Skutkiem tego jest  tracenie poczucia stabilności i bezpieczeństwa. Zaczyna się odnosić wrażenie, że urzędnicy tracą kontrolę nad finansami miasta, co pogłębiają wieści o dziurach budżetowych, nieplanowanych wydatkach i grożących odszkodowaniach.
Gdy sześć lat temu rozpoczynali z radnymi ówczesnej kadencji pracę nad budżetem miasta, na jednym z pierwszych posiedzeń komisji budżetu, finansów i rozwoju gospodarczego wiceprezydent Mirosław Kruszyński rozwinął mapę planowanej III ramy komunikacyjnej, oznajmiając, że szacowaną na ponad pięc miliardów zł inwestycję będzie można sfinansować z prognozowanych dochodów miasta. Choć dzisiaj trudno w to uwierzyć, ta gigantyczna inwestycja była wówczas faktycznie w zasięgu budżetu Poznania. Co wydarzyło się w ciągu ostatnich 6 lat, że dzisiejsze dyskusje nad budżetem zostały zdominowane przez tak przygnębiające terminy jak kryzys finansowy, cięcia, dziura budżetowa, długi, odszkodowania czy bankructwo miasta? Początkiem końca budżetowej sielanki okazało się pozytywnie przyjęte przez większość Polaków obniżenie progów podatkowych oraz wprowadzenie ulg prorodzinnych. W rezultacie Poznań, czerpiący główną część swoich dochodów z podatku dochodowego mieszkańców, stracił kilkaset milionów zł. Sytuację pogorszył fakt, że liczba poznańskich podatników zmniejszyła się o kilkanaście tysięcy osób, a w wyniku kryzysu mniejsze wpływy notuje się również z podatku dochodowego od firm. Ciosem okazał się też wzrost składki rentowej, wyższe koszty paliw i energii, podwyżki dla nauczycieli oraz rosnące koszty obsługi zadłużenia. Ostatecznie budżet Poznania wytrąciła z równowagi długo skrywana i niedoszacowana dziura w oświacie, którą ostatecznie wyliczono na 58 mln zł, oraz kilka niekorzystnych, kosztownych dla miasta wyroków odszkodowawczych