążyły do zmiany warunków, na jakich udzielały kredyty - napisano. KNF podkreśliła, że zwiększenie obciążeń klienta w wyniku wzrostu marży może ponadto negatywnie wpłynąć na jego zdolność do spłaty kredytu.

źródło informacji: INTERIA.PL/PAP

BANKI:Banki boją się o upadki deweloperów

Instytucje państwowe odpowiedzialne za gospodarkę powinny jak najszybciej podjąć działania ułatwiające m.in. inwestycje dla przedsiębiorców, dostęp do źródeł finansowania i rozwój budownictwa mieszkalnego - powiedział prezes Związku Banków Polskich Krzysztof Pietraszkiewicz.

W dobie spowolnienia gospodarczego należy wspierać rozwój akcji kredytowej niezbędnej do finansowania rozwoju gospodarczego. Przede wszystkim zapewnić stabilność sektora finansowego - mówił podczas środowego spotkania Klubu Polska 2015+ Pietraszkiewicz.

Jak podkreślił, szczególne znaczenie ma pomoc w rozwoju budownictwa mieszkalnego. Budownictwo mieszkaniowe powinno być traktowane, jako priorytet. W tym celu należy dokonać pewnych zabezpieczeń, które by zachęcały ludzi do inwestowania.

Jednocześnie bankom stwarzały większe bezpieczeństwo finansowania poprzez wprowadzenie m.in. zasady natychmiastowego uwłaszczenia, jeśli pada deweloper - powiedział Pietraszkiewicz.

Prezes ZBP przypomniał, że w styczniu banki udzieliły ponad 10 tys. kredytów mieszkaniowych. To jest około półtora raza mniej niż w podobnym okresie ubiegłego roku - dodał. Obecny na spotkaniu Jeremi Mordasewicz z PKPP Lewiatan wskazał, że popyt na kredyty inwestycyjne znacznie zmalał. W ciągu ostatnich pięciu tygodni odbyłem w kraju szereg spotkań z przedsiębiorcami i bankowcami. Część działań banków przedsiębiorcy przyjmują ze zrozumieniem, np. zaostrzenie kontroli udzielanych kredytów. Jednak narzekają, że bardzo trudno jest uzyskać bankową gwarancję oraz że banki zaostrzają kryteria udzielania kredytów i podnoszą ich oprocentowanie - powiedział Mordasewicz.

W kwestii żądania przez banki dodatkowych zabezpieczeń do udzielanych w przeszłości kredytów hipotecznych wypowiedziała się w środę Komisja Nadzoru Finansowego. Środowy "Dziennik" napisał, że banki zaczynają renegocjować umowy dotyczące kredytów hipotecznych i żądać od swoich klientów dodatkowych zabezpieczeń pożyczki, np. podnosząc marże.

Aktualna sytuacja na rynku finansowym i bankowym nie może być wykorzystywana do zwiększania rentowności portfela kredytowego kosztem klientów, np. poprzez podwyższanie marż" - napisano w komunikacie KNF.

Ponadto KNF wskazał, że spadek zabezpieczenia nie oznacza spadku zdolności kredytowej klienta, a wszelkie działania podejmowane wobec kredytobiorców muszą uwzględniać specyfikę każdego kredytu i sytuacji kredytobiorcy. Dodatkowo, jedną z podstawowych zasad przy zawieraniu umów jest zasada równości stron, w związku z tym za niewłaściwą należy uznać sytuację, w której banki wykorzystując zapisy umów będą dążyły do zmiany warunków, na jakich udzielały kredyty - napisano. KNF podkreśliła, że zwiększenie obciążeń klienta w wyniku wzrostu marży może ponadto negatywnie wpłynąć na jego zdolność do spłaty kredytu.

źródło informacji: INTERIA.PL/PAP

RPP:RPP zmuszona do ostrożnych kroków

Sygnałem do zakończenia cyklu obniżek stóp procentowych w Polsce byłoby ustabilizowanie się prognoz dla gospodarki światowej. Na razie jednak takich wiarygodnych sygnałów jeszcze nie ma - ocenia Dariusz Filar, członek RPP.

Filar pytany w wywiadzie dla "Dziennika" jakie są dalsze perspektywy dla stóp procentowych w Polsce powiedział, że gdyby w prognozach dla świata pojawiła się pewna stabilizacja, gdyby się one nie pogarszały, to mógłby to być sygnał dla RPP, że cykl obniżek należałoby zakończyć.

Ale na razie takich wiarygodnych sygnałów ze świata jeszcze nie mamy - dodał. Filar zaznaczył, że Polska jest powiązana z gospodarką światową. Biorąc to pod uwagę, odpowiednio musimy dostosowywać stopy -
To nie jest już tak dramatyczna sytuacja jak w lutym. Od posiedzenia RPP w poprzednim miesiącu złoty nieco zyskał, odrobił część strat, ale to jest na razie tylko niewielka korekta. Równocześnie istnieje wiele zagrożeń. Jest bardzo napięta sytuacja walutowa w krajach z nami sąsiadujących. Przede wszystkim w krajach nadbałtyckich. Napięta sytuacja jest również na Ukrainie i w Bułgarii. W rezultacie w naszym regionie jest wiele takich punktów dużego napięcia na rynku walutowym - powiedział Filar.

I to skłoniło radę do ostrożnych kroków, aby nie spowodować ewentualnego dalszego osłabienia złotego. Zapomina się o tym, że rada odpowiada przede wszystkim za stabilność cen. W lutym w porównaniu ze styczniem wskaźnik CPI wzrósł z 2,8 proc. do 3,3 proc. To musiało być i zostało uwzględnione przy podejmowaniu decyzji - dodał.

W wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" Filar ocenił, że wzrost gospodarczy w całym roku 2009 powinien wynieść ok. 1 proc.

Niepokojące są informacje o słabnącej sprzedaży, bo to właśnie popyt wewnętrzny miał ciągnąć gospodarkę. Łącznie z eksportem, który też był motorem wzrostu, ostatnie dane każą ostrożniej szacować wzrost gospodarczy w całym roku, który powinien wynieść ok. 1 proc. To, co wiemy na razie, nie wskazuje na wystąpienie scenariusza recesji w Polsce" - powiedział.

Filar dodał, że przy podejmowaniu kolejnych decyzji RPP będzie zwracać uwagę na prognozy dla gospodarki światowej, kurs walutowy, a także na to, co będzie się działo z cenami usług.

Pytany o obniżkę stopy rezerwy obowiązkowej i głębszą redukcję stopy depozytowej powiedział, że RPP dyskutowała o tym, jednak jest na to obecnie za wcześnie.

"Na razie jednak RPP uznała, że w sytuacji, kiedy na rynku międzybankowym utrzymuje się znacząco nadpłynność, taki ruch byłby przedwczesny" - powiedział Filar.

źródło informacji: PAP

interia.pl/Czwartek, 26 marca (08:35)

RPP:RPP zmuszona do ostrożnych kroków

Sygnałem do zakończenia cyklu obniżek stóp procentowych w Polsce byłoby ustabilizowanie się prognoz dla gospodarki światowej. Na razie jednak takich wiarygodnych sygnałów jeszcze nie ma - ocenia Dariusz Filar, członek RPP.

Filar pytany w wywiadzie dla "Dziennika" jakie są dalsze perspektywy dla stóp procentowych w Polsce powiedział, że gdyby w prognozach dla świata pojawiła się pewna stabilizacja, gdyby się one nie pogarszały, to mógłby to być sygnał dla RPP, że cykl obniżek należałoby zakończyć.

Ale na razie takich wiarygodnych sygnałów ze świata jeszcze nie mamy - dodał. Filar zaznaczył, że Polska jest powiązana z gospodarką światową. Biorąc to pod uwagę, odpowiednio musimy dostosowywać stopy -
To nie jest już tak dramatyczna sytuacja jak w lutym. Od posiedzenia RPP w poprzednim miesiącu złoty nieco zyskał, odrobił część strat, ale to jest na razie tylko niewielka korekta. Równocześnie istnieje wiele zagrożeń. Jest bardzo napięta sytuacja walutowa w krajach z nami sąsiadujących. Przede wszystkim w krajach nadbałtyckich. Napięta sytuacja jest również na Ukrainie i w Bułgarii. W rezultacie w naszym regionie jest wiele takich punktów dużego napięcia na rynku walutowym - powiedział Filar.

I to skłoniło radę do ostrożnych kroków, aby nie spowodować ewentualnego dalszego osłabienia złotego. Zapomina się o tym, że rada odpowiada przede wszystkim za stabilność cen. W lutym w porównaniu ze styczniem wskaźnik CPI wzrósł z 2,8 proc. do 3,3 proc. To musiało być i zostało uwzględnione przy podejmowaniu decyzji - dodał.

W wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" Filar ocenił, że wzrost gospodarczy w całym roku 2009 powinien wynieść ok. 1 proc.

Niepokojące są informacje o słabnącej sprzedaży, bo to właśnie popyt wewnętrzny miał ciągnąć gospodarkę. Łącznie z eksportem, który też był motorem wzrostu, ostatnie dane każą ostrożniej szacować wzrost gospodarczy w całym roku, który powinien wynieść ok. 1 proc. To, co wiemy na razie, nie wskazuje na wystąpienie scenariusza recesji w Polsce" - powiedział.

Filar dodał, że przy podejmowaniu kolejnych decyzji RPP będzie zwracać uwagę na prognozy dla gospodarki światowej, kurs walutowy, a także na to, co będzie się działo z cenami usług.

Pytany o obniżkę stopy rezerwy obowiązkowej i głębszą redukcję stopy depozytowej powiedział, że RPP dyskutowała o tym, jednak jest na to obecnie za wcześnie.

"Na razie jednak RPP uznała, że w sytuacji, kiedy na rynku międzybankowym utrzymuje się znacząco nadpłynność, taki ruch byłby przedwczesny" - powiedział Filar.

źródło informacji: PAP

interia.pl/Czwartek, 26 marca (08:35)

KNF i UOKiK ostrzegają banki przed renegocjacją umów kredytowych

Komisja Nadzoru Finansowego skrytykowała banki żądające zgody na podniesienie marż lub przedstawienie dodatkowych zabezpieczeń do kredytów hipotecznych denominowanych w CHF od klientów, których zdolność kredytowa nie pogorszyła się. Także Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów uważa włączanie do umów zapisów, które umożliwiają takie działania, za zbyt ogóle i zapowiada, że w ciągu kilku dni skieruje do sądu pozew o uznanie ich za zakazaną klauzulę umowną.
"Aktualna sytuacja na rynku finansowym i bankowym nie może być wykorzystywana do zwiększania rentowności portfela kredytowego kosztem klientów, np. poprzez podwyższanie marż albo rozszerzanie spreadów walutowych" - czytamy w komunikacie KNF.

Komisja podkreśla, że jedną z podstawowych zasad przy zawieraniu umów jest zasada równości stron, w związku z tym za niewłaściwą uznaje sytuację, w której banki wykorzystując zapisy umów będą dążyły do zmiany warunków, na jakich udzielały kredytów. "Zwiększenie obciążeń klienta w wyniku wzrostu marży może ponadto negatywnie wpłynąć na jego zdolność do spłaty kredytu" - ostrzega KNF.

Wcześniej w tym tygodniu "Gazeta Wyborcza" poinformowała, że Polbank jako pierwszy bank w Polsce zaczął skłaniać klientów do zmiany warunków podpisanych w ubiegłych latach umów o kredyty hipoteczne w CHF. "Tym, którym - przede wszystkim z powodu wzrostu kursu franka szwajcarskiego - wartość kredytu przekroczyła wartość kupionego na kredyt mieszkania, bank proponuje podwyższenie marży o 0,5 pkt proc." - pisała "GW".
Podobnych działań nie wykluczał PKO Bank Polski. "Gdy poziom kredytu przekracza 130% wartości mieszkania, w toku indywidualnych rozmów proponujemy kredytobiorcy ustanowienie dodatkowego zabezpieczenia kredytu". A jeśli klient odmawia? "Bank ściśle monitoruje obsługę danego kredytu" - czytamy w oświadczeniu PKO BP przesłanym do "GW". Według nieoficjalnych informacji mediów, także inne banki rozważają podjęcie podobnych ruchów.

Jak wyliczyła "Gazeta Prawna", część banków nadal zwiększa spready pomiędzy kursem kupna a sprzedaży CHF, co dodatkowo podnosi koszt kredytów denominowanych we franku. Według gazety, spread dla pary CHF-PLN w DomBanku wzrósł do 41 gr z 19 gr w ciągu 6 miesięcy.
"Podejmowane przez niektóre z tych instytucji próby zmiany warunków umowy kredytowej poprzez podwyższenie marży, domaganie się dodatkowego zabezpieczenia od klientów (w szczególności tych, których ocena zdolności kredytowej oraz wartości zabezpieczenia kredytu była dokonana w niedalekiej przeszłości) lub sprzedaż dodatkowych produktów finansowych świadczyć może o niedostatecznej jakości procesu zarządzania ryzykiem" - czytamy w komunikacie KNF.

Komisja zapowiedziała przy tym, że będzie się "bacznie przyglądać" bieżącej praktyce kredytowej banków i bieżącemu zarządzaniu portfelem kredytowym pod kątem generowanego ryzyka. "Szczególną obserwacją UKNF obejmie banki o podwyższonym profilu ryzyka, wobec takich instytucji może podjąć działania nadzorcze, których celem będzie podniesienie wymogu kapitałowego (w ramach II filaru NUK) na ryzyko kredytowe" - podał urząd.

Także UOKiK zapowiedział podjęcie działań wobec banków, które powołują się na zapis w umowach, by zmieniać obecnie ich warunki.

Jak podał w czwartek dziennik "Polska", UOKiK w ciągu kilku dni skieruje do sądu pozew o uznanie takich zapisów za zakazaną klauzulę umowną.

"Zdaniem urzędu zapis jest zbyt ogólnikowy i nie podaje, co dokładnie musi się stać, by bank mógł postawić nowe żądania. Jeśli więc sąd zgodzi się z UOKiK-iem, to nawet te osoby, które dały dodatkowe zabezpieczenia, będą mogły je wycofać" - czytamy w "Polsce".

Według gazety, jeśli sąd przyzna rację UOKiK, wówczas przestaną obowiązywać nie tylko takie zapisy w umowach kredytowych, ale również podpisane już aneksy.
onet.pl/(ISB, dd/26.03.2009, godz. 09:11)

KNF i UOKiK ostrzegają banki przed renegocjacją umów kredytowych

Komisja Nadzoru Finansowego skrytykowała banki żądające zgody na podniesienie marż lub przedstawienie dodatkowych zabezpieczeń do kredytów hipotecznych denominowanych w CHF od klientów, których zdolność kredytowa nie pogorszyła się. Także Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów uważa włączanie do umów zapisów, które umożliwiają takie działania, za zbyt ogóle i zapowiada, że w ciągu kilku dni skieruje do sądu pozew o uznanie ich za zakazaną klauzulę umowną.
"Aktualna sytuacja na rynku finansowym i bankowym nie może być wykorzystywana do zwiększania rentowności portfela kredytowego kosztem klientów, np. poprzez podwyższanie marż albo rozszerzanie spreadów walutowych" - czytamy w komunikacie KNF.

Komisja podkreśla, że jedną z podstawowych zasad przy zawieraniu umów jest zasada równości stron, w związku z tym za niewłaściwą uznaje sytuację, w której banki wykorzystując zapisy umów będą dążyły do zmiany warunków, na jakich udzielały kredytów. "Zwiększenie obciążeń klienta w wyniku wzrostu marży może ponadto negatywnie wpłynąć na jego zdolność do spłaty kredytu" - ostrzega KNF.

Wcześniej w tym tygodniu "Gazeta Wyborcza" poinformowała, że Polbank jako pierwszy bank w Polsce zaczął skłaniać klientów do zmiany warunków podpisanych w ubiegłych latach umów o kredyty hipoteczne w CHF. "Tym, którym - przede wszystkim z powodu wzrostu kursu franka szwajcarskiego - wartość kredytu przekroczyła wartość kupionego na kredyt mieszkania, bank proponuje podwyższenie marży o 0,5 pkt proc." - pisała "GW".
Podobnych działań nie wykluczał PKO Bank Polski. "Gdy poziom kredytu przekracza 130% wartości mieszkania, w toku indywidualnych rozmów proponujemy kredytobiorcy ustanowienie dodatkowego zabezpieczenia kredytu". A jeśli klient odmawia? "Bank ściśle monitoruje obsługę danego kredytu" - czytamy w oświadczeniu PKO BP przesłanym do "GW". Według nieoficjalnych informacji mediów, także inne banki rozważają podjęcie podobnych ruchów.

Jak wyliczyła "Gazeta Prawna", część banków nadal zwiększa spready pomiędzy kursem kupna a sprzedaży CHF, co dodatkowo podnosi koszt kredytów denominowanych we franku. Według gazety, spread dla pary CHF-PLN w DomBanku wzrósł do 41 gr z 19 gr w ciągu 6 miesięcy.
"Podejmowane przez niektóre z tych instytucji próby zmiany warunków umowy kredytowej poprzez podwyższenie marży, domaganie się dodatkowego zabezpieczenia od klientów (w szczególności tych, których ocena zdolności kredytowej oraz wartości zabezpieczenia kredytu była dokonana w niedalekiej przeszłości) lub sprzedaż dodatkowych produktów finansowych świadczyć może o niedostatecznej jakości procesu zarządzania ryzykiem" - czytamy w komunikacie KNF.

Komisja zapowiedziała przy tym, że będzie się "bacznie przyglądać" bieżącej praktyce kredytowej banków i bieżącemu zarządzaniu portfelem kredytowym pod kątem generowanego ryzyka. "Szczególną obserwacją UKNF obejmie banki o podwyższonym profilu ryzyka, wobec takich instytucji może podjąć działania nadzorcze, których celem będzie podniesienie wymogu kapitałowego (w ramach II filaru NUK) na ryzyko kredytowe" - podał urząd.

Także UOKiK zapowiedział podjęcie działań wobec banków, które powołują się na zapis w umowach, by zmieniać obecnie ich warunki.

Jak podał w czwartek dziennik "Polska", UOKiK w ciągu kilku dni skieruje do sądu pozew o uznanie takich zapisów za zakazaną klauzulę umowną.

"Zdaniem urzędu zapis jest zbyt ogólnikowy i nie podaje, co dokładnie musi się stać, by bank mógł postawić nowe żądania. Jeśli więc sąd zgodzi się z UOKiK-iem, to nawet te osoby, które dały dodatkowe zabezpieczenia, będą mogły je wycofać" - czytamy w "Polsce".

Według gazety, jeśli sąd przyzna rację UOKiK, wówczas przestaną obowiązywać nie tylko takie zapisy w umowach kredytowych, ale również podpisane już aneksy.
onet.pl/(ISB, dd/26.03.2009, godz. 09:11)

Wymiana walut pod lupą fiskusa

Osoby osiągające zyski ze sprzedaży euro, dolarów i franków powinny płacić podatek dochodowy – uważa Ministerstwo Finansów. Eksperci zwracają uwagę, że nie wiadomo, jak fiskus miałby to kontrolować. Trudno też ustalić wysokość dochodu.
Problem dotyczy osób, które w kantorze wymieniły z zyskiem obce waluty na złote. Ale nie tylko. Jeden z czytelników “Rz” założył w połowie 2008 r. w banku lokatę walutową, którą pod koniec roku zmienił na złotową i niedługo potem wypłacił pieniądze. Zyskał na tym ok. 50 tys. zł.

Kontrowersyjny podatek

Zgodnie z interpretacją MF osoby w tej sytuacji powinny zapłacić podatek. Chodzi bowiem o przychody z tzw. innych źródeł, o których mowa w art. 10 ust. 1 pkt 9 ustawy o PIT. Zalicza się do nich m.in. zasiłki pieniężne z ubezpieczenia społecznego, alimenty, stypendia, dopłaty, nagrody i inne nieodpłatne świadczenia oraz przychody nieznajdujące pokrycia w ujawnionych źródłach.

Doradcy podatkowi nie są zgodni w tej kwestii.

Osoby, które zarobiły np. na wymianie walut w kantorze, nie powinny płacić z tego tytułu podatku dochodowego. Nie jest to sprzedaż, ponieważ nie dochodzi do przeniesienia własności rzeczy. W tym przypadku mamy do czynienia z wymianą, np. euro na złote, która jest ekwiwalentna – argumentuje Wojciech Piotrowski, doradca podatkowy w KPMG.

Innego zdania jest Marek Kolibski, doradca podatkowy w Kancelarii Ożóg i Wspólnicy.
Do katalogu przychodów z innych źródeł, który ma charakter otwarty, można zaliczyć wszystko, co wiąże się ze zwiększeniem aktywów, a więc także dochody ze sprzedaży walut. Należy je wykazać w PIT-37 w pozycji “inne źródła” – powiedział.

Marcin Grześkowiak, doradca podatkowy w TPA Horwath, uważa, iż z formalnego punktu widzenia istnieją argumenty, że taki przychód powinien podlegać opodatkowaniu.
Rozumiem jednak kontrowersje, zważywszy, że ustawa nie odnosi się bezpośrednio do takiego przypadku – dodał.

Jeśli ktoś chce się zastosować do wskazówek resortu i wykazać zyski walutowe w rocznym zeznaniu PIT, może mieć z tym duży problem.
Co jest kosztem

Wojciech Piotrowski zwraca uwagę, że nie wiadomo do końca, jak ustalić przychód i koszty jego uzyskania. Ministerstwo wyjaśnia dość enigmatycznie, że dochodem jest nadwyżka sumy przychodów z danego źródła nad kosztami ich uzyskania osiągnięta w roku podatkowym. Można przyjąć, że jest to różnica między kursem nabycia i sprzedaży walut. Osobom, które np. często wyjeżdżają za granicę i dokonywały wielokrotnej wymiany, trudno będzie wskazać kurs nabycia i sprzedaży.

Jeśli MF chce opodatkować tego typu zyski, powinno zmienić przepisy. Powinno też dokładnie określić zasady rozliczenia. Nie wystarczy dość ogólne wskazanie, że należy zapłacić podatek – uważa Piotrowski.

Poza tym większość kupujących waluty w kantorze nie zachowuje dowodów.
Osoba, która nie ma dowodów, nie będzie też mogła odliczyć kosztów – uważa Marek Kolibski.

Powstaje też pytanie, jak urzędy skarbowe mogą sprawdzić, czy ktoś zarobił na wymianie walut.

Fiskus ma dość ograniczone możliwości. Jeśli ktoś wymienia w kantorze np. 2 tys. euro, to taka transakcja nie jest ewidencjonowana – wyjaśnia Wojciech Piotrowski. Również według Marcina Grześkowiaka urzędy skarbowe nie będą w ogóle potrafiły udowodnić podatnikowi dokonania takich transakcji.

Trudno o dowody

Zgodnie z ustawą o przeciwdziałaniu wprowadzaniu do obrotu wartości pochodzących z nielegalnych lub nieujawnionych źródeł dopiero przy transakcjach powyżej 15 tys. euro (oraz przy podejrzeniu prania pieniędzy) tzw. instytucje obowiązane muszą przekazywać raport do generalnego inspektora informacji finansowej. Dotyczy to m.in. banków, kantorów, domów maklerskich i lombardów.

Jeśli urząd skarbowy chciałby uzyskać z banku informacje o stanie konta danej osoby, musiałby wszcząć wobec niej postępowanie podatkowe – dodaje Piotrowski.

Fiskus nie może poprosić banku np. o wykaz osób osiągających zyski z lokat walutowych. Zgodnie z art. 182 ordynacji podatkowej bank musi ujawnić urzędowi informacje np. o obrotach na rachunkach bankowych jedynie w toku postępowania podatkowego. Jest też inny problem.

Osoby, które zyskają znaczne kwoty na wymianie walut i zainwestują np. w zakup nieruchomości, może czekać postępowanie dotyczące przychodów z nieujawnionych źródeł.
Taka osoba powinna zbierać pokwitowania wydane przez kantory – mówi Wojciech Piotrowski.

Wskazówki resortu finansów

Osoba, która ze sprzedaży walut poniosła stratę, może ją rozliczyć w latach następnych z dochodami uzyskanymi z tego samego źródła, tj. z dochodami z tzw. innych źródeł. Od dochodu nie można odjąć więcej niż 50 proc. kwoty straty. Takiego odliczenia można dokonać w najbliższych kolejno po sobie następujących pięciu latach podatkowych.

Wydatki poniesione na zakup sprzedawanych walut przez osobę fizyczną nieprowadzącą działalności gospodarczej dokumentowane są na ogólnych zasadach. Jako dowód należy dopuścić wszystko, co może się przyczynić do wyjaśnienia sprawy, a nie jest sprzeczne z prawem.

W razie jakichkolwiek wątpliwości co do określenia wysokości uzyskanego dochodu ze sprzedaży walut, dla celów podatkowych sprawa ta powinna być każdorazowo przedmiotem indywidualnego postępowania.

Monika Pogroszewska

wp.pl/
Rzeczpospolita (06:00)

Wymiana walut pod lupą fiskusa

Osoby osiągające zyski ze sprzedaży euro, dolarów i franków powinny płacić podatek dochodowy – uważa Ministerstwo Finansów. Eksperci zwracają uwagę, że nie wiadomo, jak fiskus miałby to kontrolować. Trudno też ustalić wysokość dochodu.
Problem dotyczy osób, które w kantorze wymieniły z zyskiem obce waluty na złote. Ale nie tylko. Jeden z czytelników “Rz” założył w połowie 2008 r. w banku lokatę walutową, którą pod koniec roku zmienił na złotową i niedługo potem wypłacił pieniądze. Zyskał na tym ok. 50 tys. zł.

Kontrowersyjny podatek

Zgodnie z interpretacją MF osoby w tej sytuacji powinny zapłacić podatek. Chodzi bowiem o przychody z tzw. innych źródeł, o których mowa w art. 10 ust. 1 pkt 9 ustawy o PIT. Zalicza się do nich m.in. zasiłki pieniężne z ubezpieczenia społecznego, alimenty, stypendia, dopłaty, nagrody i inne nieodpłatne świadczenia oraz przychody nieznajdujące pokrycia w ujawnionych źródłach.

Doradcy podatkowi nie są zgodni w tej kwestii.

Osoby, które zarobiły np. na wymianie walut w kantorze, nie powinny płacić z tego tytułu podatku dochodowego. Nie jest to sprzedaż, ponieważ nie dochodzi do przeniesienia własności rzeczy. W tym przypadku mamy do czynienia z wymianą, np. euro na złote, która jest ekwiwalentna – argumentuje Wojciech Piotrowski, doradca podatkowy w KPMG.

Innego zdania jest Marek Kolibski, doradca podatkowy w Kancelarii Ożóg i Wspólnicy.
Do katalogu przychodów z innych źródeł, który ma charakter otwarty, można zaliczyć wszystko, co wiąże się ze zwiększeniem aktywów, a więc także dochody ze sprzedaży walut. Należy je wykazać w PIT-37 w pozycji “inne źródła” – powiedział.

Marcin Grześkowiak, doradca podatkowy w TPA Horwath, uważa, iż z formalnego punktu widzenia istnieją argumenty, że taki przychód powinien podlegać opodatkowaniu.
Rozumiem jednak kontrowersje, zważywszy, że ustawa nie odnosi się bezpośrednio do takiego przypadku – dodał.

Jeśli ktoś chce się zastosować do wskazówek resortu i wykazać zyski walutowe w rocznym zeznaniu PIT, może mieć z tym duży problem.
Co jest kosztem

Wojciech Piotrowski zwraca uwagę, że nie wiadomo do końca, jak ustalić przychód i koszty jego uzyskania. Ministerstwo wyjaśnia dość enigmatycznie, że dochodem jest nadwyżka sumy przychodów z danego źródła nad kosztami ich uzyskania osiągnięta w roku podatkowym. Można przyjąć, że jest to różnica między kursem nabycia i sprzedaży walut. Osobom, które np. często wyjeżdżają za granicę i dokonywały wielokrotnej wymiany, trudno będzie wskazać kurs nabycia i sprzedaży.

Jeśli MF chce opodatkować tego typu zyski, powinno zmienić przepisy. Powinno też dokładnie określić zasady rozliczenia. Nie wystarczy dość ogólne wskazanie, że należy zapłacić podatek – uważa Piotrowski.

Poza tym większość kupujących waluty w kantorze nie zachowuje dowodów.
Osoba, która nie ma dowodów, nie będzie też mogła odliczyć kosztów – uważa Marek Kolibski.

Powstaje też pytanie, jak urzędy skarbowe mogą sprawdzić, czy ktoś zarobił na wymianie walut.

Fiskus ma dość ograniczone możliwości. Jeśli ktoś wymienia w kantorze np. 2 tys. euro, to taka transakcja nie jest ewidencjonowana – wyjaśnia Wojciech Piotrowski. Również według Marcina Grześkowiaka urzędy skarbowe nie będą w ogóle potrafiły udowodnić podatnikowi dokonania takich transakcji.

Trudno o dowody

Zgodnie z ustawą o przeciwdziałaniu wprowadzaniu do obrotu wartości pochodzących z nielegalnych lub nieujawnionych źródeł dopiero przy transakcjach powyżej 15 tys. euro (oraz przy podejrzeniu prania pieniędzy) tzw. instytucje obowiązane muszą przekazywać raport do generalnego inspektora informacji finansowej. Dotyczy to m.in. banków, kantorów, domów maklerskich i lombardów.

Jeśli urząd skarbowy chciałby uzyskać z banku informacje o stanie konta danej osoby, musiałby wszcząć wobec niej postępowanie podatkowe – dodaje Piotrowski.

Fiskus nie może poprosić banku np. o wykaz osób osiągających zyski z lokat walutowych. Zgodnie z art. 182 ordynacji podatkowej bank musi ujawnić urzędowi informacje np. o obrotach na rachunkach bankowych jedynie w toku postępowania podatkowego. Jest też inny problem.

Osoby, które zyskają znaczne kwoty na wymianie walut i zainwestują np. w zakup nieruchomości, może czekać postępowanie dotyczące przychodów z nieujawnionych źródeł.
Taka osoba powinna zbierać pokwitowania wydane przez kantory – mówi Wojciech Piotrowski.

Wskazówki resortu finansów

Osoba, która ze sprzedaży walut poniosła stratę, może ją rozliczyć w latach następnych z dochodami uzyskanymi z tego samego źródła, tj. z dochodami z tzw. innych źródeł. Od dochodu nie można odjąć więcej niż 50 proc. kwoty straty. Takiego odliczenia można dokonać w najbliższych kolejno po sobie następujących pięciu latach podatkowych.

Wydatki poniesione na zakup sprzedawanych walut przez osobę fizyczną nieprowadzącą działalności gospodarczej dokumentowane są na ogólnych zasadach. Jako dowód należy dopuścić wszystko, co może się przyczynić do wyjaśnienia sprawy, a nie jest sprzeczne z prawem.

W razie jakichkolwiek wątpliwości co do określenia wysokości uzyskanego dochodu ze sprzedaży walut, dla celów podatkowych sprawa ta powinna być każdorazowo przedmiotem indywidualnego postępowania.

Monika Pogroszewska

wp.pl/
Rzeczpospolita (06:00)

Sprawdź najnowsze oferty w serwisie

Oceń nasz serwis

średnia ocen: 4,5

Ten serwis korzysta z mechanizmów cookies (ciasteczka)

| Polityka Cookies