Jeszcze dwa lata temu instytucje finansowe były gotowe finansować do 100% wartości nieruchomości. W 2009 roku tylko nieliczne projekty zyskały aprobatę inwestycyjną, głównie obiekty o małej skali, doskonale zlokalizowane i z potwierdzonymi najemcami. Ale żądany udział własny wzrósł do minimum 30%, a poza klasycznymi zabezpieczeniami na nieruchomości instytucje finansowe żądają dodatkowych poręczeń.
Procentowy udział nieruchomości w portfelach inwestycyjnych nie uległ zbyt gwałtownej korekcie, ale dotyczy to tylko już istniejących od lat funduszy. Inwestorzy papierów wartościowych opartych na nieruchomościach próbują zamykać pozycje, jednak nawet przy zakładanych stratach 15-30% trudno znaleźć kupców. Deweloperzy już w zeszłym roku zaprzestali zakupu gruntów, korzystają prawie wyłącznie z zasobów własnych banków ziemi. Próby sprzedaży działek komercyjnych przez samorządy i instytucje publiczne (traktowane jako panaceum na obniżające się przychody) z reguły kończą się porażką za pierwszym razem.
Jak dotychczas nie widać, aby ta kategoria sprzedających była skłonna obniżyć ceny wywoławcze do poziomu mogącego skutkować zamknięciem transakcji, gdyż obawiają się politycznych skutków oskarżeń o wyprzedaż majątku poniżej jego wartości.
Jednakże od kilku tygodniu można zaobserwować pojawienie się na rynku inwestorów skłonnych płacić gotówką, ale tylko za wyjątkowo atrakcyjne nieruchomości, których właściciele gotowi są zaakceptować obniżenie ceny do poziomu sprzed gwałtownego wzrostu ostatnich lat. Myślę, że można to potraktować jako pierwsze oznaki ożywienia na rynku nieruchomości i przewidywaną przez inwestorów spekulacyjnych zmianę trendu w ciągu najbliższych dwóch lat. Jest to bowiem maksymalny okres, jaki są oni skłonni zaakceptować, aby po jego upływie zrealizować zyski na rosnącym rynku nieruchomości.
Janusz Lipiński
Członek Rady Fundacji Europejski Instytut Nieruchomości, doradca rynku nieruchomości, rzeczoznawca majątkowy
Źródło: Property Journal - Polska Giełda Nieruchomości nr 12-01/10