Spread, czyli różnica pomiędzy kursem kupna waluty przy wypłacie kredytu a kursem sprzedaży, który jest stosowany przy spłacie rat, nie zniknie. Jednak obecnie tak znacząco podnosi wysokość raty (nawet o kilkaset złotych miesięcznie), że wzbudza niezadowolenie coraz większej liczby zadłużonych w walutach. Zainteresowały się nim też Komisja Nadzoru Finansowego i Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów.
Bank, kantor, albo...
Dzięki rekomendacji S II, wydanej przez KNF, od lipca bieżącego roku posiadacze kredytów walutowych będą mogli wybrać czy spłacać raty w złotych, stanowiące równowartość kwoty we frankach przeliczonej po stosowanym przez bank kursie (czyli tak jak obecnie), czy dokonać spłaty raty w walucie kredytu. Uwolnienie się od odgórnej decyzji banku brzmi zachęcająco. Jednak dla klienta chętnego do zmiany, nowa sytuacja będzie też wyzwaniem.
Jak wskazuje Marta Chmielewska-Racławska z KNF, zmianę sposobu spłaty kredytu będzie można dokonać tylko raz w trakcie trwania umowy kredytowej. Bank zmieni zapisy w umowie na wniosek klienta, który już spłaca kredyt. Nowi kredytobiorcy zadłużający się w walutach również będą dokonywać wyboru sposobu spłaty kredytu.
Jednak takowych jest coraz mniej, więc decydujące znaczenie będzie to miało dla obecnych dłużników. Po zmianie nie będą mogli wrócić do poprzedniego systemu spłat via bank i będą musieli dostarczać franki regularnie aż do spłaty kredytu.
Jest bardzo prawdopodobne, że wtedy popyt na walutę skusi z kolei kantory do śrubowania swojej marży i klient w ostatecznym rozrachunku nic nie zyska z nowego rozwiązania. Może być jeszcze gorzej - franków w kantorach po prostu zabraknie. Tymczasem klient dodatkowo będzie miał obowiązek kupowania franków niezależnie od tego, czy będzie np. na urlopie.
Trudno spodziewać się również, że pojedynczy klient banku będzie miał również wolę i możliwości, aby śledzić na bieżąco kurs franka i trafiać kupno po okazyjnych niższych cenach. Sposobem na rozwiązanie kłopotów pojedynczego klienta ma być inicjatywa kupfranki.pl.
Uczestnicy portalu liczą na zebranie takiej grupy, aby uzyskać pozycję przetargową wobec banku szwajcarskiego i na preferencyjnych warunkach kupować walutę. Preferencyjnie, czyli za taką łączną kwotę, że dla poszczególnych uczestników ten sposób okaże się tańszy niż w banku i kantorze.
Pod lupą urzędów
Dla banku spread jest znaczącym i wygodnym źródłem dochodów, ponieważ jego wysokość nie jest opisana w warunkach umowy kredytowej. W ubiegłym roku, szacowane wpływy z tego tytułu w całym sektorze bankowym znacznie przekroczyły miliard złotych.
Dotychczas składając na umowie kredytowej swój podpis, klient zgadzał się, że będzie wymieniał pieniądze w banku według jego tabeli kursowej nie wiedząc, jaka będzie to wartość w dniu przeliczenia i spłaty. Jest on ustalany arbitralnie przez bank udzielający kredyt i jest dodatkowym kosztem kredytu (kurs jest wyraźnie mniej korzystny od kursu NBP). Analitycy wskazują, że banki między sobą handlują walutami ze spreadem rzędu pół grosza, a klientom aplikują nawet 30 razy wyższy.
Pół biedy kiedy złotówka była mocna i na kredycie walutowym klient znacząco oszczędzał w porównaniu do podobnego długu złotowego. Jednak drastyczne osłabienie polskiej waluty spowodowało, że koszty spłaty raty mocno wzrosły, na co dodatkowo nałożyły się negatywne efekty kryzysu finansowego. Banki starają się zrekompensować sobie pogorszenie warunków przez chociażby rozszerzenie spreadu.
Zlikwidować spread
Na rynku finansowym pojawiły się głosy, że powinno się zlikwidować spread. Jednocześnie jednak nikt nie miał złudzeń, że banki same pozbawią się łatwego sposobu na dodatkowe zyski. Nie zabroni tego również KNF.
Czy można mieć nadzieję, że banki spodziewając się lipcowego odpływu klientów chcących samodzielnie kupować franki, same złagodzą swoją politykę dotyczącą spreadów? W ubiegłym roku, kiedy zarabiały rekordowe sumy, taki scenariusz mógłby mieć miejsce. Obecnie kiedy wyniki instytucji są pod dużą presją, klienci prędzej mogą liczyć na umocnienie złotego.
Sebastian Gawłowski |
Spread, czyli różnica pomiędzy kursem kupna waluty przy wypłacie kredytu a kursem sprzedaży, który jest stosowany przy spłacie rat, nie zniknie. Jednak obecnie tak znacząco podnosi wysokość raty (nawet o kilkaset złotych miesięcznie), że wzbudza niezadowolenie coraz większej liczby zadłużonych w walutach. Zainteresowały się nim też Komisja Nadzoru Finansowego i Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów.
Bank, kantor, albo...
Dzięki rekomendacji S II, wydanej przez KNF, od lipca bieżącego roku posiadacze kredytów walutowych będą mogli wybrać czy spłacać raty w złotych, stanowiące równowartość kwoty we frankach przeliczonej po stosowanym przez bank kursie (czyli tak jak obecnie), czy dokonać spłaty raty w walucie kredytu. Uwolnienie się od odgórnej decyzji banku brzmi zachęcająco. Jednak dla klienta chętnego do zmiany, nowa sytuacja będzie też wyzwaniem.
Jak wskazuje Marta Chmielewska-Racławska z KNF, zmianę sposobu spłaty kredytu będzie można dokonać tylko raz w trakcie trwania umowy kredytowej. Bank zmieni zapisy w umowie na wniosek klienta, który już spłaca kredyt. Nowi kredytobiorcy zadłużający się w walutach również będą dokonywać wyboru sposobu spłaty kredytu.
Jednak takowych jest coraz mniej, więc decydujące znaczenie będzie to miało dla obecnych dłużników. Po zmianie nie będą mogli wrócić do poprzedniego systemu spłat via bank i będą musieli dostarczać franki regularnie aż do spłaty kredytu.
Jest bardzo prawdopodobne, że wtedy popyt na walutę skusi z kolei kantory do śrubowania swojej marży i klient w ostatecznym rozrachunku nic nie zyska z nowego rozwiązania. Może być jeszcze gorzej - franków w kantorach po prostu zabraknie. Tymczasem klient dodatkowo będzie miał obowiązek kupowania franków niezależnie od tego, czy będzie np. na urlopie.
Trudno spodziewać się również, że pojedynczy klient banku będzie miał również wolę i możliwości, aby śledzić na bieżąco kurs franka i trafiać kupno po okazyjnych niższych cenach. Sposobem na rozwiązanie kłopotów pojedynczego klienta ma być inicjatywa kupfranki.pl.
Uczestnicy portalu liczą na zebranie takiej grupy, aby uzyskać pozycję przetargową wobec banku szwajcarskiego i na preferencyjnych warunkach kupować walutę. Preferencyjnie, czyli za taką łączną kwotę, że dla poszczególnych uczestników ten sposób okaże się tańszy niż w banku i kantorze.
Pod lupą urzędów
Dla banku spread jest znaczącym i wygodnym źródłem dochodów, ponieważ jego wysokość nie jest opisana w warunkach umowy kredytowej. W ubiegłym roku, szacowane wpływy z tego tytułu w całym sektorze bankowym znacznie przekroczyły miliard złotych.
Dotychczas składając na umowie kredytowej swój podpis, klient zgadzał się, że będzie wymieniał pieniądze w banku według jego tabeli kursowej nie wiedząc, jaka będzie to wartość w dniu przeliczenia i spłaty. Jest on ustalany arbitralnie przez bank udzielający kredyt i jest dodatkowym kosztem kredytu (kurs jest wyraźnie mniej korzystny od kursu NBP). Analitycy wskazują, że banki między sobą handlują walutami ze spreadem rzędu pół grosza, a klientom aplikują nawet 30 razy wyższy.
Pół biedy kiedy złotówka była mocna i na kredycie walutowym klient znacząco oszczędzał w porównaniu do podobnego długu złotowego. Jednak drastyczne osłabienie polskiej waluty spowodowało, że koszty spłaty raty mocno wzrosły, na co dodatkowo nałożyły się negatywne efekty kryzysu finansowego. Banki starają się zrekompensować sobie pogorszenie warunków przez chociażby rozszerzenie spreadu.
Zlikwidować spread
Na rynku finansowym pojawiły się głosy, że powinno się zlikwidować spread. Jednocześnie jednak nikt nie miał złudzeń, że banki same pozbawią się łatwego sposobu na dodatkowe zyski. Nie zabroni tego również KNF.
Czy można mieć nadzieję, że banki spodziewając się lipcowego odpływu klientów chcących samodzielnie kupować franki, same złagodzą swoją politykę dotyczącą spreadów? W ubiegłym roku, kiedy zarabiały rekordowe sumy, taki scenariusz mógłby mieć miejsce. Obecnie kiedy wyniki instytucji są pod dużą presją, klienci prędzej mogą liczyć na umocnienie złotego.
Sebastian Gawłowski |
Późnym popołudniem na rynku walutowym za jedno euro płacono 4,54 zł, dolar kosztował 3,50 zł, a frank szwajcarski był wyceniony na 2,96 zł.
Analitycy oceniają, że jest to odreagowanie ostatnich wzrostów wartości polskiej waluty. W najbliższym czasie sytuacja na rynku walutowym może być silnie skorelowana z nastrojami na giełdach papierów wartościowych.
- Niepokoić może fakt, że ważne wsparcia zlokalizowane w rejonie EUR/PLN 4,4100 oraz USD/PLN 3,3800 zostały wybronione, w związku z czym ostatni ruch należy traktować tylko jako korektę, a nie zapowiedź zmiany trendu. W tej chwili kluczem do dalszego rozwoju sytuacji na rynku złotego będą nastroje panujące na światowych giełdach, a także na głównej parze walutowej, czyli EUR/USD - ocenił analityk TMS Brokers Mikołaj Kusiakowski.
Kusiakowski podkreśla, że na giełdach nadal dominują optymiści, co może sprzyjać złotemu, jednak to może się szybko zmienić.
- Pamiętajmy, że wciąż mamy bessę, dlatego wszelkie negatywne informacje bardzo szybko mogą zmienić obraz rynku. Taki rozwój wydarzeń wiązałby się z osłabieniem złotego. Wówczas powrót w okolice EUR/PLN 4,6000, a nawet wyżej byłby bardzo prawdopodobny - podsumował analityk.
money.pl/2009-03-17 17:30:01
Późnym popołudniem na rynku walutowym za jedno euro płacono 4,54 zł, dolar kosztował 3,50 zł, a frank szwajcarski był wyceniony na 2,96 zł.
Analitycy oceniają, że jest to odreagowanie ostatnich wzrostów wartości polskiej waluty. W najbliższym czasie sytuacja na rynku walutowym może być silnie skorelowana z nastrojami na giełdach papierów wartościowych.
- Niepokoić może fakt, że ważne wsparcia zlokalizowane w rejonie EUR/PLN 4,4100 oraz USD/PLN 3,3800 zostały wybronione, w związku z czym ostatni ruch należy traktować tylko jako korektę, a nie zapowiedź zmiany trendu. W tej chwili kluczem do dalszego rozwoju sytuacji na rynku złotego będą nastroje panujące na światowych giełdach, a także na głównej parze walutowej, czyli EUR/USD - ocenił analityk TMS Brokers Mikołaj Kusiakowski.
Kusiakowski podkreśla, że na giełdach nadal dominują optymiści, co może sprzyjać złotemu, jednak to może się szybko zmienić.
- Pamiętajmy, że wciąż mamy bessę, dlatego wszelkie negatywne informacje bardzo szybko mogą zmienić obraz rynku. Taki rozwój wydarzeń wiązałby się z osłabieniem złotego. Wówczas powrót w okolice EUR/PLN 4,6000, a nawet wyżej byłby bardzo prawdopodobny - podsumował analityk.
money.pl/2009-03-17 17:30:01
- Początek realizacji prac zaplanowano na II kw. tego roku. Okres realizacji to 12 miesięcy - czytamy w komunikacie.
Narastająco w I-IV kw. 2008 roku grupa Mostostal-Export miała 26,86 mln zł skonsolidowanego zysku netto wobec 12,52 mln zł zysku rok wcześniej przy obrotach odpowiednio 171,96 mln zł wobec 155,63 mln zł.
money.pl/2009-03-17 15:56:14
- Początek realizacji prac zaplanowano na II kw. tego roku. Okres realizacji to 12 miesięcy - czytamy w komunikacie.
Narastająco w I-IV kw. 2008 roku grupa Mostostal-Export miała 26,86 mln zł skonsolidowanego zysku netto wobec 12,52 mln zł zysku rok wcześniej przy obrotach odpowiednio 171,96 mln zł wobec 155,63 mln zł.
money.pl/2009-03-17 15:56:14
Przez pierwsze dwie godziny handlu w USA sesja przebiegała bardzo spokojnie, na granicy poniedziałkowego zamknięcia. Nie można powiedzieć, że inwestorzy czekali na dane z rynku nieruchomości - bo wszyscy przyzwyczaili się, że są one po prostu coraz słabsze.
Jednak nie tym razem. Rynek został zaskoczony wzrostem dynamiki rozpoczętych budów nowych domów, która w skali miesiąca wyniosła aż 22 procent. Analitycy spodziewali się jej spadku o 2,8 procent. Warto dodać również, że w styczniu wskaźnik spadł o prawie 17 procent.
Sektor nieruchomości był pierwszym, który można było określić mianem kryzysu. Co więcej, był on przecież jedną z głównych (bezpośrednich) przyczyn ogólnoświatowych problemów gospodarczych. Dobre dane spowodowały więc, że inwestorzy uwierzyli w siebie i zaczęli kupować.
Nie tak dawno (pod koniec ubiegłego tygodnia) poznaliśmy także inną dobrą informację - CitiGroup miał zanotować zyski w pierwszych dwóch miesiącach tego roku. Choć akurat to, w przeciwieństwie do rządowych danych z rynku nieruchomości, nie jest jeszcze do końca potwierdzone.
Na koniec sesji S&P zyskał 3,2 proc., Dow Jones 2,48 proc., a Nasdaq ponad 4,1 procent.
2009-03-18 06:05:04
Przez pierwsze dwie godziny handlu w USA sesja przebiegała bardzo spokojnie, na granicy poniedziałkowego zamknięcia. Nie można powiedzieć, że inwestorzy czekali na dane z rynku nieruchomości - bo wszyscy przyzwyczaili się, że są one po prostu coraz słabsze.
Jednak nie tym razem. Rynek został zaskoczony wzrostem dynamiki rozpoczętych budów nowych domów, która w skali miesiąca wyniosła aż 22 procent. Analitycy spodziewali się jej spadku o 2,8 procent. Warto dodać również, że w styczniu wskaźnik spadł o prawie 17 procent.
Sektor nieruchomości był pierwszym, który można było określić mianem kryzysu. Co więcej, był on przecież jedną z głównych (bezpośrednich) przyczyn ogólnoświatowych problemów gospodarczych. Dobre dane spowodowały więc, że inwestorzy uwierzyli w siebie i zaczęli kupować.
Nie tak dawno (pod koniec ubiegłego tygodnia) poznaliśmy także inną dobrą informację - CitiGroup miał zanotować zyski w pierwszych dwóch miesiącach tego roku. Choć akurat to, w przeciwieństwie do rządowych danych z rynku nieruchomości, nie jest jeszcze do końca potwierdzone.
Na koniec sesji S&P zyskał 3,2 proc., Dow Jones 2,48 proc., a Nasdaq ponad 4,1 procent.
2009-03-18 06:05:04
- Choć w porównaniu do rynków w Wielkiej Brytanii, Hiszpanii czy Stanów Zjednoczonych zmiany nie były tak gwałtowne, coraz więcej deweloperów i grup inwestycyjnych decydowało się odłożyć plany inwestycyjne; zwłaszcza ci, którzy chcieli odzyskać płynność finansową lub szukali źródeł finansowania, stanowiącego główny problem końca 2008 roku - czytamy w raporcie firmy Colliers International.
Eksperci przypominają, że w ubiegłym roku inwestorzy zalali rynek ofertami działek kupionych w poprzednich latach lub nawet kilka miesięcy wcześniej.
- W szczególności były to działki z obowiązującym planem zagospodarowania lub pozwoleniem na budowę. Skumulowana na skutek opieszałości urzędów ilość gruntów oczekujących od połowy 2007 na wydanie decyzji o warunkach zabudowy bądź pozwoleń na budowę trafiła wreszcie pod koniec 2008 roku na rynek - podkreślają analitycy CI.
W rezultacie przyniosło to spadek cen gruntów. W niektórych przypadkach sięgał on nawet 65 proc.
Perspektywy na najbliższe miesiące też nie są najlepsze. - Podczas gdy w pierwszej połowie 2008 roku aktywność inwestycyjna przeniosła się z obszaru inwestycji mieszkaniowych na biurowe i handlowe, w chwili obecnej inwestycja w żadnym z tych sektorów nie jest na tyle pewna, by przekonać deweloperów i banki do jej rozpoczęcia - czytamy w opracowaniu.
Według ekspertów Colliers zbyt optymistyczne założenia, a po części także zachłanność, nakłoniły właścicieli gruntów inwestycyjnych do wstrzymania się z zyskowną sprzedażą na początku 2008 i sprawiły, że właściciele zostali z aktywami, których nikt nie chce kupić.
Colliers International przewiduje dalszy spadek cen gruntów w 2009 roku, wynikający ze wzrostu podaży działek pod inwestycje mieszkaniowe, magazynowe, komercyjne, handlowe.
- Dodatkowe obawy wynikają z faktu, że pojawią się kolejne możliwości
inwestycyjne w obrębie miast, wynikające ze zmiany ustawy rolnej, która pozwoli na odrolnienie wszystkich gruntów rolnych znajdujących się w granicach miast - podsumowują eksperci.
MM)
- Choć w porównaniu do rynków w Wielkiej Brytanii, Hiszpanii czy Stanów Zjednoczonych zmiany nie były tak gwałtowne, coraz więcej deweloperów i grup inwestycyjnych decydowało się odłożyć plany inwestycyjne; zwłaszcza ci, którzy chcieli odzyskać płynność finansową lub szukali źródeł finansowania, stanowiącego główny problem końca 2008 roku - czytamy w raporcie firmy Colliers International.
Eksperci przypominają, że w ubiegłym roku inwestorzy zalali rynek ofertami działek kupionych w poprzednich latach lub nawet kilka miesięcy wcześniej.
- W szczególności były to działki z obowiązującym planem zagospodarowania lub pozwoleniem na budowę. Skumulowana na skutek opieszałości urzędów ilość gruntów oczekujących od połowy 2007 na wydanie decyzji o warunkach zabudowy bądź pozwoleń na budowę trafiła wreszcie pod koniec 2008 roku na rynek - podkreślają analitycy CI.
W rezultacie przyniosło to spadek cen gruntów. W niektórych przypadkach sięgał on nawet 65 proc.
Perspektywy na najbliższe miesiące też nie są najlepsze. - Podczas gdy w pierwszej połowie 2008 roku aktywność inwestycyjna przeniosła się z obszaru inwestycji mieszkaniowych na biurowe i handlowe, w chwili obecnej inwestycja w żadnym z tych sektorów nie jest na tyle pewna, by przekonać deweloperów i banki do jej rozpoczęcia - czytamy w opracowaniu.
Według ekspertów Colliers zbyt optymistyczne założenia, a po części także zachłanność, nakłoniły właścicieli gruntów inwestycyjnych do wstrzymania się z zyskowną sprzedażą na początku 2008 i sprawiły, że właściciele zostali z aktywami, których nikt nie chce kupić.
Colliers International przewiduje dalszy spadek cen gruntów w 2009 roku, wynikający ze wzrostu podaży działek pod inwestycje mieszkaniowe, magazynowe, komercyjne, handlowe.
- Dodatkowe obawy wynikają z faktu, że pojawią się kolejne możliwości
inwestycyjne w obrębie miast, wynikające ze zmiany ustawy rolnej, która pozwoli na odrolnienie wszystkich gruntów rolnych znajdujących się w granicach miast - podsumowują eksperci.
MM)
Jak mówił były minister wstrzymanie tak dużej liczby inwestycji spowoduje upadek wielu polskich deweloperów. - To jest więcej niż kryzys - to jest załamanie - zaznaczył.
Zdaniem dyrektora Polskiego Związku Firm Deweloperskich Jacka Bieleckiego, kryzys jest idealnym momentem na wprowadzanie zmian w zakresie legislacji. -Jest idealny czas na to, żeby bardzo szybko i sporo zmienić w naszej legislacji, która determinuje proces inwestycyjny w budownictwie - zaznaczył.
- Jeżeli do połowy roku nie uregulujemy tych spraw ostatecznie (...), to pogłębimy tylko nasz kryzys obecny i stworzymy sobie bardzo dobre przesłanki, żeby powtarzać go co jakiś czas - dodał.
W ocenie Barszcza, brak szybkich działań w zakresie legislacji może spowodować, że przy wychodzeniu z kryzysu będziemy obserwowali duży popyt, , przy praktycznie niewielkiej podaży. - Ceny mieszkań za dwa-trzy lata zaczną rosnąć bardzo szybko - ocenił.
Ekonomista Ryszard Petru uważa, że rząd w tym momencie nie może zrobić wiele w celu pobudzenia rynku mieszkaniowego w Polsce, bo z miesiąca na miesiąc jest coraz mniej możliwości na łagodzenie skutków kryzysu.
Jego zdaniem polski rząd powinien skupić się przede wszystkim na zwiększeniu dostępności do kredytów hipotecznych. - Musimy zrobić wszystko, żeby banki były skłonne pożyczać pieniądze. Nie powinniśmy działać w tym kierunku, aby akcja kredytowa jeszcze bardziej zamierała - zaznaczył.
W opinii Petru, wstrzymywanie rozpoczynania nowych inwestycji sprawi, że w Polsce zabraknie nowych mieszkań. - Za jakiś czas nie będzie w dużych miastach podaży nowych mieszkań - ocenił.
money.pl/PAP/2009-03-17 09:32:50
Jak mówił były minister wstrzymanie tak dużej liczby inwestycji spowoduje upadek wielu polskich deweloperów. - To jest więcej niż kryzys - to jest załamanie - zaznaczył.
Zdaniem dyrektora Polskiego Związku Firm Deweloperskich Jacka Bieleckiego, kryzys jest idealnym momentem na wprowadzanie zmian w zakresie legislacji. -Jest idealny czas na to, żeby bardzo szybko i sporo zmienić w naszej legislacji, która determinuje proces inwestycyjny w budownictwie - zaznaczył.
- Jeżeli do połowy roku nie uregulujemy tych spraw ostatecznie (...), to pogłębimy tylko nasz kryzys obecny i stworzymy sobie bardzo dobre przesłanki, żeby powtarzać go co jakiś czas - dodał.
W ocenie Barszcza, brak szybkich działań w zakresie legislacji może spowodować, że przy wychodzeniu z kryzysu będziemy obserwowali duży popyt, , przy praktycznie niewielkiej podaży. - Ceny mieszkań za dwa-trzy lata zaczną rosnąć bardzo szybko - ocenił.
Ekonomista Ryszard Petru uważa, że rząd w tym momencie nie może zrobić wiele w celu pobudzenia rynku mieszkaniowego w Polsce, bo z miesiąca na miesiąc jest coraz mniej możliwości na łagodzenie skutków kryzysu.
Jego zdaniem polski rząd powinien skupić się przede wszystkim na zwiększeniu dostępności do kredytów hipotecznych. - Musimy zrobić wszystko, żeby banki były skłonne pożyczać pieniądze. Nie powinniśmy działać w tym kierunku, aby akcja kredytowa jeszcze bardziej zamierała - zaznaczył.
W opinii Petru, wstrzymywanie rozpoczynania nowych inwestycji sprawi, że w Polsce zabraknie nowych mieszkań. - Za jakiś czas nie będzie w dużych miastach podaży nowych mieszkań - ocenił.
money.pl/PAP/2009-03-17 09:32:50
- Zgodnie z przewidywaniami następuje pogłębienie spadków cen nieruchomości. W lutym w żadnym z miast średnie ceny nie są już wyższe niż w 2008 roku, podczas gdy w styczniu taka sytuacja miała miejsce w Białymstoku - napisano w analizie.
Najwyższe spadki średnich cen w lutym w porównaniu ze styczniem analitycy zanotowali w Białymstoku o 3,2 proc., w Katowicach o 2,4 proc. i w Sopocie o 2,3 proc.
- W Łodzi w grudniu 2008 nastąpił głęboki 6,5 proc. spadek średniej ceny, a w styczniu i lutym mamy do czynienia z korektą i nieznacznym wzrostem średniej ceny. (...) W Poznaniu ceny wahają się z miesiąca na miesiąc o kilkadziesiąt złotych w górę i w dół, ale od 5 miesięcy oscylują wokół 5.900 zł za metr - czytamy w komentarzu autorów.
Autorzy raportu zaobserwowali, że wzrosła ilość ofert sprzedaży mieszkań.
- Właściciele mieszkań zdecydowani na ich sprzedaż nie odkładają tej decyzji, ponieważ mają świadomość, że każdy tydzień zwłoki może przynieść straty liczone w tysiącach złotych - napisano w raporcie.
- Mimo mniejszej liczby zawieranych transakcji zainteresowanie nieruchomościami nie spadło - dodano.
Opracowanie szybko.pl to kolejne po raporcie Open Finance zestawienie, które pokazuje, że ceny ofertowe mieszkań wciąż spadają.
- Zgodnie z przewidywaniami następuje pogłębienie spadków cen nieruchomości. W lutym w żadnym z miast średnie ceny nie są już wyższe niż w 2008 roku, podczas gdy w styczniu taka sytuacja miała miejsce w Białymstoku - napisano w analizie.
Najwyższe spadki średnich cen w lutym w porównaniu ze styczniem analitycy zanotowali w Białymstoku o 3,2 proc., w Katowicach o 2,4 proc. i w Sopocie o 2,3 proc.
- W Łodzi w grudniu 2008 nastąpił głęboki 6,5 proc. spadek średniej ceny, a w styczniu i lutym mamy do czynienia z korektą i nieznacznym wzrostem średniej ceny. (...) W Poznaniu ceny wahają się z miesiąca na miesiąc o kilkadziesiąt złotych w górę i w dół, ale od 5 miesięcy oscylują wokół 5.900 zł za metr - czytamy w komentarzu autorów.
Autorzy raportu zaobserwowali, że wzrosła ilość ofert sprzedaży mieszkań.
- Właściciele mieszkań zdecydowani na ich sprzedaż nie odkładają tej decyzji, ponieważ mają świadomość, że każdy tydzień zwłoki może przynieść straty liczone w tysiącach złotych - napisano w raporcie.
- Mimo mniejszej liczby zawieranych transakcji zainteresowanie nieruchomościami nie spadło - dodano.
Opracowanie szybko.pl to kolejne po raporcie Open Finance zestawienie, które pokazuje, że ceny ofertowe mieszkań wciąż spadają.
Tylko 11,9 proc. badanych sądzi, że sytuacja ta może się polepszyć - wynika z raportu Kondycja branży nieruchomości w Polsce w 2009 roku przygotowanego przez SMG/KRC na zlecenie kancelarii prawnej Krawczyk i Wspólnicy.
Zdaniem ekspertów, najważniejsze dla deweloperów mających kłopoty jest jak najwcześniejsze rozpoczęcie restrukturyzacji już w razie pierwszych oznak problemów. Możliwość dokończenia inwestycji daje tylko upadłość w opcji układowej. Tylko to może pomóc klientom.
Pod koniec zeszłego roku w mediach mówiło się już o ponad 100 wnioskach o wszczęcie postępowań upadłościowych firm deweloperskich. Spektakularnym na rynku stał się też przykład upadłości krakowskiej firmy Leopard.
To dlatego przedstawiciele branży poprosili o pomoc rząd, proponując m.in. rozszerzenie programu Rodzina na swoim, w ramach którego budżet przez kilka lat spłaca połowę odsetek kredytu. Eksperci z branży postulowali również o obniżenie stawki VAT od materiałów i usług budowlanych z 22 proc. do 18 proc..
Pod koniec 2008 roku dało się zauważyć nasilenie zapytań ze strony inwestorów o prawną ocenę możliwości częściowej lub całkowitej zmiany wydanych już warunków zabudowy z charakteru mieszkaniowego na usługowy w zakresie powierzchni biurowej, co wyraźnie wskazuje, z którym segmentem rynku deweloperzy wiążą największe nadzieje.
Zmiany w przepisach ułatwiające proces inwestycyjny nie stanowią lekarstwa na podstawowe obecnie problemy branży, nie należy jednak ich lekceważyć. - W przypadku powrotu koniunktury powinny one umożliwić szybsze rozpoczęcie inwestycji zaniechanych w związku z kryzysem. Najlepszym rozwiązaniem dla branży deweloperskiej jest umiejętne zabezpieczenie przerwanych inwestycji i dokończenie już rozpoczętych z uwzględnieniem ryzyk związanych w trudnościach w sprzedaży - mówi Michał Kozłowski, ekspert prawa nieruchomości, Partner w kancelarii Krawczyk i Wspólnicy.
Również zdaniem Jarosława Szanajcy, prezesa Polskiego Związku Firm Deweloperskich oraz prezesa Dom Development, 2009 rok będzie najtrudniejszym rokiem dla branży deweloperskiej w Polsce od chwili jej powstania. Głównymi czynnikami, które mają wpływ na pogarszanie się sytuacji, są, według ekspertów, brak dostępu do kredytów, pogorszenie koniunktury gospodarczej w Polsce i na świecie oraz korekta cen nieruchomości. Nikt już nie liczy na napływ inwestorów zagranicznych oraz środki unijne i inwestycje infrastrukturalne.
Dla porównania, jeszcze w zeszłorocznym raporcie rynku nieruchomości, który został przygotowany przez SMG/KRC na zlecenie kancelarii Krawczyk i Wspólnicy, specjalizującej się w prawie nieruchomości, aż 76 proc. ankietowanych uważało, że sytuacja na rynku jest dobra i bardzo dobra. Z kolei już w tym roku aż 55,4 proc. ekspertów z branży uważa, że sytuacja na rynku się raczej pogorszy lub zdecydowanie pogorszy.
Poglądy te potwierdza również Emil Szweda, analityk Open Finance. - Ograniczenia w dostępie do kredytów hipotecznych sprawią, że popyt na nieruchomości zmniejszy się nawet o 20-30 proc. w porównaniu do 2008 roku. W 2009 rok wchodzimy w zupełnie innej sytuacji niż przed rokiem. Kredyty we frankach czy walutach obcych zostały niemalże wyeliminowane z oferty banków, a obowiązek posiadania wkładu własnego wyklucza z rynku sporą część kupujących - mówi Emil Szweda.
Jak zauważa, obecna sytuacja stwarza jednak dobrą okazję dla inwestorów kupujących mieszkania pod wynajem. Jednoczesny spadek cen mieszkań oraz wzrost popytu na wynajem będzie prowadzić do zwrotu rentowności (stopy zwrotu) z najmu.
Zdaniem specjalistów, najlepiej rozwijającym się sektorem jest segment biurowy (tak odpowiedziało 32,7 proc. ekspertów) oraz segment logistyczny (24,8 proc. respondentów udzieliło takiej odpowiedzi). Najmniej przedsiębiorców wskazało na budownictwo mieszkaniowe - 18,8 proc. badanych.
Rok 2009 będzie testem, przez który przejdą wszystkie sektory gospodarki, w tym szczególnie branży nieruchomości. Firmami deweloperskimi, które wyjdą silne z kryzysu, będą spółki działające głównie w sektorze biurowym i centrów handlowych, z wysoką płynnością finansową oraz rozsądnym poziomem zadłużenia - uważa Mariusz Kozłowski, członek zarządu firmy deweloperskiej GTC.
Opinie te potwierdzają również inni specjaliści z branży. Według nich, najlepiej będzie się rozwijał segment nieruchomości biurowych (tak odpowiedziało ponad 37proc. badanych) oraz logistycznych (prawie 27proc.), a także obiektów handlowych (niemal 20proc.).
Najsłabszym segmentem będzie rynek mieszkań, co potwierdziło 11,9proc. ekspertów.
Zdaniem Tomasza Olszewskiego, szefa departamentu powierzchni przemysłowych w Cushman & Wakefield, kłopoty z dostępnością kredytów spowodują, że deweloperzy mają ograniczone możliwości inwestowania w budynki spekulacyjne, łatwiej będzie zdobyć finansowanie na duże magazyny realizowane na indywidualne zamówienie.
- W bieżącym roku wartość udzielonych kredytów obniży się nawet o 30proc. - mówi Dominik Skrzycki, Naczelnik Wydziału Planów Finansowych MultiBanku.
Najlepiej rozwijającym się regionem Polski jest obszar aglomeracji warszawskiej (tak uważa 86 proc. ekspertów), na kolejnych miejscach uplasował się rynek wrocławski (47 proc.), rynek poznański (36 proc.), a także śląski (30 proc.), krakowski 26 proc. oraz trójmiejski - 25proc.
Zdaniem Michała Kozłowskiego, eksperta prawa nieruchomości w kancelarii Krawczyk i Wspólnicy, w dobie kryzysu w branży planowane inwestycje w związku z Euro 2012 są słusznie postrzegane jako jedna z największych szans na poprawę sytuacji dla przedsiębiorców. Inwestycje te będą w większości finansowane ze środków publicznych, co zwiększa ich atrakcyjność, jako obarczonych mniejszym ryzykiem.
Z drugiej strony, na rynku mogą pojawić się problemy.
- To nieuchronne, że rynek musi oczyścić się z niektórych firm. Będą to głównie deweloperzy, którzy przeinwestowali, kupowali bardzo drogą ziemię, materiały budowlane, rozpoczęli inwestycje, a teraz banki zakręciły im kurki z kredytami - uważa Richard Mbewe z funduszu Atria Real Estate Partners.
Swoich obaw nie ukrywa również Łukasz Madej, prezes ProDevelopment. Jego zdaniem, dotychczas polski rynek był uznawany w Europie za Eldorado, jednak kryzys na rynkach finansowych przykłada się coraz mocniej na sytuację na rynku nieruchomości.
Z przeprowadzonego badania wynika, że nikt z badanych nie uznaje za szczególnie ważne lub pozytywne zmian legislacyjnych rządu w zakresie prawa budowlanego. Jako najistotniejsze zmiany legislacyjne eksperci wskazali: odrolnienie gruntów, zmiany w prawie budowlanym (rejestr inwestycji zamiast zatwierdzenia projektu) oraz uproszczenie warunków technicznych, jakim powinny podlegać budynki i ich lokalizacja.
Obecnie w sejmie trwają prace nad zmianami przepisów ustawy o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym, której głównym celem jest uproszczenie procedur.
Jak mówi Mirosław Barszcz, minister budownictwa w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, spełnienie postulatów firm deweloperskich, by obniżyć stawkę VAT na materiały i usługi budowlane czy stawkę podatku dochodowego od firm zajmujących się budownictwem mieszkaniowym, nie jest dobrym pomysłem.Budżetu państwa nie stać dziś na tak hojne gesty, zwłaszcza, że pozytywne skutki takich rozwiązań byłyby wątpliwe i krótkotrwałe.
Zdaniem Michała Kozłowskiego, eksperta prawa nieruchomości, najważniejsze dla deweloperów mających kłopoty jest jak najwcześniejsze rozpoczęcie restrukturyzacji już w razie pierwszych oznak kłopotów. Możliwość dokończenia inwestycji daje tylko upadłość w opcji układowej. Jest to bardzo wymagająca procedura pod względem prawnym i finansowym, ale warto ją podjąć.
Tylko 11,9 proc. badanych sądzi, że sytuacja ta może się polepszyć - wynika z raportu Kondycja branży nieruchomości w Polsce w 2009 roku przygotowanego przez SMG/KRC na zlecenie kancelarii prawnej Krawczyk i Wspólnicy.
Zdaniem ekspertów, najważniejsze dla deweloperów mających kłopoty jest jak najwcześniejsze rozpoczęcie restrukturyzacji już w razie pierwszych oznak problemów. Możliwość dokończenia inwestycji daje tylko upadłość w opcji układowej. Tylko to może pomóc klientom.
Pod koniec zeszłego roku w mediach mówiło się już o ponad 100 wnioskach o wszczęcie postępowań upadłościowych firm deweloperskich. Spektakularnym na rynku stał się też przykład upadłości krakowskiej firmy Leopard.
To dlatego przedstawiciele branży poprosili o pomoc rząd, proponując m.in. rozszerzenie programu Rodzina na swoim, w ramach którego budżet przez kilka lat spłaca połowę odsetek kredytu. Eksperci z branży postulowali również o obniżenie stawki VAT od materiałów i usług budowlanych z 22 proc. do 18 proc..
Pod koniec 2008 roku dało się zauważyć nasilenie zapytań ze strony inwestorów o prawną ocenę możliwości częściowej lub całkowitej zmiany wydanych już warunków zabudowy z charakteru mieszkaniowego na usługowy w zakresie powierzchni biurowej, co wyraźnie wskazuje, z którym segmentem rynku deweloperzy wiążą największe nadzieje.
Zmiany w przepisach ułatwiające proces inwestycyjny nie stanowią lekarstwa na podstawowe obecnie problemy branży, nie należy jednak ich lekceważyć. - W przypadku powrotu koniunktury powinny one umożliwić szybsze rozpoczęcie inwestycji zaniechanych w związku z kryzysem. Najlepszym rozwiązaniem dla branży deweloperskiej jest umiejętne zabezpieczenie przerwanych inwestycji i dokończenie już rozpoczętych z uwzględnieniem ryzyk związanych w trudnościach w sprzedaży - mówi Michał Kozłowski, ekspert prawa nieruchomości, Partner w kancelarii Krawczyk i Wspólnicy.
Również zdaniem Jarosława Szanajcy, prezesa Polskiego Związku Firm Deweloperskich oraz prezesa Dom Development, 2009 rok będzie najtrudniejszym rokiem dla branży deweloperskiej w Polsce od chwili jej powstania. Głównymi czynnikami, które mają wpływ na pogarszanie się sytuacji, są, według ekspertów, brak dostępu do kredytów, pogorszenie koniunktury gospodarczej w Polsce i na świecie oraz korekta cen nieruchomości. Nikt już nie liczy na napływ inwestorów zagranicznych oraz środki unijne i inwestycje infrastrukturalne.
Dla porównania, jeszcze w zeszłorocznym raporcie rynku nieruchomości, który został przygotowany przez SMG/KRC na zlecenie kancelarii Krawczyk i Wspólnicy, specjalizującej się w prawie nieruchomości, aż 76 proc. ankietowanych uważało, że sytuacja na rynku jest dobra i bardzo dobra. Z kolei już w tym roku aż 55,4 proc. ekspertów z branży uważa, że sytuacja na rynku się raczej pogorszy lub zdecydowanie pogorszy.
Poglądy te potwierdza również Emil Szweda, analityk Open Finance. - Ograniczenia w dostępie do kredytów hipotecznych sprawią, że popyt na nieruchomości zmniejszy się nawet o 20-30 proc. w porównaniu do 2008 roku. W 2009 rok wchodzimy w zupełnie innej sytuacji niż przed rokiem. Kredyty we frankach czy walutach obcych zostały niemalże wyeliminowane z oferty banków, a obowiązek posiadania wkładu własnego wyklucza z rynku sporą część kupujących - mówi Emil Szweda.
Jak zauważa, obecna sytuacja stwarza jednak dobrą okazję dla inwestorów kupujących mieszkania pod wynajem. Jednoczesny spadek cen mieszkań oraz wzrost popytu na wynajem będzie prowadzić do zwrotu rentowności (stopy zwrotu) z najmu.
Zdaniem specjalistów, najlepiej rozwijającym się sektorem jest segment biurowy (tak odpowiedziało 32,7 proc. ekspertów) oraz segment logistyczny (24,8 proc. respondentów udzieliło takiej odpowiedzi). Najmniej przedsiębiorców wskazało na budownictwo mieszkaniowe - 18,8 proc. badanych.
Rok 2009 będzie testem, przez który przejdą wszystkie sektory gospodarki, w tym szczególnie branży nieruchomości. Firmami deweloperskimi, które wyjdą silne z kryzysu, będą spółki działające głównie w sektorze biurowym i centrów handlowych, z wysoką płynnością finansową oraz rozsądnym poziomem zadłużenia - uważa Mariusz Kozłowski, członek zarządu firmy deweloperskiej GTC.
Opinie te potwierdzają również inni specjaliści z branży. Według nich, najlepiej będzie się rozwijał segment nieruchomości biurowych (tak odpowiedziało ponad 37proc. badanych) oraz logistycznych (prawie 27proc.), a także obiektów handlowych (niemal 20proc.).
Najsłabszym segmentem będzie rynek mieszkań, co potwierdziło 11,9proc. ekspertów.
Zdaniem Tomasza Olszewskiego, szefa departamentu powierzchni przemysłowych w Cushman & Wakefield, kłopoty z dostępnością kredytów spowodują, że deweloperzy mają ograniczone możliwości inwestowania w budynki spekulacyjne, łatwiej będzie zdobyć finansowanie na duże magazyny realizowane na indywidualne zamówienie.
- W bieżącym roku wartość udzielonych kredytów obniży się nawet o 30proc. - mówi Dominik Skrzycki, Naczelnik Wydziału Planów Finansowych MultiBanku.
Najlepiej rozwijającym się regionem Polski jest obszar aglomeracji warszawskiej (tak uważa 86 proc. ekspertów), na kolejnych miejscach uplasował się rynek wrocławski (47 proc.), rynek poznański (36 proc.), a także śląski (30 proc.), krakowski 26 proc. oraz trójmiejski - 25proc.
Zdaniem Michała Kozłowskiego, eksperta prawa nieruchomości w kancelarii Krawczyk i Wspólnicy, w dobie kryzysu w branży planowane inwestycje w związku z Euro 2012 są słusznie postrzegane jako jedna z największych szans na poprawę sytuacji dla przedsiębiorców. Inwestycje te będą w większości finansowane ze środków publicznych, co zwiększa ich atrakcyjność, jako obarczonych mniejszym ryzykiem.
Z drugiej strony, na rynku mogą pojawić się problemy.
- To nieuchronne, że rynek musi oczyścić się z niektórych firm. Będą to głównie deweloperzy, którzy przeinwestowali, kupowali bardzo drogą ziemię, materiały budowlane, rozpoczęli inwestycje, a teraz banki zakręciły im kurki z kredytami - uważa Richard Mbewe z funduszu Atria Real Estate Partners.
Swoich obaw nie ukrywa również Łukasz Madej, prezes ProDevelopment. Jego zdaniem, dotychczas polski rynek był uznawany w Europie za Eldorado, jednak kryzys na rynkach finansowych przykłada się coraz mocniej na sytuację na rynku nieruchomości.
Z przeprowadzonego badania wynika, że nikt z badanych nie uznaje za szczególnie ważne lub pozytywne zmian legislacyjnych rządu w zakresie prawa budowlanego. Jako najistotniejsze zmiany legislacyjne eksperci wskazali: odrolnienie gruntów, zmiany w prawie budowlanym (rejestr inwestycji zamiast zatwierdzenia projektu) oraz uproszczenie warunków technicznych, jakim powinny podlegać budynki i ich lokalizacja.
Obecnie w sejmie trwają prace nad zmianami przepisów ustawy o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym, której głównym celem jest uproszczenie procedur.
Jak mówi Mirosław Barszcz, minister budownictwa w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, spełnienie postulatów firm deweloperskich, by obniżyć stawkę VAT na materiały i usługi budowlane czy stawkę podatku dochodowego od firm zajmujących się budownictwem mieszkaniowym, nie jest dobrym pomysłem.Budżetu państwa nie stać dziś na tak hojne gesty, zwłaszcza, że pozytywne skutki takich rozwiązań byłyby wątpliwe i krótkotrwałe.
Zdaniem Michała Kozłowskiego, eksperta prawa nieruchomości, najważniejsze dla deweloperów mających kłopoty jest jak najwcześniejsze rozpoczęcie restrukturyzacji już w razie pierwszych oznak kłopotów. Możliwość dokończenia inwestycji daje tylko upadłość w opcji układowej. Jest to bardzo wymagająca procedura pod względem prawnym i finansowym, ale warto ją podjąć.
Potwierdzają to badania przeprowadzone na zlecenie Rockwool Polska. Wprawdzie aż 86% architektów i 77% deweloperów jako główny i najważniejszy powód małej popularności energooszczędnego budownictwa w Polsce podaje ograniczone środki finansowe nabywców mieszkań, to jednak tylko 57% nabywców podziela ten pogląd.
Większość deweloperów i inwestorów (odpowiednio 62 i 58%) wskazuje na brak odpowiednich systemów wsparcia ze strony państwa, a ponad połowa architektów i deweloperów zwraca uwagę na brak wiedzy na temat korzyści ekonomicznych płynących z energooszczędnego budownictwa.
Rozwiązanie tego ostatniego problemu nie wymaga znaczących nakładów finansowych. Potrzebna jest systematyczna zmiana programów nauczana i dostęp do informacji. Aktualnie tylko 34% badanych projektantów architektonicznych przyznaje, że informacje na temat energooszczędnego budownictwa zdobyli na studiach. 77% czerpie swoją wiedzę z prasy fachowej, nieco mniej z materiałów informacyjno-handlowych producentów materiałów budowlanych do izolacji.
INTERIA.PL/materiały prasowe
Potwierdzają to badania przeprowadzone na zlecenie Rockwool Polska. Wprawdzie aż 86% architektów i 77% deweloperów jako główny i najważniejszy powód małej popularności energooszczędnego budownictwa w Polsce podaje ograniczone środki finansowe nabywców mieszkań, to jednak tylko 57% nabywców podziela ten pogląd.
Większość deweloperów i inwestorów (odpowiednio 62 i 58%) wskazuje na brak odpowiednich systemów wsparcia ze strony państwa, a ponad połowa architektów i deweloperów zwraca uwagę na brak wiedzy na temat korzyści ekonomicznych płynących z energooszczędnego budownictwa.
Rozwiązanie tego ostatniego problemu nie wymaga znaczących nakładów finansowych. Potrzebna jest systematyczna zmiana programów nauczana i dostęp do informacji. Aktualnie tylko 34% badanych projektantów architektonicznych przyznaje, że informacje na temat energooszczędnego budownictwa zdobyli na studiach. 77% czerpie swoją wiedzę z prasy fachowej, nieco mniej z materiałów informacyjno-handlowych producentów materiałów budowlanych do izolacji.
INTERIA.PL/materiały prasowe
Dlaczego nie ma jednoznacznej odpowiedzi, czy bardziej się opłaca wynajmować mieszkanie i płacić jego właścicielowi za użytkowanie, czy zadłużyć się i dawać zarabiać bankom na prowizjach i odsetkach, ale krok po kroku zbliżać się własnego "M"? Dlatego, że jak w przypadku każdej decyzji finansowej, czy inwestycyjnej, nie może być jednej, identycznej odpowiedzi dla wielu ludzi o różnych potrzebach, preferencjach, podejściu do życia i będących w różnej sytuacji. W takich decyzjach zawsze potrzebne jest podejście indywidualne.
Przeglądając listy dyskusyjne, blogi, opinie, zamieszczane w różnych miejscach lub przypominając sobie zasłyszane oceny sprzed mniej więcej roku, spora część z nich wskazywała na przewagę wynajmowania. Powód był oczywisty. Ceny mieszkań rosły niezwykle dynamicznie i ich poziom wydawał się wielu z nas astronomiczny. Z drugiej jednak strony, banki kusiły może nienajtańszym (chyba, że we frankach szwajcarskich), ale za to niezwykle łatwo dostępnym kredytem, mimo rosnących stóp procentowych.
Patrząc z jeszcze innej strony, nikt nie bał się utraty pracy lub zmniejszenia zarobków, co zachęcało do inwestycji, także mocno wspomaganych kredytem. Niektórzy ulegali również wrażeniu, że ceny nieruchomości będą rosły jeszcze bardziej, wzmacniając dążenie do osiągnięcia korzyści z tej, wydawało się, stałej tendencji.
Czy patrząc z perspektywy czasu coś się zmieniło? Zmieniło się niemal wszystko. Ceny mieszkań spadają, wybór jest o wiele większy i nikt już nie musi kupować przysłowiowej "dziury w ziemi" i czekać aż wyrośnie z niej jego wymarzone gniazdko. Deweloperzy kuszą promocjami i do lokum dodają często nie tylko kuchenkę, lodówkę, telewizor, ale także nierzadko mały samochód. Z kolei ceny za wynajmowanie mieszkań żadnej promocji nie podlegają.
Wręcz przeciwnie, trzymają się mocno i nic nie wskazuje, by miało się to w najbliższym czasie zmienić. Może więc nadszedł czas na zweryfikowanie naszych opinii, poglądów i preferencji. Oczywiście biorąc pod uwagę fakt, że zmieniły się także inne warunki.
Banki zdecydowanie zaostrzyły kryteria finansowania zakupu mieszkań. Kredyty we frankach szwajcarskich pokazały swoje gorsze oblicze i nieźle wystraszyły ich aktualnych posiadaczy i chyba dość skutecznie odstraszyły potencjalnych chętnych. Pewność zatrudnienia i utrzymania dotychczasowej wysokości pensji jest nieporównywalna z tą sprzed kilkunastu miesięcy.
Rząd podejmuje działania chroniące tych, którzy nie z własnej winy znaleźli się w sytuacji uniemożliwiającej im spłacanie wcześniej zaciągniętego kredytu (stracili pracę i są zarejestrowani jako bezrobotni). Można też spodziewać się, że i banki bardziej będą skłonne negocjować warunki spłaty zagrożonych kredytów, niż zajmować nasze mieszkania. Ich niechęć do udzielania kredytów powinna wkrótce minąć, bo przecież z nich właśnie żyją i czerpią zyski. Rada Polityki Pieniężnej zaczęła obniżać stopy procentowe i ta tendencja powinna jeszcze jakiś czas potrwać. Wiązać się z nią będą mniej lub bardziej ochoczo podejmowane decyzje banków o zmniejszaniu oprocentowania kredytów.
Choć większość ulg podatkowych, związanych z ożywianiem budownictwa mieszkaniowego już dawno odeszła w niepamięć, to ze strony rządu pojawiają się zachęty innego typu, takie jak na przykład program refundowania części kosztów kredytu, noszący nazwę "Rodzina na swoim". Adresowany jest on do osób o raczej skromniejszych możliwościach finansowych i zainteresowanych mieszkaniami tańszymi oraz o limitowanym metrażu. W jego ramach można jednak uzyskać przez osiem lat dopłatę stanowiącą równowartość połowy odsetek, jakie pobierają banki komercyjne, udzielając kredytów na zaspokojenie własnych potrzeb mieszkaniowych rodzin (w tym także rodzin niepełnych). Wydaje się bardzo prawdopodobne, że wobec zapaści na rynku mieszkaniowym i kredytowym, program ten zostanie rozszerzony lub pojawią się nowe/stare sposoby na jego rozruszanie. Może nawet wróci znów nasza ulubiona ulga podatkowa.
Póki co, przejdźmy do konkretów, czyli rachunków i kalkulacji. Na początku 2007 r. średnia cena wynajęcia dwupokojowego mieszkania w Warszawie wynosiła około 1700 zł, a średnia cena kupna 1 metra kwadratowego mieszkania sięgała 8 500 zł, czyli za mieszkanie o powierzchni 50 m2 trzeba było zapłacić 425 tys. zł. Przy finansowaniu zakupu kredytem na 30 lat w złotych i oprocentowaniu wynoszącym 7,26 proc. miesięczna rata wynosiłaby 2 900 zł.
Różnica między kosztem wynajmu i zakupu pokaźna, wynosząca 70 proc., raczej nie do zaakceptowania dla przeciętnego młodego małżeństwa. Dziś w Warszawie takie samo mieszkanie można kupić płacąc poniżej 6 000 zł za metr, czyli za około 300 tys. zł. Rata kredytu przy takich samych, jak wyżej warunkach wyniosłaby 2 050 zł.
Miesięczny koszt wynajęcia mieszkania waha się od 2 000 do 2 500 zł, choć oczywiście odchylenia od tych poziomów bywają spore. Ale przy takich różnicach między kosztem wynajmu, a kupna na kredyt, można się już zacząć poważnie zastanawiać, co wybrać. Miesięczna rata przy kredycie we frankach szwajcarskich wyniosłaby nieco ponad 1 400 zł. A przecież, mimo wielu utrudnień i ograniczeń, taki kredyt można uzyskać.
Porównanie kosztów wynajmowania mieszkania w większych miastach z kosztami zakupu lokalu na kredyt - 2007 rok
Porównanie kosztów wynajmowania mieszkania w większych miastach z kosztami zakupu lokalu na kredyt - 2008 rok
Różnice między średnimi cenami ofertowymi sprzedaży mieszkań, a cenami po jakich zawierane są umowy, mogą sięgać w konkretnych przypadkach nawet 30 proc.
Można również stwierdzić, że wbrew pozorom, zaciąganie dziś kredytu w tej walucie wcale nie wiąże się z tak wielkim ryzykiem. Złoty wobec franka w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy bardzo się osłabił i prawdopodobieństwo, że straci jeszcze np. 30 proc. jest raczej bardzo niewielkie (wówczas za franka trzeba byłoby płacić około 4,15 zł). Przy dzisiejszym kursie nasz kredyt na zakup mieszkania to około 95 tys. franków.
Gdybyśmy go brali przy kursie jaki był rok temu, nasze zadłużenie wynosiłoby 120 tys. franków. Wniosek jest taki, że kredyt walutowy opłaca się zaciągać wtedy, gdy złoty jest tani. Mówiąc najprościej - dziś za franka dostaniemy o wiele więcej złotówek, niż przed rokiem - bo przecież bank nie wypłaca nam franków tylko ich równowartość w złotych. Trzeba jednak pamiętać, że za kilka lat czeka nas bardzo poważna operacja przyjęcia przez Polskę euro. To dodatkowy czynnik ryzyka, którego skalę trudno teraz oszacować.
Przy tych kalkulacjach należy wziąć pod uwagę jeszcze kilka czynników, o których już wspomniano, ale warto je przypomnieć:
- Ceny mieszkań mocno spadły. Ta tendencja może jeszcze nieco się pogłębić, ale trudno sobie dziś wyobrazić, że spadną jeszcze o 20 proc. A więc można zaryzykować tezę, że jest tanio.
- Koszty wynajmu lokali utrzymują się na wysokim poziomie i nie widać powodu, by miały się obniżyć (na rynku musiałoby pojawić się o wiele więcej lokali do wynajęcia, a przecież nowych mieszkań nie przybywa zbyt wiele).
- Rada Polityki Pieniężnej obniża stopy i ten proces powinien jeszcze trochę potrwać. Czyli można liczyć na to, że oprocentowanie kredytów będzie spadać.
- Kłopoty i uciążliwości z uzyskaniem kredytów będą się zmniejszały. Banki zarabiają na kredytach i będą ich udzielać.
- Ryzyko związane z zaciąganiem kredytu w walutach jest dziś o wiele mniejsze, niż jeszcze klika miesięcy temu.
- Można już skorzystać z rządowego programu "Rodzina na swoim", w ramach którego refundowana jest spora część kosztów kredytu i można liczyć, że wkrótce pojawią się dodatkowe zachęty do kupowania mieszkań.
Roman Przasnyski
interia.pl/Wtorek, 17 marca (06:00)
Dlaczego nie ma jednoznacznej odpowiedzi, czy bardziej się opłaca wynajmować mieszkanie i płacić jego właścicielowi za użytkowanie, czy zadłużyć się i dawać zarabiać bankom na prowizjach i odsetkach, ale krok po kroku zbliżać się własnego "M"? Dlatego, że jak w przypadku każdej decyzji finansowej, czy inwestycyjnej, nie może być jednej, identycznej odpowiedzi dla wielu ludzi o różnych potrzebach, preferencjach, podejściu do życia i będących w różnej sytuacji. W takich decyzjach zawsze potrzebne jest podejście indywidualne.
Przeglądając listy dyskusyjne, blogi, opinie, zamieszczane w różnych miejscach lub przypominając sobie zasłyszane oceny sprzed mniej więcej roku, spora część z nich wskazywała na przewagę wynajmowania. Powód był oczywisty. Ceny mieszkań rosły niezwykle dynamicznie i ich poziom wydawał się wielu z nas astronomiczny. Z drugiej jednak strony, banki kusiły może nienajtańszym (chyba, że we frankach szwajcarskich), ale za to niezwykle łatwo dostępnym kredytem, mimo rosnących stóp procentowych.
Patrząc z jeszcze innej strony, nikt nie bał się utraty pracy lub zmniejszenia zarobków, co zachęcało do inwestycji, także mocno wspomaganych kredytem. Niektórzy ulegali również wrażeniu, że ceny nieruchomości będą rosły jeszcze bardziej, wzmacniając dążenie do osiągnięcia korzyści z tej, wydawało się, stałej tendencji.
Czy patrząc z perspektywy czasu coś się zmieniło? Zmieniło się niemal wszystko. Ceny mieszkań spadają, wybór jest o wiele większy i nikt już nie musi kupować przysłowiowej "dziury w ziemi" i czekać aż wyrośnie z niej jego wymarzone gniazdko. Deweloperzy kuszą promocjami i do lokum dodają często nie tylko kuchenkę, lodówkę, telewizor, ale także nierzadko mały samochód. Z kolei ceny za wynajmowanie mieszkań żadnej promocji nie podlegają.
Wręcz przeciwnie, trzymają się mocno i nic nie wskazuje, by miało się to w najbliższym czasie zmienić. Może więc nadszedł czas na zweryfikowanie naszych opinii, poglądów i preferencji. Oczywiście biorąc pod uwagę fakt, że zmieniły się także inne warunki.
Banki zdecydowanie zaostrzyły kryteria finansowania zakupu mieszkań. Kredyty we frankach szwajcarskich pokazały swoje gorsze oblicze i nieźle wystraszyły ich aktualnych posiadaczy i chyba dość skutecznie odstraszyły potencjalnych chętnych. Pewność zatrudnienia i utrzymania dotychczasowej wysokości pensji jest nieporównywalna z tą sprzed kilkunastu miesięcy.
Rząd podejmuje działania chroniące tych, którzy nie z własnej winy znaleźli się w sytuacji uniemożliwiającej im spłacanie wcześniej zaciągniętego kredytu (stracili pracę i są zarejestrowani jako bezrobotni). Można też spodziewać się, że i banki bardziej będą skłonne negocjować warunki spłaty zagrożonych kredytów, niż zajmować nasze mieszkania. Ich niechęć do udzielania kredytów powinna wkrótce minąć, bo przecież z nich właśnie żyją i czerpią zyski. Rada Polityki Pieniężnej zaczęła obniżać stopy procentowe i ta tendencja powinna jeszcze jakiś czas potrwać. Wiązać się z nią będą mniej lub bardziej ochoczo podejmowane decyzje banków o zmniejszaniu oprocentowania kredytów.
Choć większość ulg podatkowych, związanych z ożywianiem budownictwa mieszkaniowego już dawno odeszła w niepamięć, to ze strony rządu pojawiają się zachęty innego typu, takie jak na przykład program refundowania części kosztów kredytu, noszący nazwę "Rodzina na swoim". Adresowany jest on do osób o raczej skromniejszych możliwościach finansowych i zainteresowanych mieszkaniami tańszymi oraz o limitowanym metrażu. W jego ramach można jednak uzyskać przez osiem lat dopłatę stanowiącą równowartość połowy odsetek, jakie pobierają banki komercyjne, udzielając kredytów na zaspokojenie własnych potrzeb mieszkaniowych rodzin (w tym także rodzin niepełnych). Wydaje się bardzo prawdopodobne, że wobec zapaści na rynku mieszkaniowym i kredytowym, program ten zostanie rozszerzony lub pojawią się nowe/stare sposoby na jego rozruszanie. Może nawet wróci znów nasza ulubiona ulga podatkowa.
Póki co, przejdźmy do konkretów, czyli rachunków i kalkulacji. Na początku 2007 r. średnia cena wynajęcia dwupokojowego mieszkania w Warszawie wynosiła około 1700 zł, a średnia cena kupna 1 metra kwadratowego mieszkania sięgała 8 500 zł, czyli za mieszkanie o powierzchni 50 m2 trzeba było zapłacić 425 tys. zł. Przy finansowaniu zakupu kredytem na 30 lat w złotych i oprocentowaniu wynoszącym 7,26 proc. miesięczna rata wynosiłaby 2 900 zł.
Różnica między kosztem wynajmu i zakupu pokaźna, wynosząca 70 proc., raczej nie do zaakceptowania dla przeciętnego młodego małżeństwa. Dziś w Warszawie takie samo mieszkanie można kupić płacąc poniżej 6 000 zł za metr, czyli za około 300 tys. zł. Rata kredytu przy takich samych, jak wyżej warunkach wyniosłaby 2 050 zł.
Miesięczny koszt wynajęcia mieszkania waha się od 2 000 do 2 500 zł, choć oczywiście odchylenia od tych poziomów bywają spore. Ale przy takich różnicach między kosztem wynajmu, a kupna na kredyt, można się już zacząć poważnie zastanawiać, co wybrać. Miesięczna rata przy kredycie we frankach szwajcarskich wyniosłaby nieco ponad 1 400 zł. A przecież, mimo wielu utrudnień i ograniczeń, taki kredyt można uzyskać.
Porównanie kosztów wynajmowania mieszkania w większych miastach z kosztami zakupu lokalu na kredyt - 2007 rok
Porównanie kosztów wynajmowania mieszkania w większych miastach z kosztami zakupu lokalu na kredyt - 2008 rok
Różnice między średnimi cenami ofertowymi sprzedaży mieszkań, a cenami po jakich zawierane są umowy, mogą sięgać w konkretnych przypadkach nawet 30 proc.
Można również stwierdzić, że wbrew pozorom, zaciąganie dziś kredytu w tej walucie wcale nie wiąże się z tak wielkim ryzykiem. Złoty wobec franka w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy bardzo się osłabił i prawdopodobieństwo, że straci jeszcze np. 30 proc. jest raczej bardzo niewielkie (wówczas za franka trzeba byłoby płacić około 4,15 zł). Przy dzisiejszym kursie nasz kredyt na zakup mieszkania to około 95 tys. franków.
Gdybyśmy go brali przy kursie jaki był rok temu, nasze zadłużenie wynosiłoby 120 tys. franków. Wniosek jest taki, że kredyt walutowy opłaca się zaciągać wtedy, gdy złoty jest tani. Mówiąc najprościej - dziś za franka dostaniemy o wiele więcej złotówek, niż przed rokiem - bo przecież bank nie wypłaca nam franków tylko ich równowartość w złotych. Trzeba jednak pamiętać, że za kilka lat czeka nas bardzo poważna operacja przyjęcia przez Polskę euro. To dodatkowy czynnik ryzyka, którego skalę trudno teraz oszacować.
Przy tych kalkulacjach należy wziąć pod uwagę jeszcze kilka czynników, o których już wspomniano, ale warto je przypomnieć:
- Ceny mieszkań mocno spadły. Ta tendencja może jeszcze nieco się pogłębić, ale trudno sobie dziś wyobrazić, że spadną jeszcze o 20 proc. A więc można zaryzykować tezę, że jest tanio.
- Koszty wynajmu lokali utrzymują się na wysokim poziomie i nie widać powodu, by miały się obniżyć (na rynku musiałoby pojawić się o wiele więcej lokali do wynajęcia, a przecież nowych mieszkań nie przybywa zbyt wiele).
- Rada Polityki Pieniężnej obniża stopy i ten proces powinien jeszcze trochę potrwać. Czyli można liczyć na to, że oprocentowanie kredytów będzie spadać.
- Kłopoty i uciążliwości z uzyskaniem kredytów będą się zmniejszały. Banki zarabiają na kredytach i będą ich udzielać.
- Ryzyko związane z zaciąganiem kredytu w walutach jest dziś o wiele mniejsze, niż jeszcze klika miesięcy temu.
- Można już skorzystać z rządowego programu "Rodzina na swoim", w ramach którego refundowana jest spora część kosztów kredytu i można liczyć, że wkrótce pojawią się dodatkowe zachęty do kupowania mieszkań.
Roman Przasnyski
interia.pl/Wtorek, 17 marca (06:00)
Obecnie ceny przesyłu energii elektrycznej są uśrednione. Dla ich wysokości nie ma istotnego znaczenia, czy odbiór następuje tuż za bramą elektrowni, czy kilkaset kilometrów dalej. To ma się zmienić. Przygotowany przez Ministerstwo Gospodarki projekt polityki energetycznej Polski do 2030 roku zakłada, że PSE Operator w tym roku opracuje system tzw. opłat węzłowych, który ma zastąpić obecnie obowiązujące zasady.
- To by oznaczało, że opłata przesyłowa, którą dzisiaj każdy płaci w tej samej wielkości, byłaby zróżnicowana. Odbiorcy oddaleni od źródeł energii płaciliby drożej, a ci, którzy byliby bliżej, płaciliby prawdopodobnie taniej. Prawdopodobnie, bo szczegóły nie zostały podane do wiadomości publicznej - mówi prof. Krzysztof Żmijewski z Politechniki Warszawskiej.
Trudno jeszcze określić, kiedy te zmiany wejdą w życie. PSE Operator ocenia, że wprowadzenie zmian może wymagać nawet 1,5-rocznego programu badawczego. Jednak już teraz można wstępnie ocenić, jakie skutki dla odbiorców mogłyby mieć nowe zasady ustalania wysokości opłat za przesył prądu.
- Taryfa przesyłowa mogłaby się zmienić o plus - minus 20 proc. W efekcie dla niektórych odbiorców przemysłowych łączne opłaty za energię mogłyby wzrosnąć o 5-7 proc., a dla innych spaść w podobnym stopniu - ocenia Jerzy Andruszkiewicz, wiceprezes PSE Operator.
W ocenie Jerzego Andruszkiewicza wahania cen w przypadku odbiorców indywidualnych byłyby mniejsze niż w przypadku odbiorców biznesowych. Głównym argumentem przeciw zmianie systemu opłat jest to, że elektrownie w Polsce skoncentrowane są na południu i za rok czy dwa niewiele się w tej sprawie zmieni.
- Koncepcja opłat węzłowych jest dyskusyjna, bo północ Polski stałaby się droższa energetycznie, a południe tańsze. Mieszkańcy Szczecina nie wyprowadzą się z tego powodu do Wałbrzycha, tylko będą mieli drożej. Z powodu zmian w opłatach mogłoby dojść do sytuacji, że Szczecin się będzie trochę wolniej rozwijał, a Gliwice trochę szybciej - mówi prof. Krzysztof Żmijewski.
Jeśli projektowane zmiany weszłyby w życie, to miałyby też wpływ na handel energią. Sprzedawcom najbardziej opłacałoby się kupować energię od producentów położonych blisko ich klientów.
- Jeśli jestem sprzedawcą i mam klientów w Olsztynie, a mogę kupić prąd z elektrowni w Ostrołęce lub w Połańcu, to kupię prędzej z Ostrołęki i nawet im więcej zapłacę, bo przesył będzie mniej kosztował, niż jakbym kupił z Połańca - mówi przedstawiciel jednego ze sprzedawców proszący o zachowanie anonimowości.
To oznacza, że przygotowywane rozwiązania prawne mogą mieć również wpływ na lokalizację nowych elektrowni, a także na rozwój sieci energetycznych.
- Rozważając za i przeciw koncepcji opłat węzłowych, należałoby brać pod uwagę, iż miałyby one wpływ na decyzje lokalizacyjne nowych elektrowni oraz budowę nowych odcinków sieci przesyłowej - uważa Andrzej Modzelewski, dyrektor ds. rozwoju RWE Polska.
Obecnie ceny przesyłu energii elektrycznej są uśrednione. Dla ich wysokości nie ma istotnego znaczenia, czy odbiór następuje tuż za bramą elektrowni, czy kilkaset kilometrów dalej. To ma się zmienić. Przygotowany przez Ministerstwo Gospodarki projekt polityki energetycznej Polski do 2030 roku zakłada, że PSE Operator w tym roku opracuje system tzw. opłat węzłowych, który ma zastąpić obecnie obowiązujące zasady.
- To by oznaczało, że opłata przesyłowa, którą dzisiaj każdy płaci w tej samej wielkości, byłaby zróżnicowana. Odbiorcy oddaleni od źródeł energii płaciliby drożej, a ci, którzy byliby bliżej, płaciliby prawdopodobnie taniej. Prawdopodobnie, bo szczegóły nie zostały podane do wiadomości publicznej - mówi prof. Krzysztof Żmijewski z Politechniki Warszawskiej.
Trudno jeszcze określić, kiedy te zmiany wejdą w życie. PSE Operator ocenia, że wprowadzenie zmian może wymagać nawet 1,5-rocznego programu badawczego. Jednak już teraz można wstępnie ocenić, jakie skutki dla odbiorców mogłyby mieć nowe zasady ustalania wysokości opłat za przesył prądu.
- Taryfa przesyłowa mogłaby się zmienić o plus - minus 20 proc. W efekcie dla niektórych odbiorców przemysłowych łączne opłaty za energię mogłyby wzrosnąć o 5-7 proc., a dla innych spaść w podobnym stopniu - ocenia Jerzy Andruszkiewicz, wiceprezes PSE Operator.
W ocenie Jerzego Andruszkiewicza wahania cen w przypadku odbiorców indywidualnych byłyby mniejsze niż w przypadku odbiorców biznesowych. Głównym argumentem przeciw zmianie systemu opłat jest to, że elektrownie w Polsce skoncentrowane są na południu i za rok czy dwa niewiele się w tej sprawie zmieni.
- Koncepcja opłat węzłowych jest dyskusyjna, bo północ Polski stałaby się droższa energetycznie, a południe tańsze. Mieszkańcy Szczecina nie wyprowadzą się z tego powodu do Wałbrzycha, tylko będą mieli drożej. Z powodu zmian w opłatach mogłoby dojść do sytuacji, że Szczecin się będzie trochę wolniej rozwijał, a Gliwice trochę szybciej - mówi prof. Krzysztof Żmijewski.
Jeśli projektowane zmiany weszłyby w życie, to miałyby też wpływ na handel energią. Sprzedawcom najbardziej opłacałoby się kupować energię od producentów położonych blisko ich klientów.
- Jeśli jestem sprzedawcą i mam klientów w Olsztynie, a mogę kupić prąd z elektrowni w Ostrołęce lub w Połańcu, to kupię prędzej z Ostrołęki i nawet im więcej zapłacę, bo przesył będzie mniej kosztował, niż jakbym kupił z Połańca - mówi przedstawiciel jednego ze sprzedawców proszący o zachowanie anonimowości.
To oznacza, że przygotowywane rozwiązania prawne mogą mieć również wpływ na lokalizację nowych elektrowni, a także na rozwój sieci energetycznych.
- Rozważając za i przeciw koncepcji opłat węzłowych, należałoby brać pod uwagę, iż miałyby one wpływ na decyzje lokalizacyjne nowych elektrowni oraz budowę nowych odcinków sieci przesyłowej - uważa Andrzej Modzelewski, dyrektor ds. rozwoju RWE Polska.
Spadły nie tylko ceny materiałów budowlanych, ale też całkowicie zmieniła się sytuacja na rynku pracy. Wielu budowlańców wróciło z zagranicy, dlatego nie ma żadnego problemu ze znalezieniem pracowników do każdego rodzaju prac przy budowie.
Inwestorzy wymuszają na wykonawcach niższe ceny, a ci zwykle nie mają wyjścia i godzą się na stawki, o których rok temu nie chcieli nawet słyszeć. Porównanie cen przygotowane przez GP dotyczy rynku poznańskiego. W innych regionach Polski sytuacja może być nieco inna, ale ogólna tendencja w całym kraju jest taka sama. Jeśli rok temu na budowę domu o powierzchni 150 mkw. trzeba było wydać ponad 450 tys. zł, to teraz niewiele ponad 335 tys.
- Rok temu za ocieplenie i otynkowanie 1 mkw. elewacji zewnętrznej budynku należało zapłacić minimum 40-45 zł, dziś tę usługę fachowcy wykonają za 22-25 zł - mówi Grzegorz Marciniak z firmy Bud-Ma.
Wolniej spadają stawki za roboty wykończeniowe. Pracy jest jeszcze sporo, bo inwestycje wcześniej rozpoczęte teraz są kończone. Nowych budów jest zaś bardzo mało. - W zeszłym roku o tej porze miałem podpisanych ponad 20 umów na budowę domów jednorodzinnych, a dziś tylko dwie - mówi Grzegorz Marciniak.
Nic nie wskazuje na to, by sytuacja miała się szybko poprawić. Banki niechętnie finansują inwestycje mieszkaniowe. - Jeśli banki nie będą udzielały kredytów, to ludzie nie będą budowali domów - mówi Mirosław Lubarski z grupy PSB.
Na budowę domu decydują się w tej sytuacji tylko osoby, które w odpowiednim czasie sprzedały inną nieruchomość lub wycofały pieniądze z inwestycji. Spadły też ceny materiałów budowlanych - większość materiałów staniała o 10-20 proc.
- Spadek popytu dotyczy przede wszystkim ceramiki budowlanej i materiałów ściennych - mówi Roman Wiśnik z firmy To-Masz.
Ile kosztują dzisiaj pustaki porotherm, beton i styropian? Na jakie obniżki marż można liczyć w hurtowniach?
Więcej: Gazeta Prawna 16.03.2009 (52) - forsal.pl - str.A2-3
Roman Grzyb
interia.pl/Poniedziałek, 16 marca (06:00)
Spadły nie tylko ceny materiałów budowlanych, ale też całkowicie zmieniła się sytuacja na rynku pracy. Wielu budowlańców wróciło z zagranicy, dlatego nie ma żadnego problemu ze znalezieniem pracowników do każdego rodzaju prac przy budowie.
Inwestorzy wymuszają na wykonawcach niższe ceny, a ci zwykle nie mają wyjścia i godzą się na stawki, o których rok temu nie chcieli nawet słyszeć. Porównanie cen przygotowane przez GP dotyczy rynku poznańskiego. W innych regionach Polski sytuacja może być nieco inna, ale ogólna tendencja w całym kraju jest taka sama. Jeśli rok temu na budowę domu o powierzchni 150 mkw. trzeba było wydać ponad 450 tys. zł, to teraz niewiele ponad 335 tys.
- Rok temu za ocieplenie i otynkowanie 1 mkw. elewacji zewnętrznej budynku należało zapłacić minimum 40-45 zł, dziś tę usługę fachowcy wykonają za 22-25 zł - mówi Grzegorz Marciniak z firmy Bud-Ma.
Wolniej spadają stawki za roboty wykończeniowe. Pracy jest jeszcze sporo, bo inwestycje wcześniej rozpoczęte teraz są kończone. Nowych budów jest zaś bardzo mało. - W zeszłym roku o tej porze miałem podpisanych ponad 20 umów na budowę domów jednorodzinnych, a dziś tylko dwie - mówi Grzegorz Marciniak.
Nic nie wskazuje na to, by sytuacja miała się szybko poprawić. Banki niechętnie finansują inwestycje mieszkaniowe. - Jeśli banki nie będą udzielały kredytów, to ludzie nie będą budowali domów - mówi Mirosław Lubarski z grupy PSB.
Na budowę domu decydują się w tej sytuacji tylko osoby, które w odpowiednim czasie sprzedały inną nieruchomość lub wycofały pieniądze z inwestycji. Spadły też ceny materiałów budowlanych - większość materiałów staniała o 10-20 proc.
- Spadek popytu dotyczy przede wszystkim ceramiki budowlanej i materiałów ściennych - mówi Roman Wiśnik z firmy To-Masz.
Ile kosztują dzisiaj pustaki porotherm, beton i styropian? Na jakie obniżki marż można liczyć w hurtowniach?
Więcej: Gazeta Prawna 16.03.2009 (52) - forsal.pl - str.A2-3
Roman Grzyb
interia.pl/Poniedziałek, 16 marca (06:00)
W minionym tygodniu złoty zyskał wyraźnie do głównych walut. W stosunku do dolara nasza waluta umocniła się o 7 proc. (3,45 zł za dolara), a do euro o 5,5 proc. (w pewnym momencie płacono nawet 4,46 zł za 1 euro).
Frank szwajcarski osunął się poniżej psychologicznej bariery 3 zł. Za szwajcarską walutę płacono już dokładnie 2,9 zł. To oznacza spadek kursu CHF/PLN o ponad 10 proc.
Teraz przed nami znajdują się ważne, psychologiczne poziomy, których przebicie może oznaczać, że siła złotego nie będzie tylko krótkotrwała.
Na parze EUR/PLN takim poziomem to granica 4,40. Jeśli złoty przebije go, to najprawdopodobniej za euro będziemy płacić w przeciągu dwóch-trzech tygodni ok. 4,2 złotych.
ZOBACZ JAK ZMIENIAŁ SIĘ KURS EURO WOBEC ZŁOTEGO W CIĄGU DWÓCH OSTATNICH MIESIĘCY:
Podobna granica występuję także na parze dolarowej. W tym przypadku granicą są okolice 3,40 zł za dolara. Przy sprzyjających okolicznościach złoty umocni się do kolejnej granicy przy 3,2 złotych.
ZOBACZ JAK ZMIENIAŁ SIĘ KURS DOLARA WOBEC ZŁOTEGO W CIĄGU DWÓCH OSTATNICH MIESIĘCY:
Frank może stracić najwięcej
Najlepiej sytuacja wygląda w przypadku franka szwajcarskiego. Nie dość, że ulubiona waluta naszych kredytobiorców straciła najbardziej do złotego w ostatnim czasie, to potencjał dalszych spadków jest znaczny.
Bank Szwajcarii, oprócz zredukowania stóp procentowych do zera, podejmuje także inne kroki, aby osłabić swoją walutę.
Agencja Reuters podała bowiem, że SNB bezpośrednio interweniował na rynku walutowym. Główny stratego ING - Chris Turner - nazwał to początkiem wojny walutowej. Mocny frank oznacza bowiem, mniejsze wpływy dla kraju, który w większości żyje z eksportu usług.
Tu potencjał spadków wobec naszej waluty możemy oszacować na okolice 2,8 - 2,85 złotych.
ZOBACZ JAK ZMIENIAŁ SIĘ KURS FRANKA WOBEC ZŁOTEGO W CIĄGU TRZECH OSTATNICH MIESIĘCY:
Czy jednak realne jest to, że najbliższe dni przyniosą dalsze umocnienie naszej waluty? To niewykluczone. Ale siła złotego jest ściśle powiązana z giełdami zagranicznymi. I to od wydarzeń na światowych parkietach będzie zależeć najwięcej.
Analitycy: To korekta, nie zmiana trendu
Po bardzo silnym spadku naszej waluty przez ostatnie pół roku (33 proc. w stosunku do euro) - obserwowana ostatnio - zdecydowana korekta tego trendu jest czymś naturalnym.
Rynek nie może stale rosnąć, czy stale spadać - czasem musi odetchnąć. Obecnie mamy właśnie taką sytuację. Kluczowe wydaje się być pytanie: czy to tylko chwilowe umocnienie złotego?
Eksperci nie są do końca zgodni. - To tylko korekta. Technicznie rzecz biorąc średnia 50-dniowa nie została przełamana, co stałoby się w przypadku zmiany trendu. - mówi Wojciech Gołębiewski z DM IDMSA.
Jednak Dariusz Pilich z FMCM uważa, że przy sprzyjających okolicznościach, złoty nadal będzie się umacniał, nawet w średnim terminie. - RPP niewiele będzie mogła już obniżać stopy procentowe. Do tego kurs EUR/PLN przebił linię krótkoterminowego trendu, co oznacza, że ma potencjał do dalszych wzrostów - mówi.
- Z pewnością część graczy zagranicznych przestała grać na osłabienie naszej waluty. Złoty może nadal rosnąć przy sprzyjających okolicznościach - dodaje.
Od czego zależy siła złotego?
O jakie sprzyjające okoliczności chodzi? Analitycy zgodnie podkreślają - za wzrostami naszej waluty stoi nastawienie globalnego kapitału do ryzyka. Mocne zwyżki złotego w ubiegłym tygodniu zaczęły się wraz z ogłoszeniem dobrych prognoz wyników przez CitiGroup, co podciągnęło amerykańskie indeksy o 5-6 proc. w górę.
- Wzrost wartości złotego możemy podzielić na dwie fazy: w pierwszej było to odreagowanie paniki w połowie lutego tego roku, w drugiej - obecnie - przyczyną jest poprawa nastrojów na rynkach rozwiniętych. - mówi Przemysław Kwiecień z XTB.
- Moim zdaniem największą wyprzedaż mamy już za sobą, chyba ,że giełdy w USA znów - jak to było w marcu 2008 r., mocno pójdą w dół. Niestety takie zdarzenia są nie do przewidzenia, zawsze wychodzą niespodziewanie - dodaje.
O tym, że powinniśmy przyglądać się indeksom za granicą przekonany jest również Łukasz Leszczyński z ECM: - Wzrosty naszej waluty postrzegałbym raczej w kontekście behawioralnym - w realnej gospodarce niewiele się zmieniło. Wszystko będzie zależeć od tego, jak będą zachowywały się giełdy za granicą - mówi.
Powyższa zależność bierze się stąd, że rynki akcji postrzegane są jako ryzykowne formy inwestycji. Dotychczas więc indeksy traciły na wartości, a zyskiwał amerykański dolar - jako tzw. spokojna przystań, gdzie można przeczekać zawieruchę ze swoimi pieniędzmi.
Jeśli więc giełdy rosną, oznacza to, że inwestorzy na świecie są skłonni nieco zaryzykować w swoich inwestycjach. A jeśli tak - to kupują waluty krajów rynków wschodzących, do których Polska cały czas jeszcze się zalicza.
Dlatego też oprócz złotego zyskiwały także czeska korona czy węgierski forint. Przeczy to tezie, że Polska zaczęła być wyraźnie inaczej postrzegana niż cały region. Aczkolwiek mocne starania ministra finansów Jacka Rostowskiego oraz prezesa NBP Sławomira Skrzypka nie są zupełnie bez znaczenia.
- Myślę, że jednak troszeczkę inaczej się już postrzega naszą gospodarkę niż pozostałe w regionie. Złoty zyskuje nieco szybciej niż np. korona - mówi Przemysław Kwiecień z XTB.
Czy giełdy wzrosną?
Pytając o korzystny scenariusz dla złotego, powinniśmy więc zapytać o to, czy giełdy - przede wszystkim w USA - wzrosną. Ubiegły tydzień nie pozostawia wątpliwości, że na rynku pojawił się optymizm - S&P wzrósł o 8,5 procent. Patrząc na piątkową sesją widać jednak, że nastroje nieco przygasły.
ZOBACZ JAK ZMIENIAŁA SIĘ WARTOŚĆ INDEKSU S&P W CIĄGU TRZECH OSTATNICH MIESIĘCY:
S&P500 - najszerszy z indeksów w USA - znalazł się na poziomach, które równocześnie były dołkami z listopada ubiegłego roku (w cenach intraday). W piątek ich nie przebił. Co więcej indeks powinien osiągnąć 800 pkt., aby móc mówić o dobrych perspektywach.
Na razie więc dalsze losy złotego nie są wcale takie pewne, jak mogłoby się z pozoru, po ubiegłotygodniowych wzrostach, wydawać. No chyba, że rynek znajdzie sobie inny powód do kupowania ryzykownych walut. - Zależności na rynku walutowym zmieniają się obecnie bardzo szybko. - mówi Przemysław Kwiecień.
Paweł Satalecki |
W minionym tygodniu złoty zyskał wyraźnie do głównych walut. W stosunku do dolara nasza waluta umocniła się o 7 proc. (3,45 zł za dolara), a do euro o 5,5 proc. (w pewnym momencie płacono nawet 4,46 zł za 1 euro).
Frank szwajcarski osunął się poniżej psychologicznej bariery 3 zł. Za szwajcarską walutę płacono już dokładnie 2,9 zł. To oznacza spadek kursu CHF/PLN o ponad 10 proc.
Teraz przed nami znajdują się ważne, psychologiczne poziomy, których przebicie może oznaczać, że siła złotego nie będzie tylko krótkotrwała.
Na parze EUR/PLN takim poziomem to granica 4,40. Jeśli złoty przebije go, to najprawdopodobniej za euro będziemy płacić w przeciągu dwóch-trzech tygodni ok. 4,2 złotych.
ZOBACZ JAK ZMIENIAŁ SIĘ KURS EURO WOBEC ZŁOTEGO W CIĄGU DWÓCH OSTATNICH MIESIĘCY:
Podobna granica występuję także na parze dolarowej. W tym przypadku granicą są okolice 3,40 zł za dolara. Przy sprzyjających okolicznościach złoty umocni się do kolejnej granicy przy 3,2 złotych.
ZOBACZ JAK ZMIENIAŁ SIĘ KURS DOLARA WOBEC ZŁOTEGO W CIĄGU DWÓCH OSTATNICH MIESIĘCY:
Frank może stracić najwięcej
Najlepiej sytuacja wygląda w przypadku franka szwajcarskiego. Nie dość, że ulubiona waluta naszych kredytobiorców straciła najbardziej do złotego w ostatnim czasie, to potencjał dalszych spadków jest znaczny.
Bank Szwajcarii, oprócz zredukowania stóp procentowych do zera, podejmuje także inne kroki, aby osłabić swoją walutę.
Agencja Reuters podała bowiem, że SNB bezpośrednio interweniował na rynku walutowym. Główny stratego ING - Chris Turner - nazwał to początkiem wojny walutowej. Mocny frank oznacza bowiem, mniejsze wpływy dla kraju, który w większości żyje z eksportu usług.
Tu potencjał spadków wobec naszej waluty możemy oszacować na okolice 2,8 - 2,85 złotych.
ZOBACZ JAK ZMIENIAŁ SIĘ KURS FRANKA WOBEC ZŁOTEGO W CIĄGU TRZECH OSTATNICH MIESIĘCY:
Czy jednak realne jest to, że najbliższe dni przyniosą dalsze umocnienie naszej waluty? To niewykluczone. Ale siła złotego jest ściśle powiązana z giełdami zagranicznymi. I to od wydarzeń na światowych parkietach będzie zależeć najwięcej.
Analitycy: To korekta, nie zmiana trendu
Po bardzo silnym spadku naszej waluty przez ostatnie pół roku (33 proc. w stosunku do euro) - obserwowana ostatnio - zdecydowana korekta tego trendu jest czymś naturalnym.
Rynek nie może stale rosnąć, czy stale spadać - czasem musi odetchnąć. Obecnie mamy właśnie taką sytuację. Kluczowe wydaje się być pytanie: czy to tylko chwilowe umocnienie złotego?
Eksperci nie są do końca zgodni. - To tylko korekta. Technicznie rzecz biorąc średnia 50-dniowa nie została przełamana, co stałoby się w przypadku zmiany trendu. - mówi Wojciech Gołębiewski z DM IDMSA.
Jednak Dariusz Pilich z FMCM uważa, że przy sprzyjających okolicznościach, złoty nadal będzie się umacniał, nawet w średnim terminie. - RPP niewiele będzie mogła już obniżać stopy procentowe. Do tego kurs EUR/PLN przebił linię krótkoterminowego trendu, co oznacza, że ma potencjał do dalszych wzrostów - mówi.
- Z pewnością część graczy zagranicznych przestała grać na osłabienie naszej waluty. Złoty może nadal rosnąć przy sprzyjających okolicznościach - dodaje.
Od czego zależy siła złotego?
O jakie sprzyjające okoliczności chodzi? Analitycy zgodnie podkreślają - za wzrostami naszej waluty stoi nastawienie globalnego kapitału do ryzyka. Mocne zwyżki złotego w ubiegłym tygodniu zaczęły się wraz z ogłoszeniem dobrych prognoz wyników przez CitiGroup, co podciągnęło amerykańskie indeksy o 5-6 proc. w górę.
- Wzrost wartości złotego możemy podzielić na dwie fazy: w pierwszej było to odreagowanie paniki w połowie lutego tego roku, w drugiej - obecnie - przyczyną jest poprawa nastrojów na rynkach rozwiniętych. - mówi Przemysław Kwiecień z XTB.
- Moim zdaniem największą wyprzedaż mamy już za sobą, chyba ,że giełdy w USA znów - jak to było w marcu 2008 r., mocno pójdą w dół. Niestety takie zdarzenia są nie do przewidzenia, zawsze wychodzą niespodziewanie - dodaje.
O tym, że powinniśmy przyglądać się indeksom za granicą przekonany jest również Łukasz Leszczyński z ECM: - Wzrosty naszej waluty postrzegałbym raczej w kontekście behawioralnym - w realnej gospodarce niewiele się zmieniło. Wszystko będzie zależeć od tego, jak będą zachowywały się giełdy za granicą - mówi.
Powyższa zależność bierze się stąd, że rynki akcji postrzegane są jako ryzykowne formy inwestycji. Dotychczas więc indeksy traciły na wartości, a zyskiwał amerykański dolar - jako tzw. spokojna przystań, gdzie można przeczekać zawieruchę ze swoimi pieniędzmi.
Jeśli więc giełdy rosną, oznacza to, że inwestorzy na świecie są skłonni nieco zaryzykować w swoich inwestycjach. A jeśli tak - to kupują waluty krajów rynków wschodzących, do których Polska cały czas jeszcze się zalicza.
Dlatego też oprócz złotego zyskiwały także czeska korona czy węgierski forint. Przeczy to tezie, że Polska zaczęła być wyraźnie inaczej postrzegana niż cały region. Aczkolwiek mocne starania ministra finansów Jacka Rostowskiego oraz prezesa NBP Sławomira Skrzypka nie są zupełnie bez znaczenia.
- Myślę, że jednak troszeczkę inaczej się już postrzega naszą gospodarkę niż pozostałe w regionie. Złoty zyskuje nieco szybciej niż np. korona - mówi Przemysław Kwiecień z XTB.
Czy giełdy wzrosną?
Pytając o korzystny scenariusz dla złotego, powinniśmy więc zapytać o to, czy giełdy - przede wszystkim w USA - wzrosną. Ubiegły tydzień nie pozostawia wątpliwości, że na rynku pojawił się optymizm - S&P wzrósł o 8,5 procent. Patrząc na piątkową sesją widać jednak, że nastroje nieco przygasły.
ZOBACZ JAK ZMIENIAŁA SIĘ WARTOŚĆ INDEKSU S&P W CIĄGU TRZECH OSTATNICH MIESIĘCY:
S&P500 - najszerszy z indeksów w USA - znalazł się na poziomach, które równocześnie były dołkami z listopada ubiegłego roku (w cenach intraday). W piątek ich nie przebił. Co więcej indeks powinien osiągnąć 800 pkt., aby móc mówić o dobrych perspektywach.
Na razie więc dalsze losy złotego nie są wcale takie pewne, jak mogłoby się z pozoru, po ubiegłotygodniowych wzrostach, wydawać. No chyba, że rynek znajdzie sobie inny powód do kupowania ryzykownych walut. - Zależności na rynku walutowym zmieniają się obecnie bardzo szybko. - mówi Przemysław Kwiecień.
Paweł Satalecki |
Rano za jedno euro na rynku walutowym płacono już 4,45 zł, dolar kosztował 3,44 zł, a frank szwajcarski był wyceniony na 2,90 zł. Około godziny 10:00 złoty zaczął jednak tracić na wartości. Nie trwało to jednak zbyt długo i do głosu ponownie doszedł popyt. Do końca dnia silne wahania nie opuszczały złotego.
O godzinie 20:00 za euro inwestorzy płacili na rynku międzybankowym 4,47 zł, dolar wyceniany był na 3,46 zł, a frank szwajcarski kosztował 2,91 zł.
Dla kredytobiorców oznacza to spadek miesięcznej raty o około 100 zł przy kredycie hipotecznym w wysokości 300 tys. zł denominowanym we franku szwajcarskim. Przy większym zadłużeniu w kieszeni Kowalskiego zostanie proporcjonalnie więcej. Dodatkowo mogą oni także spodziewać się za kilka tygodni obniżenia oprocentowania po niedawnej redukcji stóp w Szwajcarii.
Przyczyny umocnienia
Złoty zaczął ponownie odzyskiwać siły po wczorajszej decyzji Szwajcarskiego Banku Centralnego - o obniżeniu stóp i zapowiedzi stabilizowania LIBOR-u na poziomie 25 punktów - frank osłabił się zdecydowanie. Zarówno w stosunku do głównych walut, jak i do złotego.
- Od rana obserwowaliśmy dalsze osłabianie franka. Jak widać, wczorajsza interwencja walutowa Narodowego Banku Szwajcarii spełniła swoje zadanie - oceniają Joanna Pluta i Artur Pałka z TMS Brokers.
- Poprawa klimatu inwestycyjnego na świecie przysłużyła się bardzo widocznie polskiej walucie - dodaje w swoim komentarzu Jarosław Klepacki z ECM. Od rana rosły wskaźniki na większości światowych giełd, w tym również w Warszawie.
- Trwa długo wyczekiwana korekta kilkumiesięcznych wzrostów i jeśli nie nadejdą dziś żadne złe dane, to tydzień powinniśmy zakończyć na sporych plusach - przewiduje Dariusz Pilich z FMC Management.
Dodaj wykresy do Twojej strony internetowej
- O polepszeniu nastrojów świadczą ostatnie silne wzrosty na światowych giełdach. Na rynku wyczuwa się optymizm, na fali którego inwestorzy szczególnie silnie reagują na pozytywne informacje, jakie do nich docierają - uważają analitycy TMS Brokers.
Jednak po porannym umocnieniu, krótko po godzinie 9. złoty zaczął tracić.Huśtawkę złotego tłumaczy Dariusz Pilich: - Rynek czeka jeszcze na szereg danych makroekonomicznych. Na godzinę 11:00 zaplanowano publikację danych o sprzedaży detalicznej w Strefie Euro. Następnie o 13:30 poznamy bilans handlu zagranicznego USA. O godzinie 14:00 napłyną dane z Polski o inflacji CPI, o saldzie rachunku obrotów bieżących, a także dynamice podaży pieniądza M3.
Wszystkie te publikacje mogą w pewnym stopniu wpływać na zachowanie inwestorów, dlatego dziś warto częściej zaglądać na rynek walutowy.
Rano za jedno euro na rynku walutowym płacono już 4,45 zł, dolar kosztował 3,44 zł, a frank szwajcarski był wyceniony na 2,90 zł. Około godziny 10:00 złoty zaczął jednak tracić na wartości. Nie trwało to jednak zbyt długo i do głosu ponownie doszedł popyt. Do końca dnia silne wahania nie opuszczały złotego.
O godzinie 20:00 za euro inwestorzy płacili na rynku międzybankowym 4,47 zł, dolar wyceniany był na 3,46 zł, a frank szwajcarski kosztował 2,91 zł.
Dla kredytobiorców oznacza to spadek miesięcznej raty o około 100 zł przy kredycie hipotecznym w wysokości 300 tys. zł denominowanym we franku szwajcarskim. Przy większym zadłużeniu w kieszeni Kowalskiego zostanie proporcjonalnie więcej. Dodatkowo mogą oni także spodziewać się za kilka tygodni obniżenia oprocentowania po niedawnej redukcji stóp w Szwajcarii.
Przyczyny umocnienia
Złoty zaczął ponownie odzyskiwać siły po wczorajszej decyzji Szwajcarskiego Banku Centralnego - o obniżeniu stóp i zapowiedzi stabilizowania LIBOR-u na poziomie 25 punktów - frank osłabił się zdecydowanie. Zarówno w stosunku do głównych walut, jak i do złotego.
- Od rana obserwowaliśmy dalsze osłabianie franka. Jak widać, wczorajsza interwencja walutowa Narodowego Banku Szwajcarii spełniła swoje zadanie - oceniają Joanna Pluta i Artur Pałka z TMS Brokers.
- Poprawa klimatu inwestycyjnego na świecie przysłużyła się bardzo widocznie polskiej walucie - dodaje w swoim komentarzu Jarosław Klepacki z ECM. Od rana rosły wskaźniki na większości światowych giełd, w tym również w Warszawie.
- Trwa długo wyczekiwana korekta kilkumiesięcznych wzrostów i jeśli nie nadejdą dziś żadne złe dane, to tydzień powinniśmy zakończyć na sporych plusach - przewiduje Dariusz Pilich z FMC Management.
Dodaj wykresy do Twojej strony internetowej
- O polepszeniu nastrojów świadczą ostatnie silne wzrosty na światowych giełdach. Na rynku wyczuwa się optymizm, na fali którego inwestorzy szczególnie silnie reagują na pozytywne informacje, jakie do nich docierają - uważają analitycy TMS Brokers.
Jednak po porannym umocnieniu, krótko po godzinie 9. złoty zaczął tracić.Huśtawkę złotego tłumaczy Dariusz Pilich: - Rynek czeka jeszcze na szereg danych makroekonomicznych. Na godzinę 11:00 zaplanowano publikację danych o sprzedaży detalicznej w Strefie Euro. Następnie o 13:30 poznamy bilans handlu zagranicznego USA. O godzinie 14:00 napłyną dane z Polski o inflacji CPI, o saldzie rachunku obrotów bieżących, a także dynamice podaży pieniądza M3.
Wszystkie te publikacje mogą w pewnym stopniu wpływać na zachowanie inwestorów, dlatego dziś warto częściej zaglądać na rynek walutowy.
Przedstawiciele Ministerstwa Infrastruktury podkreślają, że z programu korzysta coraz więcej rodzin, a w tym roku planuje się podwojenie liczby kredytów w stosunku do roku ubiegłego. To efekt spadku cen nieruchomości.
Jednak zdaniem Bogdana Zdunka z Banku Gospodarstwa Krajowego, obsługującego program, duże znaczenie miała nowelizacja z początku tego roku. Regulująca program nowelizacja ustawy poszerzyła zdolności kredytowe osób występujących o pożyczkę:
Przedstawiciele banków komercyjnych, które podpisały dziś umowy, uważają, że powinny nastąpić kolejne zmiany w regułach przyznawania kredytów. Zdaniem Cezarego Smorszczewskiego z Alior Banku powierzchnia dotowanych mieszkań powinna być zwiększona. Trzeba też rozszerzyć kategorię osób, którym kredyt może być udzielony.
Wiceminister infrastruktury podkreśla, że w jego resorcie jest wola zmian w ustawie. Dyskusje nad nowelizacją powinny zakończyć się w maju. To, czy zmiany wejdą w życie - jak zaznaczył wiceminister Piotr Styczeń - zależy od woli politycznej całego rządu.
(IAR) money.pl
Przedstawiciele Ministerstwa Infrastruktury podkreślają, że z programu korzysta coraz więcej rodzin, a w tym roku planuje się podwojenie liczby kredytów w stosunku do roku ubiegłego. To efekt spadku cen nieruchomości.
Jednak zdaniem Bogdana Zdunka z Banku Gospodarstwa Krajowego, obsługującego program, duże znaczenie miała nowelizacja z początku tego roku. Regulująca program nowelizacja ustawy poszerzyła zdolności kredytowe osób występujących o pożyczkę:
Przedstawiciele banków komercyjnych, które podpisały dziś umowy, uważają, że powinny nastąpić kolejne zmiany w regułach przyznawania kredytów. Zdaniem Cezarego Smorszczewskiego z Alior Banku powierzchnia dotowanych mieszkań powinna być zwiększona. Trzeba też rozszerzyć kategorię osób, którym kredyt może być udzielony.
Wiceminister infrastruktury podkreśla, że w jego resorcie jest wola zmian w ustawie. Dyskusje nad nowelizacją powinny zakończyć się w maju. To, czy zmiany wejdą w życie - jak zaznaczył wiceminister Piotr Styczeń - zależy od woli politycznej całego rządu.
(IAR) money.pl
Nie będą oni mogli zaskarżać w drodze postępowania administracyjnego budowy na sąsiedniej działce. Nawet wówczas, gdy obiekt (np. blok) będzie odbiegał od zabudowy osiedla (np. domkami jednorodzinnymi).
Bez prawa strony
Zgodnie z nowelizacją do budowy większości obiektów nie będzie już potrzebne pozwolenie na budowę. Zostanie ono zastąpione rejestracją inwestycji budowlanej. Jednocześnie inwestor nie będzie musiał czekać na wydanie decyzji o rejestracji inwestycji przez starostę. Jeżeli starosta w terminie trzydziestu dni nie zgłosi sprzeciwu, to inwestor będzie mógł przystąpić do prac. - Oznacza to, że w trakcie rozpoczynania inwestycji nie będzie potrzeby prowadzenia postępowania administracyjnego. Nie będzie zatem stron tego postępowania - mówi Olgierd Dziekoński, wiceminister infrastruktury.
- Na etapie rejestracji inwestycji osoby trzecie, czyli np. sąsiedzi, nie będą miały możliwości zaskarżenia podjętych rozstrzygnięć - dodaje wiceminister.
Liczne spory
Właściciele nieruchomości obawiają się, że nowe przepisy doprowadzą do chaosu przestrzennego i sporów sądowych. Inwestorzy zaczną budować wyłącznie według własnych potrzeb, a właściciele nieruchomości już po zakończeniu budowy będą odwoływać się do sądów. Dziś, pomimo że tzw. przepisy sąsiedzkie są dość restrykcyjne i nakazują powiadamiania sąsiadów o każdej budowie, spory tego typu są częste w sądach. W Krakowie na przykład sąsiedzi kilku działek z zabudową jednorodzinną przez prawie osiem lat sprzeciwiali się budowie supermarketu. Zanim sprawa trafiła do sądu, budowa zakończyła się i nikt nie chciał wydać decyzji o jego rozbiórce.
- Jeżeli nowe przepisy wejdą w życie, to takich spraw będzie kilka razy więcej - mówi Helena Perlicka, przewodnicząca Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Właścicieli Nieruchomości. Jej zdaniem właścicielom nieruchomości trudno będzie dochodzić swoich praw.
- W Polsce funkcjonuje przekonanie, że jeżeli budynek już istnieje, to trudno jest doprowadzić do jego rozbiórki i przywrócenia stanu zgodnego z prawem - wyjaśnia Helena Perlicka.
Czy przedstawiciele właścicieli nieruchomości zaskarżą nowe przepisy do Trybunału Konstytucyjnego? Czy po nowelizacji właściciele działek sąsiednich będą mogli zwrócić się do sądu cywilnego o odszkodowanie za szkody, których doznali na skutek inwestycji prowadzonej na sąsiedniej działce?
Więcej: Gazeta Prawna 16.03.2009 (52) - str.10
Arkadiusz Jaraszek
interia.pl/Poniedziałek, 16 marca (06:57)
Nie będą oni mogli zaskarżać w drodze postępowania administracyjnego budowy na sąsiedniej działce. Nawet wówczas, gdy obiekt (np. blok) będzie odbiegał od zabudowy osiedla (np. domkami jednorodzinnymi).
Bez prawa strony
Zgodnie z nowelizacją do budowy większości obiektów nie będzie już potrzebne pozwolenie na budowę. Zostanie ono zastąpione rejestracją inwestycji budowlanej. Jednocześnie inwestor nie będzie musiał czekać na wydanie decyzji o rejestracji inwestycji przez starostę. Jeżeli starosta w terminie trzydziestu dni nie zgłosi sprzeciwu, to inwestor będzie mógł przystąpić do prac. - Oznacza to, że w trakcie rozpoczynania inwestycji nie będzie potrzeby prowadzenia postępowania administracyjnego. Nie będzie zatem stron tego postępowania - mówi Olgierd Dziekoński, wiceminister infrastruktury.
- Na etapie rejestracji inwestycji osoby trzecie, czyli np. sąsiedzi, nie będą miały możliwości zaskarżenia podjętych rozstrzygnięć - dodaje wiceminister.
Liczne spory
Właściciele nieruchomości obawiają się, że nowe przepisy doprowadzą do chaosu przestrzennego i sporów sądowych. Inwestorzy zaczną budować wyłącznie według własnych potrzeb, a właściciele nieruchomości już po zakończeniu budowy będą odwoływać się do sądów. Dziś, pomimo że tzw. przepisy sąsiedzkie są dość restrykcyjne i nakazują powiadamiania sąsiadów o każdej budowie, spory tego typu są częste w sądach. W Krakowie na przykład sąsiedzi kilku działek z zabudową jednorodzinną przez prawie osiem lat sprzeciwiali się budowie supermarketu. Zanim sprawa trafiła do sądu, budowa zakończyła się i nikt nie chciał wydać decyzji o jego rozbiórce.
- Jeżeli nowe przepisy wejdą w życie, to takich spraw będzie kilka razy więcej - mówi Helena Perlicka, przewodnicząca Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Właścicieli Nieruchomości. Jej zdaniem właścicielom nieruchomości trudno będzie dochodzić swoich praw.
- W Polsce funkcjonuje przekonanie, że jeżeli budynek już istnieje, to trudno jest doprowadzić do jego rozbiórki i przywrócenia stanu zgodnego z prawem - wyjaśnia Helena Perlicka.
Czy przedstawiciele właścicieli nieruchomości zaskarżą nowe przepisy do Trybunału Konstytucyjnego? Czy po nowelizacji właściciele działek sąsiednich będą mogli zwrócić się do sądu cywilnego o odszkodowanie za szkody, których doznali na skutek inwestycji prowadzonej na sąsiedniej działce?
Więcej: Gazeta Prawna 16.03.2009 (52) - str.10
Arkadiusz Jaraszek
interia.pl/Poniedziałek, 16 marca (06:57)
średnia ocen: 4,5